Człowiek śmiechu/Część druga/Księga druga/Rozdział szósty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Człowiek śmiechu
Wydawca Bibljoteka Arcydzieł Literatury
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. L’Homme qui rit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ SZÓSTY
Ursus nauczycielem i Ursus opiekunem..

Ursus dodawał jeszcze:
— Któregokolwiek dnia wypłatam ja im figla. Pożenię ich.
Nieraz zaś, wykładając Gwynplainowi zasady miłości, mówił mu:
— Miłość! A wiesz ty, w jaki to sposób Pan Bóg zapala ten ogień? Po prostu pakuje djabła pomiędzy kobietę i mężczyznę. Dość wtedy jednej iskry, to jest spojrzenia, a już oboje goreją.
— Nie zawsze potrzebne do tego spojrzenie — odpowiedział Gwynplaine, myśląc o Dei.
Na to Ursus znowu:
— Ależ ciemięgo, czyż to dusze, chcąc się widzieć, potrzebują oczu?
Niekiedy Ursus bywał bardzo krotochwilny. Zdawało się, że Gwynplaine, rozkochany w Dei aż do zapadania w ponurość, wystrzegał się ciekawych, jak mniemał, oczu Ursusa. Z tego powodu raz rzekł mu Ursus:
— E, mój kochany, daj ty sobie pokój. Toż wiesz przecie, że kogut nie wstydzi się swoich zalotów.
— Ale orzeł się z niemi ukrywa — odpowiedział Gwynplaine.
Innymi razy Ursus mówił sam do siebie:
— Nie od rzeczyby było nieco tam przytrzymać tych państwa młodych. Za dużo się coś kochają. Może im to wyjść na złe. Lepiej radźmy tem u zawczasu.
I oto, co gadał Gwynplainowi, kiedy Dea spała, Dei zaś, ile razy nie było Gwynplaina:
— Słuchajno, Deo, co ci tam tak przepadać za tym Gwynplainem. Nic niebezpieczniejszego, jak w kim drugim obrać sobie życie. Samolubstwo to mi dopiero podwalina do szczęścia. Chłopak to ci w oczach w świat wyfrunie. A potem Bóg wie, co mu z tego w głowie urosnąć może. Przepadają za nim dziewczęta! Nie wyobrazisz sobie, jak przepadają.
— Słuchajno, Gwynplaine; nierówności pomiędzy ludźmi to zawsze rzeczy djabła warte. Za dużo brzydoty po jednej stronie, za dużo piękności po drugiej; doprawdy, pomyśl ty o tem raz przecież. Miarkuj tedy swoje zapały, wisusie. Co ci tam po tej Dei? Czyż ty naprawdę myślisz, żeś dla niej stworzony? Ale porównajże się z nią przecie, mazgaju. Małaż to przestrzeń między wami? Cóż to za śliczne dziewczysko ta Dea! Co za białość! Co za włosy! Co za świeże malinowe usta! A dopieroż rączka, nóżka, okrąglutkie ramiona! No, a twarzyczka! Cudownie ładna, powiadam ci. Chodzi to, to zdaje się światło z siebie wytrząsa; a dopieroż zachwycający dźwięk jej głosu! I przy tem wszystkiem pomyśleć że to sobie kobieta. Ale ona nie głupia być aniołem. To jest, powiadam ci, piękność, co się nazywa! No, dajże jej spokój, idźże sobie precz.
Stąd tem większe jeszcze wzmocnienie przywiązania pomiędzy dwojgiem młodych ludzi; co widząc, Ursus wydziwić się nie mdgł swemu niepowodzeniu, zupełnie tak, jakby sobie kto mówił:
— To rzecz dziwna; tyle już wylałem oliwy na ten ogień, a żadną miarą nie mogę go zagasić.
Ugasić ów płomień, nawet choćby go tylko przytłumić, czy rzeczywiście życzył sobie Ursus? Z pewnością nie. Dopierożby się złapał, gdyby mu się powiodło! Rzeczywiście bowiem miłość ta, będąca płomieniem dla kochanków, dla niego była ciepłem, które go ożywiało.
Ale nie od rzeczy bywa podroczyć się nieco z tem, co nam uszczęśliwienie sprawia. Droczenie się to tak często ludzie zwykli nazywać mądrością!
Ursus dla Gwynplaina i Dei był niemal ojcem i matką. Wiecznie mamrocząc, wychował ich; wiecznie gderząc, wykarmił. Ponieważ nowy ten przybytek budę przewoźną znacznie zrobił cięższą, wypadło tedy coraz częściej dopomagać Homowi w jej ciągnieniu.
Pospieszmy dodać, że, kiedy w miarę podrośnięcia Gwynplaina Ursus jednocześnie w lata się posunął, przypadło z kolei młodemu Gwynplainowi ciągnąć starego Ursusa.
Razu jednego Ursus spróbował wyciągnąć horoskop z oszpecenia Gwynplaina. — Szczęście ci tym sposobem zgotowano — taka była przepowiednia.
Rodzina ta, złożona ze starca, dwojga dzieci i wilka, kołacząc się po szerokim świecie, coraz silniejszemi sprzęgała się węzłami.
