Człowiek, który był

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Rudyard Kipling
Tytuł Człowiek, który był
Pochodzenie O człowieku, który chciał być królem
Wydawca Feliks Gadomski
Data wyd. 1923
Druk Zakłady Drukarskie F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jerzy Bandrowski
Tytuł orygin. The Man Who Was
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Człowiek, który był.

Wydała ziemia umarłego,
Zajrzał w nasz namiot trup,
Rzekł swoje — a zaś serca nasze
Ogarnął ognia słup.
Zakarbuj to na strzelby kolbie,
Niech zabrzmi zemsty głos,
Gdy Bóg nareszcie zbadać zechce
Kolegi straszny los.

Powiedzmy jasno, że Rosjanin jest zachwycającym człowiekiem, jak długo tkwi we własnej skórze. Jako człowiek wschodni jest czarujący. Dopiero kiedy zaczyna się domagać, aby go traktowano jako najbardziej wschodni z zachodnich narodów, a nie najbardziej zachodni ze wschodnich, staje się anomalją rasową, z którą nadzwyczaj trudno należycie się obchodzić. Gospodarz nigdy nie wie, którą stroną swej natury on się doń w najbliższym momencie obróci.
Dirkowicz był Rosjaninem — Rosjaninem z krwi i kości, który zarabiał na chleb, służąc niby carowi w jakimś kozackim pułku i pisując korespondencje do jednego z dzienników rosyjskich, którego nazwa nigdy nie brzmiała dwa razy tak samo. Był to przystojny młody człowiek, namiętnie lubiący się włóczyć po niezbadanych częściach świata, a który przyjechał do Indyj właściwie niewiadomo skąd. Przynajmniej nikt nie mógł stwierdzić na pewno, czy dostał się drogą na Balk, Badakszan, Czitrol, Beludżystan, Nepaul, czy jeszcze inną drogą. Rząd indyjski niezwykle uprzejmie usposobiony, wydał rozporządzenie, aby go traktowano jak najgrzeczniej i aby mu pokazano wszystko, co można było zobaczyć. Tak tedy Dirkowicz bujał sobie, mówiąc źle po angielsku, a jeszcze gorzej po francusku, od miasta do miasta, póki wreszcie nie zetknął się z Białymi Huzarami Jej Królewskiej Mości w mieście Peshawarze, znajdującem się u ujścia tej ciasnej, jakby mieczem wyrąbanej szczeliny w górach, znanej ludziom, jako przełęcz Khyberska. Był on niewątpliwie oficerem, udekorowanym na rosyjski sposób małemi, emaljowanemi krzyżami, był bardzo rozmowny i (choć to nie ma nic wspólnego z jego zaletami) został odstąpiony jako zadanie beznadziejne przez pułk Blach Tyrone, który napróżno, pojedynczo i zbiorowo, z całą właściwą sobie gościnnością próbował go upoić przy pomocy gorącej wódki z miodem, słodzonego konjaku i najrozmaitszych mieszanych trunków. A jeśli Blach Tyrone, pułk rdzennie irlandzki, nie potrafi do białej gorączki doprowadzić cudzoziemca — ten cudzoziemiec jest z pewnością człowiekiem niepoślednim.
Biali Huzarzy byli tak rzetelni w doborze swych win, jak w szarżowaniu na nieprzyjaciela. Wszystko, co posiadali, nie wyłączając jakiegoś niesłychanego konjaku, oddali do absolutnego rozporządzenia Dirkowicza, który tez korzystał z tego szeroko — szerzej nawet, niż oficerowie pułku Blach Tyrone.
A mimo to wszystko nie przestawał być beznadziejnym Europejczykiem. Biali Huzarzy byli dla niego „Moi drodzy, prawdziwi przyjaciele“, „Koledzy-żołnierze sławni“, „Bracia nierozłączni“. Co chwila rozwodził się szeroko nad świetną przyszłością, oczekującą połączone armje Anglji i Rosji, kiedy nareszcie zleją się ich serca i terytorja, i rozpocznie się wielka misja cywilizowania Azji. Nie było to przekonywające, ponieważ Azji nie można cywilizować według metod zachodnich. Azji jest trochę zadużo, a prócz tego jest ona za stara. Nie można przerobić damy, która miała wielu kochanków, zaś Azja od wieków była w swych flirtach nienasycona. Nigdy nie będzie chodziła do szkółki niedzielnej i nie nauczy się głosować — chyba mieczem zamiast kartek wyborczych.
Dirkowicz wiedział o tem tak samo dobrze, jak każdy inny, ale wygodnie mu było mówić tak specjalnie-korespondencyjnie i przedstawiać się w świetle możliwie najlepszem. Od czasu do czasu pozwalał sobie na jakąś małą, ale to malutką informacyjkę o swej własnej sotni kozaków, najwidoczniej pozostawionej samej sobie gdzieś na tyłach, po jakiejś drugiej stronie niewiadomo czego. Miał ciężką pracę w Azji Środkowej i widział prawdopodobnie więcej trudów i walki o życie, niż większość ludzi w jego wieku, starannie jednak unikał zdradzania się z tą swą wyższością, a jeszcze staranniej korzystał z każdej sposobności, gdy mógł wychwalać postawę, wyćwiczenie, mundur i organizację Białych Huzarów Jej Królewskiej Mości.
