Cmentarne wiśnie

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Marian Pilot
Tytuł Cmentarne wiśnie
Pochodzenie Panny szczerbate: opowiadania
Wydawca Czytelnik
Data wyd. 1962
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CMENTARNE WIŚNIE

Tata wyszedł na dwór i zawołał mnie.
— Wcale mi się nie chce spać — powiedziałem.
— Chodź — powtórzył tata.
Nic a nic nie chciało mi się iść.
— Chodź — powiedział tata. — Jutro rano mamy wstać.
Ruszyłem się z miejsca.
— A kto umarł?
— Mikuś Burtek.
— Umarł! — powiedziałem do Sylwusia, choć i on słuchał.
Zawsześmy się bali Mikusia Burtka, wszyscy się go bali. Chodził po świecie i ludziom ostrzył żarna, a w miechu na plecach nosił psy, niektóre zabite, niektóre żywe; pijał psie sadło, na piersi mu to pomagało. Niektórzy mówili, że jadał psie mięso. Na pewno tak było, bo żadnemu psu nigdy nie przepuścił, wołał go, przyłaszał — i wrzucał do swojego miecha. Nas też pewnie by tam wszystkich chętnie powrzucał. Nie lubił nas, a myśmy z daleka wrzeszczeli na niego „Mikuś-pikuś” albo „Psiarek”. Najbardziej nie lubił Miecia Sikorów, bo Mieciu raz podkradł się z tyłu do Burtkowego miecha i wypuścił na wolność dwa psy; Burtek pomstował wtedy tak, że w całej wsi było słychać. A raz był Mikuś u nas; obudziłem się zaraz, jak tylko przyszedł, wszędzie było słychać to zgrzytanie pilnika po kamieniu żarnowym; a on przyszedł bardzo rano. Bałem się tego zgrzytania, ale potem usnąłem i Burtek we śnie gonił mnie i rzucał za mną żarnami. Zacząłem krzyczeć ze strachu; na szczęście przyszła mama i obudziła mnie, bo już był czas gnać krowy.
Poszedłem do kuchni, a tam już siedział Mikuś Burtek. Teraz nic się go nie bałem. Miał krzywą gębę, długie włosy i brodę, i wcale nie był taki straszny, jak nam się wydawało. Tylko miałem stracha, że on zacznie coś mówić, ale nic nie mówił. Usiadłem z drugiego końca stołu i patrzyłem, jak kroi sobie klupkiem chleb na drobne kawałeczki i wielkimi, szarymi od żarnowego pyłu paluchami wkłada je do ust. Robił to prędko-prędziutko, pomyślałem sobie, że on pewnie jest bardzo głodny, i już całkiem się go nie bałem. Dzień później zobaczyłem, jak idzie drogą ze swoim miechem, w którym skaczą szczeniaki, i znów się bałem.
Sylwuś gwizdnął sobie z zadowolenia i pewnie poleciał powiedzieć jeszcze innym, a myśmy z tatą poszli do izby.
W izbie było już całkiem ciemno i jeszcze cieplej niż na dworze, pachniało mlekiem, które mama dopiero co wydoiła; mleko tak pachniało, że zaraz zachciało mi się spać.
Mama nalała już ciepłej wody do miednicy. Usiadłem sobie na zydelku i ostrożnie włożyłem lewą nogę do wody. Ta lewa była mniej podrapana niż prawa. Swoją drogą zaszczypało jak nie wiem i pół wody wychlusnęło się na podłogę. Teraz już drugiej nogi nie chciałem wcale myć. Na ziemi było całkiem ciemno i myślałem sobie, że może się uda. Szczypało jak choroba, ale nie dawałem się, tarłem łydkę, aż buczało. Robiłem to długo, długo, czekając, aż mama zdenerwuje się i powie:
— Co się tak grzebiesz? Kolacja stygnie.
I rzeczywiście tak powiedziała.
— Już, już — mruknąłem, wyjąłem nogę z miednicy i począłem wycierać.
Ale odezwał się tata:
— A druga noga?
— Też już — powiedziałem. Tata tak na mnie popatrzył, że choć było ciemno, wszystko zobaczyłem i czym prędzej wsunąłem i drugą nogę do miednicy. Szczypało tak, że nie mogłem, wyjąłem nogę i potem znów włożyłem ostrożnie, tak, żeby woda nie rozpryskiwała się i nie szczypało jeszcze bardziej. Zrobiło mi się gorąco, wparłem się plecami w ścianę, siedziałem sobie spokojnie, noga już przestała mnie boleć i robiło mi się coraz lepiej, aż nagle pojawił się Mikuś i zaczął kroić chleb swoim poszczerbionym klupkiem, krzyknąłem i obudziłem się. Było rano i mama stała nad moim łóżkiem, i szarpała mnie za nogę. Całkiem nie wiedziałem, jak to się stało, że z wieczora zrobiło się rano, a z miednicy łóżko. Wstałem prędko i poszedłem do kuchni, tata już tu jadł zacierkę.
