Przejdź do zawartości

Co się z wielkiej idei zrobiło w małem miasteczku/Rozdział III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Co się z wielkiej idei zrobiło w małem miasteczku
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa. Tom XXII
Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom I
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ III,
W KTÓRYM MÓJ PRZYJACIEL WERBUJE LICZNYCH
OCHOTNIKÓW POD SWOJĄ CHORĄGIEW.

Około ósmej rano, zziębnięty i pokąsany Utopowicz, wracając do przytomności ze snu głębokiego, usłyszał w stajni jakiś hałas, wymówki i usprawiedliwienia na kilka głosów, między któremi wyróżniał jeden chrześcijański a resztę starozakonnych; po chwili zaś dostrzegł, że jakiś wysoki mężczyzna, okrutnie wymachujący laską, zbliża się do jego barłogu i mówi:
— Czy nie pan Jacek Utopowicz z Warszawy?...
— Tak, panie! — odparł mój przyjaciel, unosząc się na grochowinach i otrząsając z ich resztek jak pies rzucony w zimną wodę.
— A hultaje! — wołał przybyły — nicponie! zdrajcy!... żeby takiego człowieka w takiem plugastwie pomieścić? Jestem doktór Puszczalski, który pana do Wydrwiszek zaprosił i ładnie przyjął, niema co mówić!
Ale ja temu nie winien. Byłem u chorego i wróciłem dopiero przed godziną. Chodź pan do mnie natychmiast: znajdziesz pokój, wodę, łóżko, — a nadewszystko sługi zwymyślane za ich wczorajszą niegodziwość.
Jacek nie posiadał się z radości i czuł w tej chwili nierównie większą niż kiedykolwiek dozę energji w sercu. I niema się czemu dziwić, dotychczas był tylko wyznawcą, a obecnie został męczennikiem swoich idei! Skutkiem tego przeświadczenia nietylko nie sarkał na losy, które się z nim tak nieuczciwie obeszły, ale nadto żałował jeszcze, że go jakieś większe nieszczęście nie spotkało.
W parę godzin potem, gdy umyślna bryczka sprowadziła z karczemki walizkę i broszury znakomitego publicysty, przyjaciel mój umyty, uczesany i dość przyzwoicie ogarnięty, prowadził z doktorem następującą rozmowę:
— Więc naprawdę, panie Jacku, myślisz zjednoczyć obywateli naszego miasta? — pytał Puszczalski.
— Naturalnie! przecie tylko poto przyjechałem.
— Szkoda czasu — mówił lekarz. — Znam małe miasteczka i wiem, że w nich, dziś przynajmniej, nic zrobić nie można. Lecz w każdym razie spróbuj. Ja sam żyję ze wszystkimi (z wyjątkiem mego kolegi) dobrze, zapoznam cię również ze wszystkimi i mogę ich w domu przyjąć razem. Ale wątpię, czy się to na co przyda!
Jacek zamyślił się i po chwili rzekł:
— A czy z kolegą swoim nie chciałbyś się pan pogodzić?
— Nigdy! On mi chorych odmawia, lekarstwa za okno wyrzuca, intryguje...
— No, ale tak dla przykładu, dla ogólnego dobra... — błagał Jacek.
— Jeżeli przyjdzie do mnie, przyjmę go jak należy, ale sam pierwszego kroku nie zrobię — odparł sucho Puszczalski.
Utopowicz zrozumiał, że łatwiej jest dojechać cało do Wydrwiszek, niż pogodzić dwu rywalizujących ze sobą lekarzy, niemniej jednak postanowił porobić w mieście znajomości i zaprosić całą wydrwiszkowską inteligencją na wieczór do Puszczalskiego.
Przedewszystkiem tedy złożył wizytę pisarzowi sądu, człowiekowi ukształconemu i młodemu i wytłomaczył mu powód przybycia. Mówił długo o potrzebie solidarności, straży ogniowych i t. d., narzekał na brak życia na prowincji i wkońcu wypowiedział mniemanie, że pan pisarz jako perła miejscowej inteligencji, niezawodnie pierwszy przyjdzie na wtorkowy wieczór do doktora.
— Czy to będzie męskie zebranie? — zapytał zkolei pisarz.
— Będą i damy.
— Uhu... hu!... Przygotujże się pan na to, że nas obu swatać zaczną. Przechodziłem ja już tę plagę.
Wtedy Jacek zauważył, że ponieważ swaty prowadzą do małżeństwa, a małżeństwo do zwiększenia populacji, dobry przeto obywatel swatów wyrzekać się nie powinien. Pan pisarz jednak bardzo obojętnie wysłuchał tej argumentacji i zakończył upewnieniem, że na wieczorze będzie, ale z kobietami rozmawiać nie myśli.
— Pod względem małżeństwa — rzekł w konkluzji — nie jestem zbyt wymagającym; chciałbym tylko, aby moja przyszła żona naprzód nie narzucała się, powtóre miała niejaki porządek w głowie, a po trzecie nie kłóciła się z ortografją. No, a o to wszystko w Wydrwiszkach bardzo trudno!
Na pożegnanie, Utopowicz ofiarował mu broszurę „O potrzebie łącznego działania i t. d.“ z prośbą, aby ją przed przybyciem na wieczór odczytał.
Zkolei udał się mój przyjaciel do miejscowego burmistrza, który miał wprawdzie żonę i córki, lecz zdania własnego nie posiadał. Jacek zastał tam już Puszczalskiego, lecz dam nie mógł zobaczyć, bez względu bowiem na porę dnia, były jeszcze nieubrane.