I istotnie, pułk ten mógł wzbudzać podziw. Kiedy Lady Durgan, wdowa po zmarłym sir Johnie Durganie, przybyła do miejsca jego postoju i kiedy po krótkim czasie każdy z oficerów poprosił ją o rękę, bardzo trafnie wyraziła opinję publiczną, tłumacząc, iż wszyscy są tak mili, że o ile nie będzie mogła poślubić wszystkich, nie wyłączając pułkownika i kilku majorów, już żonatych, to na jednym huzarze nie poprzestanie. Wobec tego, mając wrodzoną skłonność do robienia na złość, wyszła za mąż za jakiegoś oficerzynę piechoty i Biali Huzarzy nosili jakiś czas krepę na ramieniu, ale ostatecznie pogodzili się, zjawiwszy się w pełnej liczbie na ślubie, gdzie z niemym wyrzutem ustawili się w szpaler w nawie kościelnej. Wszystkich wyprowadziła w pole, począwszy od Basset-Holmera, najstarszego kapitana, a skończywszy na małym Mildredzie, najmłodszym rangą, który mógł jej dać cztery tysiące funtów rocznie i tytuł.
Jeśli kto nie podzielał ogólnego szacunku dla Białych Huzarów, to parę tysięcy „gentlemenów“ żydowskiego pochodzenia, mieszkających po drugiej stronie granicy, a noszących miano Pałkanów. Swego czasu mieli do czynienia z pułkiem urzędowo i nie dłużej niż jakich dwadzieścia minut, spotkanie to jednak, połączone z wielu nieszczęśliwemi wypadkami, zrodziło w nich pewne uprzedzenia. Od tego czasu nazywali Białych Huzarów dziećmi szatana i synami osób, których absolutnie nie możnaby spotkać w przyzwoitem towarzystwie. Ta niechęć nie przeszkadzała im jednak w napełnianiu — kosztem Białych Huzarów — pieniędzmi swych trzosów. Pułk posiadał karabiny — piękne Martini-Henry karabiny, które z odległości tysiąca łokci potrafią wsadzić kulę w sam środek obozu nieprzyjacielskiego, a są nawet poręczniejsze, niż długie karabiny. Dla tych zalet były bardzo pożądane wzdłuż całej granicy, a ponieważ popyt niezawodnie rodzi zawsze podaż, dostarczano ich też z narażeniem życia lub poszczególnych członków na wagę bitego srebra, to znaczy, siedem i pół funta wagi w rupjach, albo szesnaście funtów szterlingów, licząc rupję al pari. To też kradli je w nocy złodzieje z wężowemi włosami, którzy czołgali się na brzuchach, tuż pod nosem straży; znikały w tajemniczy sposób z zamkniętych pomieszczeń, a w porze gorącej, kiedy wszystkie drzwi i okna w koszarach były otwarte, ulatniały się jak dym. Ludzie z pogranicza potrzebowali ich do wendety i załatwiania sporów granicznych. Ale najczęściej kradziono je podczas długich zimowych nocy zimy północno-indyjskiej. O tej porze roku ruch morderczy w górach był najżywszy, skutkiem czego ceny szły w górę. Straże pułkowe podwajano, potem potrajano. Żołnierz niewiele robi sobie z tego, gdy zgubi broń — rząd musi to naprawić — ale ma głęboki żal o pozbawienie go snu. To też pułk wpadał w gniew i jeden złodziej karabinów do dziś dnia nosi na sobie wyraźne tego ślady. Ten wypadek położył włamaniom na pewien czas kres, straże konsekwentnie zmniejszono i pułk oddał się grze w polo z niespodziewanym rezultatem, albowiem pobił o dwa „goale“ straszliwą drużynę „polo“ lekkokonnych Laszkarów, mimo że ci ostatni mieli na krótką, jednogodzinną grę po cztery kucyki na głowę, a także oficera-krajowca, który śmigał po boisku jak błędny ognik.
Dla uczczenia tego wypadku wydano obiad. Przyszła drużyna Laszkarów i przyszedł także Dirkowicz w pełnym mundurze oficera kozackiego, który istotnie jest tak szeroki, jak szlafrok, i został przedstawiony Laszkarom i aż oczy wytrzeszczał, kiedy się im przyglądał. Byli to ludzie lżejsi od Huzarów, a nosili się z zamaszystością, stanowiącą szczególny przywilej pendżabskich wojsk granicznych i całej jazdy nieregularnej. Zamaszystości tej, podobnie jak wszystkiego innego w służbie, trzeba się nauczyć, za to, i na tem właśnie polega różnica — kto się jej raz nauczy, ten jej już nigdy nie zapomni, lecz zachowa aż do śmierci.
