Cudowna melina/Duży drewniany krzyż

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Orłoś
Tytuł Cudowna melina
Wydawca Państwowe Wydawnictwo „Iskry”
Data wyd. 1989
Druk Zielonogórskie Zakłady Graficzne
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X. DUŻY DREWNIANY KRZYŻ

Do prokuratora Wojenki poszli z Frankiem w połowie tygodnia, tak jak Muszyna obiecał. Zadzwonił przedtem z poczty, przedstawił się i zapytał, kiedy mogą przyjść.
— W jakiej sprawie? — spytał Wojenka.
Muszyna wyjaśnił, o kogo chodzi.
— Ach, o tego listonosza. No, dobrze, dobrze. Możecie przyjść jutro przed dwunastą.
Czekali w dużym holu — prokuratura mieści się w starym budynku, razem z sądem powiatowym. Wojenka przesłuchiwał dwóch młodych ludzi, podejrzanych o napad na sklep GS-u. Byli u niego w gabinecie. W holu siedział milicjant z pistoletem maszynowym. Franek próbował zagadywać:
— To ci, co załatwiali GS w Miłkowicach, prawda, panie władzo?
Milicjant burknął: — Siedź pan... — Nie powiedział nic więcej.
Kiedy tamci wyszli, Wojenka stanął w drzwiach.
— O, Słomkiewicz, dawno nie widziany gość! A to pewno redaktor. Proszę, proszę. Wejdźcie. — Podszedł z wyciągniętą ręką.
Był nieduży, krępy, w granatowym ubraniu. Trochę łupieżu leżało na wywatowanych ramionach marynarki. Twarz miał okrągłą, cały czas uśmiechał się. Posadził Muszynę z Frankiem na krzesłach, z których przed chwilą wstali tamci dwaj. W gabinecie było ciemno — okna wychodziły na ocienioną ulicę przy parku.
— Słucham uprzejmie — powiedział Wojenka.
— Mam pewne wątpliwości, prokuratorze — zaczął Muszyna — co do sprawy obywatela Słomkiewicza. Podobno nie podaliście mu ręki w biedzie.
Wojenka przestał się uśmiechać. Popatrzył na Franka.
— Oj, Słomkiewicz, Słomkiewicz! Wiemy, wiemy, że na prawo i lewo piszesz skargi i ludziom opowiadasz, jaka ta władza niesprawiedliwa! Nawet redaktorowi zakręciłeś w głowie, co?
Franek podniósł się nieco z krzesła. — Panie prokuratorze, ja naprawdę jestem pokrzywdzony. Ani pracy, ani renty...
— Zosiu! — zawołał Wojenka. Z sąsiedniego pokoju wyjrzała dziewczyna z jasnym, wysoko upiętym kokiem (poczuli zapach lakieru do włosów). — Przynieś, dziecko, akta Słomkiewicza! Raz, dwa!
Dziewczyna znikła.
— Oj, Słomkiewicz, Słomkiewicz — powtórzył Wojenka. — Ile ty ludziom napsujesz nerwów, zdrowia. Jakbyście rzeczywiście chcieli zmienić prawdę. A prawdy zmienić nie można, co, panie redaktorze?
Muszyna chrząknął. — Chciałbym zobaczyć te akta.
Rozmawiali chwilę o pogodzie. Potem Wojenka zdenerwował się.
— Zosiu, Zosiu! Co za roztrzepana dziewczyna! — Wstał i wyszedł z gabinetu.
Franek powiedział szeptem: — Zawiną, zawiną tę prawdę w papiery, aż tam w środku zginie! Ja wiem swoje.
Prokurator wrócił po chwili. Niósł tekturową teczkę.
— Proszę, proszę, redaktorze! — mówił od drzwi. — Nie wierzycie władzy, co? Myślicie, że będziemy obywateli krzywdzić bez powodu? Przeczytajcie sami. Proszę bardzo!
Muszyna przejrzał papiery. Była tam skarga pisana własnoręcznie przez Franka, zaczynająca się od słów: „Szanowny obywatelu prokuratorze powiatowy!”, zaświadczenie ze szpitala, szkic miejsca wypadku oraz protokół zeznań świadków.