— No dalej, dalej! — krzyknął na mnie. — Jak długo jeszcze chcesz się grzebać?
Oparzyłem się gorącym mlekiem i powiedziałem mamie, że chleb wezmę ze sobą i zjem potem.
Rano jeszcze było. Zapytałem taty, czy na smętarzu już duchów nie ma.
— Przecież słońce już wstało — powiedział tata.
Słońce było już całkiem nisko nad ziemią i rzucało wielkie, siwe od rosy cienie na ścierniska. Marzły mi trochę nogi, podskakiwałem, ale tak, żeby tata nie zauważył, bo wtedy odesłałby mnie z powrotem do domu po buty; a mama z pewnością kazałaby włożyć jeszcze pończochy. Swoją drogą nogi marzły mi jak choroba, pomyślałem sobie, że mogę przecież pobiec i ruszyłem przed tatą ku smętarzowi. Chciałem wejść, ale furtka była zapieczętowana wielką, powleczoną rosą pajęczyną. Bałem się ją zerwać — jak przyszedł tata, to nawet jej nie zauważył.
Na smętarzu było jasno i cicho, nawet zięby jeszcze się nie pobudziły. Tata otworzył drzwi szopki, w której trzymaliśmy wszystkie rzeczy, i poradził się:
— Gdzie będziemy kopali?
— Koło Wróblewskiego nie?
— Daj ty spokój, takiego psiarka?
— A to gdzie by? Może pod murkiem?
— Może — zgodził się tata.
Wziąłem łopatę, tata zabrał deski i poszliśmy pod murek, gdzie groby już się pozapadały.
— Gdzie by, co? — radził się jeszcze tata. Parę razy mieliśmy takie różne historie z tym. Raz tata kopał w takim miejscu, gdzie ziemia też była równa i porośnięta trawą — a pod spodem była prawie cała trumna. A drugi raz dokopaliśmy się do człowieka jeszcze z włosami i ze wszystkim. Mocno śmierdział.
— Tutaj — pokazałem tacie.
Tata popatrzył i powiedział:
— Może tu — i zaczął zaznaczać dokładnie łopatą, gdzie będzie kopał. Potem siekał darnie, a ja sobie poszedłem na biczyska.
W całej wsi nikt nie ma takich biczysk, jak ja. Inni to tak: skoczą sobie gdzieś do lasu, wytną byle co, nie zastanowią się dobrze i mówią: biczysko. A ja zawsze jestem z tatą, jak tata kopie grób, i wtedy nic nie robię, tylko sobie wycinam biczyska. Najlepsze są biczyska z jałowca, ale jałowców nie ma dużo na smętarzu, tylko trochę w jednym kącie od południa, w starej części, gdzie niedługo zaczniemy kopać od nowa, bo nowy smętarz już się kończy. Z wiśni, jak się dobrze wysuszy, też są dobre, a nieraz to i lepsze od jałowcowego, bo bardziej gibkie. A wiśni jest na nowym smętarzu, krzą się tak, że ciągle z tatą myślimy, jak by tu im poradzić, bo to jest już całkiem niemożliwe. Wszędzie ich pełno, osypanych owocami, czarnymi, przejrzałymi. Nikt ich nie je, wszyscy wiedzą, że to tylko dla duchów wiśnie.
Wyciąłem jeden pręt, prościutki i wiśny, leciałem z nim do taty. Tatę było widać już tylko do połowy; z obu stron grobu piętrzyły się kupy żółtej ziemi.
— Dobre biczysko — powiedział tata i wytarł sobie rękawem czoło.
Usiadłem obok kupy ziemi i obcinałem z pręta drobne gałązki. Zanim obciąłem i dobrze wygładziłem zranione miejsca, taty już nie było prawie widać.
— Daj sznur — powiedział.
Na sznurze było zaznaczone, jak głęboko trzeba kopać groby. Spuściłem sznur do grobu i okazało się, że jest nawet za głęboko.
Tata wyrzucił łopatę i uchwyciwszy się obiema rękami za brzeg grobu, wyskoczył. Zawsze mu zazdrościłem, bo wyskakiwał jakby nigdy nic. Ja bym tam nie umiał. Szkoda gadać, nie dostawałem nawet głową do futryny drzwi w naszej smętarnej szopce — nawet jak się podniosłem na palce — a tata, jak tam wchodził, to się zginał we dwoje.