Wielka, rogami ozdobiona jadalnia kasyna Białych Huzarów przedstawiała widok godny uwagi. Całe srebro pułkowe znajdowało się na długim stole — na tym samym stole, na którym swego czasu po zapomnianej bitwie leżały zwłoki pięciu oficerów, dawno, dawno już temu spłowiałe, postrzelane sztandary wisiały naprzeciw drzwi wchodowych, pęki róż zimowych leżały między srebrnemi kandelabrami, a portrety wybitnych zmarłych oficerów spoglądały zgóry na swych następców z pomiędzy głów sambhurów, nilghai, markhorów i — duma całego kasyna — dwóch szczerzących zęby leopardów śniegowych, które kosztowały Basset-Holmera cztery miesiące urlopu, jaki mógł spędzić w Anglji, zamiast na drogach do Tybetu w bezustannem niebezpieczeństwie życia nad brzegami przepaści, na porosłych śliską trawą skłonach gór lub wśród wciąż grożących lawin.
Służący w niepokalanie białym muślinie i z kitami pułku na turbanach stali za krzesłami swych panów, przybranych w szkarłat i złoto Białych Huzarów oraz biel i srebro lekkokonnych Laszkarów. Jedyną ciemną plamą przy stole był posępny, zielony mundur Dirkowicza, ale wynagradzały to jego wielkie onyksowe oczy. Fraternizował z zapałem z naczelnikiem drużyny laszkarskiej, który w duchu obliczał, ilu kozaków Dirkowicza w otwartej szarży o równych siłach mogliby sprzątnąć jego smagli, żylaści współrodacy. Ale o takich rzeczach nie mówi się głośno.
Gwar wzrastał coraz bardziej, w przerwach między poszczególnemi daniami grała stosownie do odwiecznego zwyczaju muzyka pułkowa, póki wszystkie języki nie umilkły w oczekiwaniu pierwszego urzędowego toastu. Wtedy jeden z oficerów, wstając ze swego miejsca, rzekł: — „Mr. Vice, Królowa“ — zaś mały Mildred z szarego końca odpowiedział: — „Królowa, niech ją Bóg błogosławi!“ — i długie ostrogi zadzwoniły, gdy ci ogromni mężczyźni podnosili się, aby wypić zdrowie Królowej, niesłusznie podejrzewani o to, że z jej żołdu płacą rachunki swych przyjęć pułkowych. Ten sakrament biesiady oficerskiej nigdy się nie starzeje i nigdy nie przestaje chwytać za gardło widza, czy to na morzu, czy na lądzie. Dirkowicz wstał ze swem „sławni bracia“, ale nie mógł się zorjentować. Tylko oficer może powiedzieć, co ten toast znaczy, a w rzeczywistości jest w nim więcej sentymentu, niż treści. Bezpośrednio po chwili milczenia, jakie zwykle następuje po tym obrzędzie, wszedł oficer-krajowiec, który grał po stronie Laszkarów. Prawda, w obiedzie udziału brać nie mógł, przyszedł jednak kiedy podawano deser, przynosząc ze sobą całych sześć stóp swej wysokości, z błękitno-srebrnym turbanem na górze i wysokiemi czarnemi butami na dole. Biesiadnicy zerwali się radośnie, gdy na znak hołdu wyciągnął gardę swej szabli tak, aby pułkownik Białych Huzarów mógł jej dotknąć i osunął się na wolne krzesło wśród okrzyków: „Rung ho, Hira Singh!“ (co przetłumaczone znaczy: „Idź, Hira Singh i zwycięż!). — Nie rozbiłem wam kolana, stary? — Ressaidar Sahib, po djabła wsiedliście w ostatnich dziesięciu minutach na tego kopiącego wieprzka? — Szabasz, Ressaider Sahib!
A w tem zabrzmiał głos pułkownika:
— Zdrowie Ressaidara Hira Singha!
Kiedy okrzyki umilkły, Hira Singh wstał, aby odpowiedzieć, bo był przecie najmłodszym synem królewskiej rodziny, synem syna królewskiego, i wiedział, jak się znaleźć w takich wypadkach. A wtedy rzekł w języku krajowym:
— Panie pułkowniku i oficerowie tego pułku! Uczyniliście mi wielki zaszczyt. Zapamiętam to sobie. Przybyliśmy tu zdaleka, aby was w grze pokonać. Tymczasem zostaliśmy pobici. („Nie wasza wina, Ressaidar Sahib! Graliście na obcym terenie! Waszym kucom nogi zesztywniały w wagonach. Nie tłumaczcie się!“) Z tego powodu, być może, przyjedziemy jeszcze raz, jeśli taki będzie rozkaz („Słuchajcie! Słuchajcie! To dobrze! Brawo! Pst!“); a wtedy, zadamy wam takiego bobu, („Z przyjemnością się z wami spróbujemy!“), że wasze kucyki nogi sobie połamią. Tyle co się tyczy sportu.