— Nie ma wyników analizy krwi?
Wojenka przestał się uśmiechać. — A kiedy mieli zrobić, redaktorze? Pan wie, jak to jest. Późno, noc, za miastem. Nim przyjechali towarzysze z komendy, minęło trochę czasu. Są zeznania świadków. To wystarczy.
— Nikt nie zeznawał, czy Miedza był trzeźwy — powiedział Muszyna.
Wojenka aż odsunął się z krzesłem od biurka. — Jak to, sugerujecie, że towarzysz sekretarz był pijany?
— Nie sugeruję nic. Stwierdzam tylko, że brak w aktach analizy krwi. Świadkowie mówią o Słomkiewiczu. O sekretarzu nie ma ani słowa.
— Tak, tak, panie prokuratorze — ożywił się Franek. — Właśnie o to chodzi. Okrasa i Lewandowski pili ze mną, ale poprzedniego dnia.
— Słomkiewicz! — huknął Wojenka. — Wy dobrze wiecie, jak było! Byliście pijani. Teraz ludziom mydlicie oczy gadaniem! Piliście?
— Obywatelu prokuratorze...
— Piliście?
— Chciałem coś wyjaśnić.
— Piliście?
— Tak, ale...
— Dziękuję. — Prokurator spojrzał na Muszynę. — Pił, pił, towarzyszu redaktorze. Nie ulega wątpliwości, że był pijany.
— Nie było analizy — powtórzył Muszyna.
— Towarzyszu redaktorze — powiedział Wojenka — od wypadku minęło czternaście miesięcy. Chcecie jakichś dodatkowych informacji — idźcie do komendy. Ja opieram się na faktach, na tym, co tu jest! — Zabrał z kolan Muszyny teczkę i uderzył po papierach. — Słomkiewicz złożył skargę. Powiedzcie sami, co na moim miejscu zrobilibyście mając do dyspozycji te materiały. Uwzględnili?
— No, może zacząłbym...
— Uwzględnili?
— Jeśli nie dałoby się...
— Uwzględnili?
— No, nie — powiedział Muszyna. — Na podstawie tych materiałów, nie.
— Dziękuję. — Wojenka uśmiechnął się. Wstał z wyciągniętą ręką. — Wybaczcie, towarzyszu redaktorze, mam za pięć minut rozprawę. — Zwrócił się jeszcze do Franka: — A ty, Słomkiewicz, nie pisz, nie rozrabiaj! Zabierz się do uczciwej pracy! Do nauki!
Franek milczał.
— Po co tracić czas i nerwy na pisanie tych wszystkich skarg, na zawracanie głowy ludziom? Do widzenia, redaktorze — mówił prowadząc Muszynę do drzwi. — Sprawa jest jasna, widzicie sami!
Wyszli i usiedli w parku, niedaleko pomnika Kościuszki. Na ławkach, naokoło, siedziało kilka kobiet, stały wózki dziecinne. Dzieci bawiły się na ścieżkach.
— Naprawdę piłeś, Franek? — spytał Muszyna po chwili.
— Jak Boga kocham, poprzedniego dnia.
— On rzeczywiście nie mógł inaczej — powiedział Muszyna. — Jak wtedy nie wzięli krwi do analizy, to co miał robić? Tamci powiedzieli, że pili z tobą i tak...
— Okrasa miał do mnie żal — Franek machnął ręką i zwiesił głowę. — Dwadzieścia jeden lat życia. Niby człowiek młody, a tylko te rybki i gołębie zostały, co, redaktorze?
— Łowisz ryby?
Franek westchnął. — Trochę kłusuję. Stawiamy pęczki na węgorze. W sobotę jedziemy ze szwagrem.
— I gołębie?
— Gołębie to od dziecka. Jeszcze ojciec mnie uczył, jak się obchodzić. Póki żył.
Potem siedzieli w milczeniu. Dzieci bawiły się na ścieżkach. Kościuszko trzymał uniesioną szablę. Zegar na wieży kościoła wybił dwunastą. Franek wstał.