Nieustająca włóczęga wcale nie przeszkodziła wychowaniu. — Włóczyć się jest to urastać — mawiał Ursus. Gwynplaine, z powierzchowności już stworzony do „pokazywania po jarmarkach“, od pierwszego razu podał był Ursusowi myśl chwalebną wykształcenia go na kuglarza. Więc też wszystkie skarby wiedzy Ursusa odrazu stanęły mu otworem. Na twarz chłopca patrząc, mruczał nieraz stary włóczęga: — Dobrze zaczęty, niema gadania! — Więc też podjął się wykończyć go jak najstaranniej, dodając mu zewsząd misterne ozdoby praktycznej swojej mądrości.
Gadał mu często: — Bądź mędrcem. Widzisz, być mądrym jest to być nie do pokonania. Ja, jak mię widzisz, nigdym w życiu łzy jednej nie uronił. Zawdzięczam to mojej mądrości. Czy ty myślisz, że, gdybym był chciał płakać, to brakłoby do tego powodu?
W monologach zaś swoich, podsłuchiwanych tylko przez wilka, oto co prawił: — Nauczyłem Gwynplaina wszystkiego, nie wyłączając łaciny. Dei zaś nie nauczyłem niczego, nie wyłączając muzyki.
Oboje ich nauczył śpiewać. Sam nader biegle grywał na fleciku, wielce wziętym w owe czasy. Podobnież na żebrackiej lirze, którą znana kronika Bertranda Duguesclina mniej grzecznie nazywa „instrumentem oberwańczym“, a w której jednak należy dopatrywać się zaczątków przyszłej symfonji. Odgłos tego grania zdala już przynęcał ciekawców. W tedy Ursus pokazywał tłumowi swoją lirę, mówiąc: — Nazywa się to po łacinie organistrum.
Gwynplainowi i Dei wpajał zasady śpiewu według zatraconej już metody Orfeusza, a także i według tej, nieco późniejszej, której twórcą był Egidjusz Binchois. Z tego powodu zdarzało mu się niekiedy przerywać swoje wykłady tym wykrzykiem uniesienia: — O Orfeuszu, mistrzu starej Grecji! O Binchois, mistrzu pikardyjski!
Owe jednak zawiłości starań około ich wychowania nie przeszkadzały dwojgu tym dzieciom wzajemnie się ukochać. Wzrośli, zamieniając serca, podobnie jak dwa szczepy, posadzone tuż obok siebie, drzewami się stawszy, zaplatają między sobą konary.
— Mniejsza z tem — mruczał Ursus — pożenię ich.
Poczem mamrotał jakby sam do siebie:
— Już mi kością w gardle stoją te ich miłostki.
Przeszłość ich, a raczej ta mała cząstka, jaką z niej posiadać mogli, nie istniała już dla Gwynplaina i Dei. Wiedzieli z niej tylko to, co im Ursus o tem powiadał. Stąd oboje nazywali go „Ojcem“.
Dla Gwynplaina wspomnienie jego dzieciństwa było tylko niewyraźnem wrażeniem przewalenia się niby zgrai szatanów ponad jego kolebką. Pozostało mu z tego uczucie, jakby gdzieś, kiedyś, w ciemności, stratowany został przez jakieś potworne stopy. Czy go to jednak spotkało przypadkiem, czy z umysłu, żadną miarą nie umiał sobie zdać sprawy. Jedyną rzeczą, którą sobie przypominął wyraźnie i we wszystkich szczegółach, był rozdzierający ustęp jego opuszczenia. Pośród tej nocy grobowej znalezienie Dei świtało mu zdaleka, jakby brzask promienny.
W tym względzie wspomnienia Dei o wiele jeszcze więcej były zamglone. Była wtedy tak mała; pamięć w tym wieku dziwnie się rozpierzchła! Przypominała sobie tylko matkę, jakby jakiś przedmiot zimny. Czy jednak kiedy widziała słońce? Może. Czyniła wysiłek by zagłębić swój umysł w to omdlenie, które było poza nią. Słońce? Cóż to takiego? Przypominała sobie tylko coś ciepłego i świetlistego, co najzupełniej zastąpił jej Gwynplaine.
Nieraz szeptali do siebie zcicha. Niema wątpliwości, że szeptać bywa najważniejszą sprawą na kuli ziemskiej. Dea mawiała do Gwynplaina: — Światłość jest wtedy, kiedy ty mówisz.
Razu jednego Gwynplaine, ujrzawszy poprzez cienki rąbek muślinowy śnieżnej białości ramię swojej towarzyszki, dotknął drżącemi usty tę przezroczą tkankę. Idealny to był pocałunek, przez potworne usta dany. Za dotknięciem tem Dea uczuła rozkosz przenikającą. Cała krasą spłonęła. Ów pocałunek poczwary zbudził jutrzenkę na tem pięknem czole, zasnutem nocą. Tymczasem Gwynplaine wzdychał z rodzajem przerażenia i, ponieważ sukna Dei uchylała się na piersi, nie mógł się powstrzymać od patrzenia na białości widzialne przez te wrota raju.
Dea podwinęła rękawek i, podając Gwynplainowi obnażone ramię, rzekła mu: — Jeszcze! — Gwynplaine ratował się ucieczką.
Nazajutrz znowu się to powtórzyło z pewną odmianą. O, jakże niebiańskiem bywa osuwanie się w tę przepaść pełną słodyczy, którą jest miłość! Są to rzeczy, na które patrząc Bóg, ten stary filozof, uśmiecha się dobrotliwie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Faleński.