Tu oparł jedną rękę na gardzie szabli, a wzrok jego poszukał Dirkowicza, rozpartego w swem krześle.
— Jeśli jednak z bożego zrządzenia przyjdzie do innej gry, niż „polo“ niech pan będzie pewny, panie pułkowniku i oficerowie, że rozegramy ją ramię w ramię, mimo, iż oni
Jego wzrok znów poszukał Dirkowicza, — mimo że oni, powtarzam, mają pięćdziesiąt kucyków na jednego naszego konia.
To rzekłszy, z głębokiem „Rung-ho“, które zabrzmiało, jak kolba muszkietu, opuszczona na kamienne płyty, usiadł wśród tańca kieliszków.
Dirkowicz, który wciąż oddawał się konjakowi — temu strasznemu, wspomnianemu już powyżej konjakowi — nic nie rozumiał, zaś złagodzone tłumaczenie nie mogło mu najzupełniej dać należytego wyobrażenia o „poincie“. Stanowczo, mowa Hira Singha była najlepszą mową tego wieczora i wrzawa, jaka po niej nastała, trwałaby może do świtu, gdyby naraz na dworze nie przerwał jej huk strzału, którego odgłos każdemu z biesiadników przypomniał, że nie ma broni u boku. Dało się słyszeć szamotanie i krzyk bólu.
— Znowu kradzież karabinu! — rzekł adjutant, spokojnie opierając się o poręcz krzesła. — Oto skutek redukowania posterunków. Przypuszczam, że warta go zabiła.
Na płytach werandy rozległy się kroki zbrojnych ludzi i zdawało się, jakby coś ciągnięto.
— Czemuż go nie zamknąć w areszcie do rana? — mruknął pułkownik niechętnie. — Sierżancie, skoczcie-no i popatrzcie, czy mu tam czego nie przetrącili.
Sierżant kasyna wyskoczył w ciemność i po chwili wrócił z dwoma żołnierzami i kapralem; wszyscy mieli dziwnie niewyraźne miny.
— Złapano go na kradzieży karabinów, proszę pana pułkownika! — rzekł kapral. — To znaczy, skradał się ku koszarom, obszedłszy główną wartę, proszę pana pułkownika, a posterunek powiada, proszę pana pułkownika...
Obwisła kupa szmat, podtrzymywana przez trzech ludzi, jęknęła. Nigdy nie widziano Afgana tak wynędzniałego i zdziadziałego. Był bez turbana, bosy, cały oblepiony błotem i napół żywy z pobicia. Usłyszawszy głos bólu tego człowieka, Hira Singh drgnął zlekka. Dirkowicz wypił znowu kieliszek konjaku.
— Co mówi posterunek? — spytał pułkownik.
— Że on mówi po angielsku, panie pułkowniku, — odrzekł kapral.
— I dlatego wprowadzacie go do jadalni zamiast odprowadzić go do sierżanta! Choćby mówił wszystkiemi językami świata, nie wolno.
Tłumok znowu jęknął i coś zamamrotał. Mały Mildred wstał i podszedł do niego, chcąc mu się przyjrzeć. Naraz odskoczył w tył, jakby otrzymał postrzał.
— Może byłoby lepiej, panie pułkowniku, odprawić ludzi — rzekł do pułkownika ze śmiałością oficera, który wie, iż posiada pewne względy.
To mówiąc, wziął w ramiona tę obwiązaną łachmanami okropność i usadowił ją w fotelu. Zapomnieliśmy zaznaczyć, iż małość Mildreda pochodziła stąd, iż był tylko sześć stop i cztery cale wysoki i odpowiednio szeroki. Spostrzegłszy, że oficer chce się zająć jeńcem i że pułkownika wzrok zaczyna płonąć, kapral ze swymi ludźmi czem prędzej się oddalił. Biesiadnicy pozostali razem ze złodziejem karabinów który oparł głowę na stole i zapłakał gorzko, beznadziejnie i żałośnie, jak małe dziecko.
Hira Singh skoczył na równe nogi.
— Panie pułkowniku! — rzekł — ten człowiek nie jest Afganem, bo oni płaczą Ai! Ai! i nie jest Hindustani, bo ci płaczą Oh! Ho! On płacze, jak biali ludzie, którzy mowią Ou, ou!
— Gdzie u licha zdobyłeś pan tę wiedzę, Hira Singh? — odezwał się kapitan drużyny Laszkarów.
— Posłuchajcie tylko! — odpowiedział Hira Singh, wskazując skurczoną postać, płaczącą bez końca.
— On powiedział „Mój Boże!“ — odezwał się znów mały Mildred — Wyraźnie słyszałem.
Pułkownik, wraz z biesiadnikami, patrzył na nędzarza w milczeniu. Straszna to rzecz słuchać, jak mężczyzna płacze. Kobieta może łkać górnem podniebieniem, wargami, czy czem chce, ale mężczyzna nie może płakać inaczej jak tylko przeponą, a to rwie go na sztuki.