— Więc jakże ostatecznie, kochany prezydencie — pytał lekarz — czy możemy się państwa spodziewać?
— Muciu! — zawołał prezydent niewiadomo do kogo — pan doktór prosi koniecznie, ażebyśmy przyszli...
— Nie wiem... nie wiem! — odparł głos z drugiego pokoju. — Ziunia nie ma szarfy, a Niunia trzewików balowych.
— Drobnostki! — odezwał się lekarz — drobnostki, dla których nie warto poświęcać towarzystwa... Przecież panny muszą się bawić, no a w liczniejszem zebraniu mężówby łatwiej nawet znalazły!
— Słuszna uwaga! — westchnął burmistrz. — W tej lichej mieścinie dziewczęta się nudzą, a co gorsza, starzeją.
— Co gadasz, Piesiu? — odezwał się głos z za drzwi — przecież Ziunia ma dopiero lat...
— Dwadzieścia siedem! — wtrącił prezydent.
— Oszalałeś, czy co? — krzyknęła dama. — Ziunia ma dopiero lat dwadzieścia i jeden kwartał...
— Prawda, prawda! — odparł mąż. — Te rzezaki żydowskie tak mi dziś głowę zawrócili, że o wieku własnych córek nie pamiętam!
Wiedząc, na co się zanosi, doktór pożegnał roztargnionego prezydenta, któremu milczący dotąd Utopowicz ofiarował na dowód szacunku swoją cenną broszurę.
Następnie mistrz i uczeń idei rozbudzenia życia w małych miasteczkach poszli złożyć czołobitność swoją podsędkowi.
Podsędek przyjął ich bardzo grzecznie, rozmawiał dosyć, wspomniał, że idea solidarności jest fundamentem religji, a wkońcu zapytał:
— Kogóż panowie zapraszacie na swój wieczór?
— Wszystkich! — odparł lekarz. — Właśnie od pana wybierzemy się do jeometry...
— Dobry człowiek! — przerwał podsędek — zdolny, pracowity, tylko... ma nieszczególną opinją. Ludzie mówią coś, że pierwszą żonę otruł, wspominają też o jakichś malwersacjach służbowych... No, ale ja go bardzo cenię!... Któż więcej?
— Będzie pisarz solnego magazynu...
— A ten?... to porządny facet, choć podobno trochę łapownik. Ja mam słabość do niego... Któż więcej?...
— Budowniczy...
— Jak was kocham — krzyknął podsędek — tak ile razy słyszę o tym człowieku, nie mogę wyjść z podziwienia...
— Cóż pana tak dziwi?
— Naturalnie to, że ten poczciwiec nie siedzi w kryminale. Wyobraźcie sobie, że on, w szkołach jeszcze będąc, fałszował kupony od listów zastawnych... No, ale wyrobił się!
Teraz zabrał głos Utopowicz i oznajmił panu podsędkowi, że nazwie się szczęśliwym i dumnym, jeżeli taki człowiek jak on zechce przyjąć i odczytać broszurę „O potrzebie łącznego działania.“ Podsędek przyjął ten piękny dar i w doborowych wyrazach podziękował znakomitemu publicyście, poczem trzej panowie pożegnali się i zapewnili nawzajem o dozgonnej przyjaźni.
Ponieważ doktór miał chorych w mieście, przeto poradził Jackowi, aby on już sam odwiedził i zaprosił pewnego starego emeryta, człowieka ogólnie szanowanego.
Jacek poszedł, przedstawił się starcowi, ofiarował mu swoją broszurę i w długiej mówce przedstawił cel wtorkowego zebrania. Emeryt słuchał uważnie, kiwał głową i strzelał z palców, czem rozochocony Utopowicz mówił jeszcze dłużej, a wreszcie zakończył:
— Spodziewamy się, że szanowny pan raczy skromne nasze towarzystwo zaszczycić swoją obecnością?
— Nie słyszę! — odpowiedział starzec, widząc, że mówca już zamknął usta.
Jacek powtórzył zaproszenie głosem podniesionym i znacznie treściwiej.
— Więc to będzie wieczór, kolacja? — spytał emeryt.
— Coś w tym guście.
— A nie wiesz pan, co dadzą?... Bo jeżeli jesiotra, to nie pójdę!
Utopowicz zapewnił go, że jesiotra nie będzie, a uspokojony starzec już znacznie weselszym tonem zapytał:
— Któż pan jesteś?...
— Literat!
— Aaa!... I skądże to?
— Z Warszawy!
— Aaa!... A znasz pan panią Lucynę?
— Wszyscy ją znamy!
— Święta kobieta! — zawołał rozrzewniony starzec — jak ona musi jeść gotować... Ja mam wszystkie jej dzieła i radzę panu w tym tylko duchu pisywać, jeżeli chcesz zajść daleko!
Wyszedłszy od emeryta, Jacek spotkał na ulicy pisarza sądu, który go zawiadomił, że drugi doktór miejski a zarazem śmiertelny wróg Puszczalskiego, dla miłości ogólnego dobra, zgodził się być u niego na wieczorze, pod tym jednak warunkiem, że z gospodarzem rozmawiać nie będzie i ręki mu nie poda.
— Cóż Puszczalski na to? — spytał ciekawie Utopowicz.
— Nazwał go starym osłem.
— A on co na to?
— On nazwał go znowu trucicielem.
Po tem wyjaśnieniu dwaj młodzi ludzie poszli obejrzeć osobliwości starożytnego miasta Wydrwiszek; ponieważ jednak szczegóły te nie przedstawiają zbyt wielkiego interesu, przeto je pominiemy, z niemałym zapewne żalem czytelnika.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.