— Pójdę już, panie redaktorze. Dziękuję, że był pan ze mną. Chyba już trzeba się z tym pogodzić, co?
— Pogódź się, Franek — przytaknął Muszyna. — Będzie ci lżej.
Odprowadził inwalidę do ulicy przy kościele. Pożegnali się.
— Pan przyjdzie do nas kiedy — powiedział Franek. — Pół litra wypijemy.
Odszedł podpierając się laską. Muszyna patrzył, jak powoli kuśtykał w dół. Z kościoła wybiegła gromada dzieci z biało-czerwonymi chorągiewkami (pewno po święcie Trzeciego Maja). Ze śmiechem i krzykiem rozbiegły się naokoło Franka, który nie oglądając się szedł przed siebie. Muszyna tak go zapamiętał: w gromadzie dzieci potrząsających chorągiewkami z papieru, na ulicy opadającej do rzeki. Widać ją było w dole, między dachami domów i zielenią drzew.

Szeląg był prezesem naszego Koła Łowieckiego. Nawet niektórzy uczniowie mówili do niego „panie prezesie”. Zwłaszcza na lekcjach wychowania obywatelskiego, które prowadził. Po studiach, jako magister WF przyjechał do nas z centrali. Minęło wiele lat — z małego pokoiku przy rynku Szeląg wyprowadził się do większego mieszkania w bloku przy Projektowanej, a potem do własnego domu, który budował od dwóch lat. Był wysoki, przystojny i wiele dziewczyn chętnie by za niego wyszło (Lence także kiedyś podobał się — tańczyła z młodym nauczycielem na balu maturalnym). Ale mijały lata, Szeląg utył, zgorzkniał, zmieniał mieszkania i nie żenił się. Sprowadził sobie kuzynkę nie kuzynkę (tak ją ludzie nazywali), kobietę od niego starszą — Lola do niej mówił — i tak oboje żyli.
— Jak mąż z żoną, to jasne — mówiły kobiety.
— Jaka tam kuzynka! — śmieli się mężczyźni.
Chłopcy ze starszych klas nazywali Szeląga „prezes Lola”. Nauczyciel, jeśli usłyszał przezwisko, wpadał w złość, dlatego tylko wieczorami, kiedy wracał po ciemku do nie otynkowanego domu za miastem, wołali z daleka: „Prezes Lola! Prezes Lola!” I kryli się za płotami. Prezes groził pięścią niewidocznym prześladowcom i klnąc odchodził.
Lola była kobietą cichą, zawsze zajęta domem, często widywano ją w ogródku, który pielęgnowała starannie. Chodziła do kościoła i spowiadała się, ale nie wiadomo było, czy z grzechu współżycia z mężczyzną bez ślubu (ksiądz Olejniczak nie mówił nic). Od pewnego czasu mówiono, że mają dziecko.
— Za co on taki dom postawił? — zastanawiali się ludzie. (Szeląg zbudował dom dwupiętrowy, podpiwniczony — z tarasem i garażem.)
— Nie bójcie się, dewizowcy mu płacą.
— Dewizowcy? A czy to prywatne jelenie prezesa?
Myśliwi cudzoziemcy przyjeżdżali jesienią na polowania. Szeląg, jako prezes koła, woził ich po terenie i odwiedzał w leśniczówkach.
— Lola, Lola musi mieć — mówiły kobiety. I ta opinia przeważyła w końcu. W to, że z nauczycielskiej pensji Szeląg postawił dom, nie wierzył nikt.
Wrócił tego dnia zdenerwowany (pokłócił się z Kwasiborskim w szkole) i siedział przy obiedzie nie mówiąc nic. Lola nalała zupę, jedli w milczeniu.
— Co tam? — zapytał. — Śpi?
— Chyba mnie poznaje — powiedziała. — Uśmiecha się, jak wchodzę.
Więcej nie mówili. Dopiero po obiedzie Szeląg wszedł do pokoju obok. Lola stanęła przy nim. W małym metalowym łóżeczku z siatką leżało dziecko. Miało wielką głowę i chude rączki. Kiedy Szeląg pochylił się, zaskrzeczało.
— Widzisz, widzisz? Poznaje i ciebie.