— Biedaczysko! — zauważył pułkownik, kaszląc gwałtownie. — Trzebaby go posłać do szpitala. Zmiętoszono go trochę.
Ale adjutant kochał swe karabiny. Były to jak gdyby jego wnuki, bo oczywiście na pierwszem miejscu stali żołnierze. To też mruknął buntowniczo:
— Rozumiem, że Afgan kradnie, bo takim go już Bóg stworzył. Ale nie mogę zrozumieć, dlaczego płacze. To tylko pogarsza sprawę.
Konjak musiał działać, bo Dirkowicz siedział rozparty w fotelu i, podniósłszy głowę, zapatrzył się w sufit. Na suficie tym nie było nic nadzwyczajnego, wyjąwszy cienia w kształcie wielkiej, czarnej trumny. Skutkiem jakichś właściwości konstrukcji sali jadalnej ten cień pokazywał się zawsze, jak tylko zapalono świece. Apetytu to Białym Huzarom nie odbierało; przeciwnie, byli z tego raczej dumni.
— Czy on myśli płakać całą noc? — odezwał się pułkownik. — A może mamy tu siedzieć z gościem małego Mildreda, póki mu się nie zrobi lepiej?
Człowiek w fotelu podniósł głowę i obrzucił wzrokiem zgromadzonych przy stole.
— O, mój Boże! — rzekł i wszyscy zerwali się na równe nogi.
A wówczas kapitan Laszkarów zrobił coś, za co powinienby zostać odznaczony Krzyżem Zwycięstwa — w nagrodę za męstwo, okazane w boju z wzrastającą wciąż ciekawością. Zebrał oczami swą drużynę, jak w stosownej chwili pani domu zbiera oczami panie i zatrzymawszy się tylko przy krześle pułkownika, aby powiedzieć: „To nie nasza rzecz, rozumie pan, panie pułkowniku! — wyprowadził swych ludzi na werandę i do ogrodu Hira Singh, który wychodził ostatni, spojrzał na Dirkowicza. Ale Dirkowicz bujał duszą w swym własnym konjakowym raju. Wargi jego poruszały się bez dźwięku, a oczy wlepione były w trumnę na suficie.
— Biały! Zupełnie biały! — rzekł Basset-Holmer, adjutant. — Musi to być szkodliwy renegat! Ciekawy jestem, skąd on pochodzi?
Pułkownik wziął człowieka za ramię i potrząsnąwszy zlekka, zapytał.
— Kto wy jesteście?
Nie było odpowiedzi. Człowiek znowu ogarnął wzrokiem całą jadalnię i spojrzawszy w twarz pułkownika, uśmiechnął się. Mały Mildred, który był zawsze raczej kobietą, niż mężczyzną, póki nie zatrąbiono „Na koń“, powtórzył pytanie głosem, który byłby wyciągnął odpowiedź z gejzeru. Ale ten człowiek uśmiechał się tylko. Siedzący u drugiego końca stołu Dirkowicz z wdziękiem zesunął się z krzesła na ziemię. Żaden syn człowieczy nie może na tym naszym ułomnym świecie bezkarnie mieszać konjaku huzarskiego z huzarskim szampanem.
Tymczasem muzyka zaczęła grać marsza, który towarzyszył Białym Huzarom we wszystkich funkcjach od pierwszego dnia ich istnienia. Prędzej zgodziliby się na rozwiązanie pułku, niż na wyrzeczenie się tej melodji, stanowiła ona ich część składową. Nieznajomy wyprostował się w krześle i zaczął bębnić palcami po stole.
— Nie widzę najmniejszej przyczyny, abyśmy mieli zabawiać warjatów, — rzekł pułkownik. — Zawołać wartę i odesłać go do aresztu. Jutro zajmiemy się tą sprawą. Ale dajcie mu jeszcze kieliszek wina.
Mały Mildred napełnił kieliszek od „Sherry“ konjakiem i podał go człeczynie. Wypił, — muzyka zaczęła grać głośniej, — on wyprostował się jeszcze bardziej. A naraz wyciągnął swe długie chude ręce, wziął w dłonie leżący niedaleko od niego na stole przedmiot i zaczął go pieszczotliwie gładzić palcami. Był to serwisowy, siedmioramienny lichtarz, który posiadał swą własną tajemnicę: miał on mianowicie siedem sprężyn, jedną w środku, a trzy po obu stronach i za pewnem pociśnięciem zmieniał się w świecznik kołowrotek. Człowiek ów znalazł sprężynę, znalazł ją i uśmiechnął się blado. Wstał z krzesła, przyglądał się przez chwilę jednemu obrazowi, przeszedł do drugiego — zaś cała sala śledziła go wzrokiem, bez słowa. Kiedy się zbliżył do kominka, potrząsnął głową jakby zawiedziony. Wzrok jego padł na srebrny odlew, przedstawiający huzara na koniu w pełnej gali. Pytająco wskazał palcem na ten odlew a potem na miejsce nad kominkiem.