Stali chwilę nad łóżeczkiem. Z ust dziecka sączyła się strużka śliny. W pokoju pachniało moczem. Przez uchylone okno wpadało trochę słońca. Żółte prostokąty zastygły na ścianie nad łóżeczkiem. Kobieta pomacała prześcieradło.
— Znów nabrudził. Muszę zmienić.
Szeląg wyszedł z pokoju.
To dziecko Lola urodziła przed trzema laty. W rok po przyjeździe do nas. Może chcieli się pobrać? Kobieta źle znosiła ciążę — musiała wyjechać do matki. Wróciła po roku z odchowanym niemowlęciem. Niepokoiła się, że ma taką dużą głowę. Szeląg uspakajał:
— Nic mu nie będzie, zobaczysz!
Chłopiec nie rozwijał się jednak i w końcu lekarze z województwa jasno powiedzieli, że będzie nienormalny. Radzili oddać do zakładu, ale Lola nie chciała. Starali się ukryć, że dziecko jest, ludzie jednak wiedzieli. Gniazdowski często u nich bywał — opowiadał później żonie. Pielęgniarkę z ośrodka najmowali, kiedy Lola chorowała. Pewno, że było im wstyd. W domu nie przyjmowali nikogo. Nie potrafiło chodzić i trzeba je było karmić. Załatwiało się pod siebie. I tylko czasem, kiedy słońce padało przez uchylone okna i na ścianie stały jasne kwadraty światła, Lola pochylając się nad łóżeczkiem mówiła:
— Śpij, śpij spokojnie. Mogą sobie opowiadać, że jesteś nienormalny, ale przecież wyrośniesz kiedyś, będziesz jak inni, jak wszyscy, prawda?
Szeląg już chyba nie wierzył.

Hippis zamieszkał w namiocie nad rzeką. Chodzili tam do niego chłopcy i dziewczyny ze starszych klas. Przesiadywali do późna. Z mostu widać było mały namiot, a wieczorami płonące ognisko. Nad wodą niósł się śpiew chłopców i pobrzękiwanie gitary.
Hippis był chudy, chodził zawsze boso, nawet do miasta. Sierżant Olszewski zatrzymał go kiedyś — obejrzał dokładnie i chwilę zastanawiał się, co robić. Chłopak był w spłowiałej drelichowej kurtce bez guzików, na jego gołych piersiach widać było duży drewniany krzyż z odłupaną figurą Chrystusa (wisiał na konopnym sznurku). Z włosami opadającymi na kark i rzadką rudą brodą. Ale jezdnię przeszedł prawidłowo — po białych pasach. Olszewski nie miał podstaw, żeby ukarać go mandatem. Pomyślał, potem machnął ręką. Powiedział tylko:
— Umyjcie lepiej nogi.
Hippis miał rzeczywiście bardzo brudne nogi, mimo że mieszkał nad rzeką i musiał brodzić przy brzegu. W dzień najczęściej spał. Wieczorami wypełzał z namiotu, przeciągał się, jadł coś (dziewczyny przynosiły mu na zmianę obiady w blaszankach), potem siedząc oparty o starą skrzynkę, wyrzuconą na brzeg, grał na gitarze. Młodzi wysiadywali przy nim godzinami, choć hippis mówił mało, a kiedy odezwał się, to opryskliwie. Zwłaszcza Reniek często teraz chodził nad rzekę. Leżąc na brzuchu, na trawie, w której znaleźć można było kawałki szkła i kał gęsi, słuchał, jak długowłosy gra i śpiewa trochę schrypniętym głosem. Śpiewał najczęściej cygańskie smutne pieśni. Do późna widać było z mostu jego namiot oświetlony ogniskiem, pas wikliny tuż nad rzeką i dalej błyski światła na wodzie.
Ktoś prezesowi powiedział o długowłosym — najpewniej któryś z tych wzorowych uczniów, donosicieli. Zresztą w mieście coraz głośniej było — ludzie mówili, że koło mostu zamieszkał wariat. Wieczorami szli na skarpę, a śmielsi schodzili niżej, żeby hippisa obejrzeć dokładniej. Matki zaczynały narzekać, że demoralizuje dzieci.