— Co to jest? O, co to jest? — rzekł mały Mildred.
I dodał głosem, jakim matka mówiłaby do dziecka:
— To jest koń! Tak jest — koń!
Bardzo powoli przyszła odpowiedź w niskim, bezbarwnym, gardłowym tonie.
— Tak, ja — widzę. Ale — gdzie jest tamten koń?
Można było słyszeć bicie serc oficerów, kiedy cofali się, dając obcemu możność poruszania się po całej jadalni. Mowy już nie było o zawołaniu warty.
Znowu przemówił bardzo powoli:
— Gdzie jest nasz koń?
Jednego tylko konia mają Biali Huzarzy, a portret jego wisi po drugiej stronie drzwi jadalni. Jest to srokacz dobosza, król muzyki pułkowej, który służył w pułku trzydzieści siedem lat i w końcu został z powodu starości zastrzelony. Połowa zgromadzonych zdjęła obraz ze ściany i wetknęła go w ręce nieznajomemu. Ten umieścił go na kominku; obraz zastukał, kiedy go jego biedne, drżące ręce ustawiały, a człowiek zatoczył się ku stołowi i padł na krzesło Mildreda.
A wówczas wszyscy razem zaczęli mówić, mniej więcej w ten sposób:
— Srokacz nie wisi nad kominkiem od sześćdziesiątego siódmego roku.
— Skąd on wie, że ten obraz tu był?
— Mildred, zapytaj go jeszcze.
— Co pan teraz zrobi, panie pułkowniku?
— Cóż, zaczekamy, pozwolimy biedakowi zmysły zebrać.
— Na nic! To człowiek obłąkany.
Mały Mildred podszedł do pułkownika i przez chwilę szeptał mu coś do ucha.
— Panowie, bądźcie łaskawi i zajmijcie swoje miejsca! — zawołał.
Oficerowie pośpieszyli ku swym krzesłom. Tylko krzesło Dirkowicza, tuż obok krzesła Mildreda, było puste, zaś mały Mildred usiadł na miejscu Hira Singha. Zdumiony sierżant napełnił kieliszki wśród głuchego milczenia. Pułkownik znowu się dźwignął, ale ręka jego drżała, a wino wylewało się na stół, kiedy patrząc wprost na człeczynę siedzącego w krześle Mildreda, rzekł ochrypłym głosem:
— Mr. Vice — Królowa!
Była chwila pauzy, ale człowiek ów natychmiast zerwał się i odpowiedział bez wahania.
— Królowa, Bóg ją błogosław!
I wychyliwszy swój kieliszek, złamał w palcach cienką jego nóżkę.
Dawno, bardzo dawno temu, kiedy cesarzowa Indyj była jeszcze młoda, a kraj nie znał nieczystych ideałów, było zwyczajem w niektórych pułkach tłuc lub łamać szkło po wypiciu zdrowia królowej ku niemałemu zachwytowi pułkowych dostawców. Dziś wyszło to już z użycia, ponieważ nie zostało nic do złamania, wyjąwszy tu i ówdzie nakazy rządu, a to dawno już zostało złamane.
— Niema wątpliwości! — rzekł pułkownik, odetchnąwszy głęboko. — On nie jest sierżantem. Na wszystko w świecie, kto to może być?
Wszyscy oficerowie zgodnem echem powtórzyli te słowa, poczem sypnęła się salwa pytań, która każdego człowieka mogłaby zbić z nóg. Nic dziwnego, że obdarty, zabłocony intruz mógł tylko uśmiechać się i potrząsać głową.
Naraz z pod stołu, pogodny i uśmiechnięty, wynurzył się, zbudzony z pokrzepiającej drzemki Dirkowicz. Wynurzył się tuż, obok nieznajomego, który krzyknął naraz i padł przed nim na ziemię. Straszny był widok tej nagłej przemiany po chwale toastu, który wpłynął do pewnego stopnia kojąco.
Dirkowicz nie zrobił ani ruchu, aby go dźwignąć, ale mały Mildred podniósł go natychmiast. Nie przystoi, aby „gentleman“, który umie odpowiedzieć na toast królowej, leżał u stóp oficera kozackiego niższego stopnia.
Wskutek tego szybkiego ruchu uniosła się górna część łachmanów nędzarza powyżej pasa, ukazując ciało usiane suchemi, czarnemi bliznami. Jedna jest tylko broń na świecie, która tnie równoległemi linjami, a nie jest to ani kij, ani koł. Dirkowicz spostrzegł te piętna i źrenice jego oczu rozszerzyły się. Twarz mu się również zmieniła. Powiedział coś, co brzmiało jak gdyby „Kto wy takoj?“, zaś człowiek ów pokornie i posłusznie odpowiedział: — „Czetyrie“.
— Co to znaczy? — rozległy się pytania.
— To jego numer. Rozumiecie panowie, to znaczy „numer czwarty“ — tłumaczył Dirkowicz bardzo zmartwiony.
— Co ma oficer królowej wspólnego z jakimś numerem! — huknął pułkownik.
Groźny pomruk obiegł stół dookoła.
— Cóż ja mogę wiedzieć? — odpowiedział Rosjanin ze słodkim uśmiechem. — On jest — jak to się nazywa — ucieczka — zbieg, z tamtej strony!
Kiwnął głową w stronę ciemności nocnych.
— Niech pan go pyta, jeśli zechce panu odpowiadać, ale niech pan pyta jak najłagodniej, — rzekł mały Mildred, sadowiąc nieznajomego w krześle.
Wszyscy uważali za rzecz w najwyższym stopniu niewłaściwą, że Dirkowicz spijał konjak, mówiąc po kociemu mruczącym, parskającym językiem rosyjskim do tego biednego stworzenia, odpowiadającego tak nieśmiało i z tak widoczną trwogą. Wobec tego jednakże, że Dirkowicz zdawał się go rozumieć, nikt się ani słowem nie odezwał. Wszyscy, pochyleni naprzód, dyszeli ciężko w pauzach rozmowy. Przy najbliższej okazji, gdy tylko nie będzie nic innego do roboty, Biali Huzarzy postanowili korporatywnie udać się do Petersburga na naukę rosyjskiego.
— On nie wie już, kiedy — zaczął mówić Dirkowicz zwracając się do oficerów, — ale powiada, że to już było bardzo dawno podczas wojny. Przypuszczam, że to musiał być jakiś nieszczęśliwy wypadek, bo mówi, że był z tym sławnym i świetnym pułkiem na wojnie.
— Rejestry! Rejestry! Holmer, przynieś pan rejestry! — zawołał mały Mildred.
Adjutant z gołą głową poskoczył do kancelarji, gdzie przechowywano rejestry pułkowe. Wrócił właśnie w porę, aby móc jeszcze usłyszeć zakończenie przemówienia Dirkowicza.
— Oto dlaczego, drodzy przyjaciele, z bólem serca muszę powiedzieć, że zaszedł tu przykry wypadek, którego można było uniknąć, gdyby on był przeprosił tego znieważonego przez siebie naszego pułkownika.
Zerwał się znów pomruk, który pułkownik starał się uciszyć. W tym nastroju nikt nie chciał wziąć na serjo zniewagi pułkownika rosyjskiego.
— On sobie nie przypomina, ale ja myślę, że tu musiał być jakiś wypadek, bo jego przy wymianie jeńców nie wymieniono, lecz zesłano do jakiejś miejscowości — jak się to nazywa? — na wieś. On nie wie, jak przyszedł. Był w Czepang.
Człowieczek dosłyszał to słowo, skinął głową i zadrżał.
— W Cygańsku, w Irkucku. Nie mogę pojąć, w jaki sposób zdołał stamtąd umknąć! Mówi także, że przez długie lata mieszkał w lasach, ale jak długo — sam już nie pamięta, zapomniał — jak i wielu innych rzeczy. To był wypadek, wywołany tem, że nie przeprosił tego naszego pułkownika. Ah!
Przykro powiedzieć, iż Biali Huzarzy, zamiast powtórzyć wydane przez Dirkowicza westchnienie żalu i ubolewania, zaczęli, ledwo już hamowani poczuciem gościnności, okazywać żywą szatańską radość i inne uczucia. Holmer rzucił na stół zniszczone i pożółkłe rejestry, na które znów rzucili się oficerowie.
Dalej! Dalej! Pięćdziesiąt sześć — pięćdziesiąt pięć — pięćdziesiąt cztery! — mówił Holmer. — Otóż mamy. Porucznik Austin Limmason. Przepadł bez wieści. To było jeszcze przed Sewastopolem. Co za niezgłębiona podłość! Znieważył jednego ich pułkownika i został poprostu unicestwiony. Trzydzieści lat wymazano mu z życia.
— Ale kiedy on nie chciał przeprosić! Oświadczył, że wolałby raczej iść do piekła! — zabrzmiał chór.
— Biedak! Zdaje mi się, że później nie miał już sposobności do przeproszenia. W jaki sposób tu się dostał? — zapytał pułkownik.
Brudny tobół na krześle nie mógł dać żadnej odpowiedzi.
— Czy pan wie, kim pan jest?
To-to uśmiechnęło się niewyraźnie.
— Czy pan wie, że pan jest Limmason — Limmason, porucznik Białych Huzarów?
Szybko jak strzał padła odpowiedź w lekko zdziwionym tonie:
— Tak jest, jestem Limmason, oczywiście.
Lecz oczy jego zgasły i biedny człowiek opadł, ze zgrozą obserwując każdy ruch Dirkowicza.