Szeląg wybrał się tam po południu, o czwartej, kiedy jeszcze nikogo przy namiocie nie było, sam hippis tylko siedział oparty o skrzynkę i śpiewał. Nauczyciel spotkał na skarpie Jasia Flachę. Rybaczyński, trochę pijany, przyjechał z wózkiem po trawę.
— Chodź, Jasiu — powiedział Szeląg. — Idę pogadać z hippisem.
Flacha zgodził się chętnie. Zeszli ścieżką na łąkę i szli chwilę w stronę rzeki. Gęsi z sykiem uciekały spod nóg. Stanęli za plecami długowłosego słuchając, jak gra. Nie widział ich lub nie zwrócił uwagi. Chrypiał jakieś niezrozumiałe słowa, uderzał o struny. Flacha i Szeląg patrzyli na jego włosy zakrywające chude ramiona i na tę wypłowiałą drelichową kurtkę. Szeląg chrząknął, ale hippis i tym razem nie spojrzał na nich. Dopiero jak obeszli skrzynkę i stanęli plecami do rzeki, uśmiechnął się i przestał grać.
— Nie masz czasem papierosa? — spytał nauczyciela.
Szeląg poczerwieniał. Stał z rękami w kieszeniach — wielki, masywny, w sportowej koszuli z krótkimi rękawami. Widać było odsłonięte mięśnie. Jasne spodnie z tropiku starannie odprasowane, beżowe pantofle z grubego płótna.
— Ty — powiedział — nie piliśmy jeszcze wódki, co?
Jasiu Flacha, trochę pijany, spocony, w tej swojej wiśniowej koszuli non-iron z podwiniętymi rękawami, stał obok. Zaśmiał się głośno.
Hippis nie powiedział nic, znów zaczął brzdąkać na gitarze. Między ramionami Szeląga i Flachy widział kawałek rzeki.
— No i co — zapytał nauczyciel — długo masz zamiar tu siedzieć?
Hippis nie odpowiedział. Szeląg podskoczył i wyrwał mu gitarę z rąk. Uderzył o kolano — zabrzęczały cienko struny, sucho trzasnęło drewno. Chłopak zerwał się, przybladł trochę.
— Co pan zrobił? Jakim prawem?
Szeląg rzucił gitarę na ziemię.
— Pan nie ma prawa — powtórzył chłopak. — Mogę robić, co chcę. Pójdę po milicję...
Jasiu Flacha śmiał się za ich plecami.
— Grozisz? — spytał Szeląg. Posunął się o krok. Chłopiec cofnął się przed nim, potknął o skrzynkę i zachwiał. Prezes, z rękami w kieszeniach, napierał na niego. — Straszysz mnie?
Hippis chwycił nauczyciela za ręce. Może chciał utrzymać równowagę? Nie mógł już cofać się dalej z powodu skrzynki. Szeląg wyszarpnął ręce z kieszeni — Flacha widział, jak chwycił chłopca za klapy wypłowiałej kurtki i jak uderzył. Był to prawy prosty wymierzony w twarz. Rybaczyński usłyszał uderzenie. Hippis osunął się na kolana, potem, kiedy Szeląg puścił klapy kurtki, upadł na twarz. Prezes trącił jego ramię nogą. Chłopak nie ruszał się. Długie włosy rozłożyły się jak wachlarz na trawie.
— Załatwiłeś go, Mieciu — powiedział Jasiu Flacha. — Ładnie.
Szeląg zajrzał do namiotu. Leżało tam małe brezentowe wiadro z drewnianymi uchwytami. Nauczyciel zaczerpnął wody z rzeki i chlusnął na głowę chłopca. Hippis poruszył się, jęknął, ale nie wstał.
— Zostaw go, Mieciu — poradził Flacha. — Nic mu nie będzie.
Szeląg cisnął puste wiadro pod namiot. Poszli wolno łąką w stronę skarpy. Nauczyciel nie mówił nic, obejrzał się dwa razy. Hippis leżał, tak jak go zostawili — koło drewnianej skrzynki. Widać było bose nogi i wypłowiałą kurtkę. Obok leżała połamana gitara i puste brezentowe wiadro.