Ucieczka z Syberji, być może, utrwala w umyśle parę zasadniczych faktów, nie przyczynia się jednak prawdopodobnie do rozwoju ciągłości myśli. Człowiek ten nie mógł opowiedzieć, w jaki sposób, nakształt gołębia, znalazł drogę do swej własnej, starej jadalni pułkowej. Nie pamiętał już nic z tego, co wycierpiał, co widział. Płaszczył się przed Dirkowiczem tak instyktownie, jak instyktownie odnalazł był sprężynę świecznika, szukał obrazu srokacza i odpowiedział na toast na cześć królowej. Reszta była pustka, którą groźny język rosyjski częściowo tylko mógł usunąć.
Żyjący w konjaku szatan podszepnął Dirkowiczowi, aby w tej najzupełniej nieodpowiedniej chwili wygłosił mowę. Lekko słaniając się wstał, chwycił się za brzeg stołu i zaczął, z oczami płonącemi, jak opale:
— Sławni żołnierze-bracia, przyjaciele wierni i gościnni. Był to nieszczęśliwy wypadek opłakany — w najwyższym stopniu opłakany.
Tu uśmiechnął się słodko do całego stołu.
— Zechciejcie jednak chwilę zastanowić się nad tą małą, och, tak malutką historją. Malutką — nieprawda-ż? Car! Plewat’! Plewat’! — powtarzam, plewat’ mnie na cara! Czy w niego wierzę? Nie! Ale w nas, w Słowian, którzy nic jeszcze na świecie nie zrobili, w nas ja wierzę! Siedmdziesiąt! — ile to? — miljonów ludzi, którzy nic nie zrobili — nic a nic. Napoleon był tylko epizodem.
Uderzył ręką w stół.
— Słuchajcie, starzy, myśmy jeszcze niczego na świecie nie dokazali — trzeba powiedzieć prawdę. Nas robota dopiero czeka — i my swoje zrobimy, staruszkowie! Precz z drogi!
Rozkazująco skinął ręką i ukazał człeczynę.
— Widzicie go. Nieprzyjemnie na niego patrzeć. Oto właśnie jeden mały — och, tak malutki — wypadek, że nikt o nim ani nie pamięta. A teraz on jest — tem! Tak i wy będziecie wyglądali, sławni bracia-żołnierze — tak będziecie wyglądali i wy. Tylko, że żaden z was nigdy nie wróci. Wszyscy pójdziecie albo za nim, albo —
Tu wskazał wielki cień trumny na suficie i, osunąwszy się na krzesło, zasnął, mrucząc:
— Siedemdziesiąt miljonów — pa-a-szli, starzy!
— Cudownie i w samą miarę! — rzekł mały Mildred. — Ale po co się irytować? Lepiej zajmiemy się tym biedakiem.
Ta sprawa jednak nagle a szybko wypsnęła się z kochających rąk Białych Huzarów. Porucznik wrócił po to tylko, aby odejść znów po trzech dniach, kiedy grzmot marsza żałobnego i szczękanie kopyt szwadronów oznajmiło zdumionemu garnizonowi, nie widzącemu żadnej luki przy stole jadalni kasyna pułkowego, iż jeden oficer tego pułku zrezygnował ze swej nowoznalezionej nominacji.
Zaś Dirkowicz, słodki, giętki i zawsze pogodny, odjechał wieczornym pociągiem. Odprowadzał go mały Mildred z jednym z kolegów, albowiem był przecie gościem pułku i nawet gdyby był wręcz pułkownika w twarz uderzył, prawo tego pułku nie pozwalało na zapomnienie o gościnności.
— Żegnajcie, Dirkowicz, szczęśliwej drogi! — rzekł mały Mildred.
— Au revoir! — odpowiedział Rosjanin.
— Czyżby? Myśleliśmy, że pan jedzie do domu!
— Oczywiście, ale ja wrócę. Moi drodzy przyjaciele, czy ta droga jest zamknięta?
To rzekłszy wskazał w stronę, gdzie gwiazda północna płonęła nad Khyberską Przełęczą.
— Dalibóg! Zapomniałem o tem. Istotnie. Miło mi będzie spotkać się z panem każdej chwili, stary kolego! Ma pan wszystko, czego pan potrzebuje? Cygara, lód, poduszki... All right. — A więc au revoir, Dirkowicz.
Hm! — rzekł drugi oficer, kiedy tylne światła pociągu zaczęły maleć. — Czy to tak bardzo potrzebne?
Mały Mildred nie odpowiedział, lecz wpatrzywszy się w Gwiazdę Północną, zaczął nucić kuplet z najnowszej operetki „en vogue“ w Simli, a która cieszyła się wielkiem powodzeniem wśród „Białych Huzarów“:

Bardzo mi żal, mój panie Sinobrody,
Bardzo mi żal, mój miły, drogi panie,
Lecz jeśli pan powróci tu na gody,
Dostanie pan naprawdę straszne lanie!







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rudyard Kipling i tłumacza: Jerzy Bandrowski.