— Masz parę, Mieciu — mówił z uznaniem Flacha. — Dowaliłeś mu, aż echo pod mostem odpowiedziało!
Zaśmiał się. Gęsi z sykiem uciekały spod ich nóg. Deptali po żółtych arnikach. Szeląg nie mówił nic.
Wieczorem poszedł sprawdzić, czy hippis jeszcze jest, ale nie było nikogo. I już więcej nikt nie widział małego namiotu koło mostu ani ogniska wieczorami nad rzeką. Nie słychać było cygańskich pieśni, śpiewanych ochrypłym głosem, ani brzęku gitary. Chłopcy i dziewczyny ze starszych klas przestali tam chodzić. Został tylko wypalony ślad po ognisku i trochę wygniecionej żółtej trawy w miejscu, gdzie stał namiot.

W niedzielę przed południem Reniek z niejakim Soczewińskim z tej samej klasy poszli pod kościół. Na placu, za murem z głazów, handlarze poustawiali swoje stragany z dewocjonaliami. Sprzedawano tam także odpustowe drobiazgi — gwizdki, trąbki, gliniane kogutki, diabełki klekoczące czerwonymi językami i piłeczki na gumkach. Akurat była suma — ludzie tłoczyli się przed głównym wejściem. Podzwaniały cienko dzwonki ministrantów, pachniało kwiatem lip rosnących przy kościele. Reniek z Soczewińskim długo szukali czegoś w stosach książeczek do nabożeństwa, kolorowych obrazków, medalików i różańców. Wybrali jednakowe drewniane krzyże wielkości męskiej dłoni. Kosztowały drogo — po pięćdziesiąt złotych — ale nie targowali się wcale. Zapłacili i bez słowa odeszli.
— Do zakrystii pójdźcie, chłopcy — powiedział za nimi straganiarz. — Wikary poświęci.
Nie odpowiedzieli ani nie obejrzeli się nawet. Poszli wzdłuż muru do dziury wybitej w kamieniach. Przeszli na drugą stronę.
Kościół stoi na wzgórzu — za murem teren opada łagodnie w stronę łąk i drogi nad rzeką. Dalej błękitniały świerkowe wzgórza. Chłopcy usiedli na kamieniach między chwastami.
Heniek wyjął z kieszeni składany kozik, otworzył i ostrzem podważył Pana Jezusa ze srebrnej blaszki. Oderwał figurkę i rzucił pod nogi. Zerwał także tabliczkę z literami INRI przybitą małym gwoździem. Podał kozik Soczewińskiemu, a sam, przez blaszane oko, zaczął przewlekać konopny sznurek. Kiedy skończył, zrobił pętlę i zawiesił krzyż na szyi.
Soczewiński nie mógł oderwać swoich blaszek. Reniek przyglądał się chwilę, potem odebrał mu nóż i krzyżyk, mocniej przycisnął kozik do drzewa i odgiął figurkę. Na krzyżu została nieduża rysa, jak ślad blizny.
— Uważaj! — zdenerwował się Soczewiński.
Reniek potarł drzewem o spodnie, chuchnął. — Nie widać! — powiedział.
Soczewiński także przeciągnął sznurek przez blaszane oczko. Zawiesił krzyż na szyi. Nie mówili do siebie więcej. Zdjęli sandały — Reniek przyszedł w gumowych gdynkach. Złożył je i wsunął za pasek. Schylił się, żeby podwinąć nogawki spodni. Na ziemi, obok kamienia, leżał blaszany Pan Jezus. Rozkładał ręce, jakby źle mu było bez gwoździ i krzyża.
Kiedy wracali przez miasto — w rozpiętych na piersiach koszulach, długowłosi, z tymi krzyżami na pętlach z konopnego sznurka — ludzie oglądali się za nimi. Obaj byli skupieni, poważni, rozstali się w milczeniu na rynku. Dobrze, że Olszewskiego nie było, bo przeszli przez plac nieprawidłowo — najkrótszą drogą, na skos, daleko od białych pasów wymalowanych na asfalcie.



Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.