— Teraz sobie trochę oddychniemy — powiedział tata.
Oddychaliśmy sobie zawsze przed wrotami smętarza na trawiastym wzgórku, obok którego była droga. Widziało się stąd pół wsi i można było sobie pogadać z ludźmi, którzy przechodzili drogą i byli ciekawi, kto umarł. Ale dzisiaj jakoś nikt nie przechodził.
Oparliśmy się z tatą plecami o mur, którym ogrodzony był smętarz, i siedzieliśmy tak sobie. — Zaraz — powiedziałem tacie, bo przypomniałem sobie o chlebie, który mama dała mi rano i który zostawiłem w szopce. Poleciałem tam. Po chlebie łaziły mrówki, zdmuchnąłem je i dwa razy ugryzłem chleb, bo zrobiłem się bardzo głodny. Ale resztą podzieliłem się z tatą, któremu było widać gorąco, bo przeniósł się w cień wiśni, której korona wychylała się przez mur smętarza. Jak zjedliśmy, to zachciało mi się pić. Patrzyłem na wiśnie, przełykałem ślinę.
— Tata — zapytałem — a te wiśnie to tak całkiem dla nikogo, aby dla duchów?
— No — powiedział tata.
— I one sobie je o północy jedzą?
— No pewnie — przytwierdził tata i ziewnął.
Więc nie było można; wiedziałem o tym, ale taką miałem ochotę na wiśnie, że musiałem się jeszcze raz zapytać. W kościele zadzwonili, poszliśmy z tatą przynieść z szopy sznury do opuszczania trumny i klęcznik dla księdza proboszcza. Ledwośmy zdążyli to zrobić i wrota otworzyć — oni już byli, ksiądz, organista i furman, bo nikt więcej nie przyszedł na Mikusiów pogrzeb. Zmieścili się wszyscy na jednej bryczce, na tej samej, na której była trumna, dlatego tak szybko przyjechali.
Do niczego był ten Burtkowy pogrzeb. Nawet nie miał kto mu ziemi rzucić na trumnę, to ksiądz mnie kazał, a furman pomógł tacie opuścić tę trumnę do grobu. Furman spieszył się i opuścił swoją stronę za szybko, trumna o mało się nie roztrzasła.
— To go nie ma — powiedziałem Sylwusiowi, kiedy przygnał już krowy i przyleciał do mnie.
— To dopiero, a gdzie on pójdzie, do nieba czy do piekła? — zatroszczył się Sylwuś.
— Coś ty — powiedziałem. — Taki? Do piekła albo do otchłani... Nawet proboszcz długiego pacierza za niego nie mówił, pewnie, że nie ma po co...
— Kiedy tam on niczego złego nikomu nie zrobił — powiedział Sylwuś.
— A psom, co? — zapytałem.
— E, psy...
— Wiesz co — powiedziałem. — A wiesz co? A jakbyśmy tak do jego chałupy poszli, co?
— A on? — powiedział Sylwuś z namysłem. — Kiedy mówią, że dusza to tak od razu nie odchodzi...
— E tam, w południe...
— No, to wio...
Polecieliśmy drogą przez wieś i kurz robiliśmy taki, że jeden drugiego nie widział. Ciężko było, więc dalej szliśmy rowem po trawie. Na krzyżówce spotkaliśmy Zośkę, gnała kozę.
— Gdzie to? — zapytała nas.
— Tak sobie — powiedział Sylwuś.
— A dokąd tak sobie?
— A czegoś taka ciekawa?
— To pójdę z wami.
— Za nic — powiedziałem. — Z kozą? Jeszcze co.
— Kozę uwiążę na kołku.
— Niech idzie — mruknął do mnie Sylwuś. — Zawsze to...
Wiadomo było, co miał powiedzieć, pieter go brał i wolał, żeby nas było więcej.
— Do Burtka idziecie? — Zośka już uwiązała kozę.
— A może i... — powiedziałem.
Łyknęła ślinę.
— To chodźmy.
Poszliśmy miedzą, przez nie zsieczone jeszcze żyta. Doły były blisko i nie chciało mi się nic mówić. Tata mówił, że kiedyś to w tym miejscu rosło żyto, ale potem zaczęli stąd wywozić glinę i żwir — i tak zrobiły się doły. Teraz już nikt żwiru ani gliny stamtąd nie brał — pewnie przez to, że osiadł tam Burtek. Jego gliniana chałupka, całkiem jak psia buda, stała w kącie Dołów; dwie ściany Dołów były zarazem ścianami Burtkowego domu.
Chałupa była otwarta na oścież, tyle widziało się już z góry. Patrzyłem długo w tamtą stronę, ale nic się nie ruszało. Zaczęliśmy schodzić ze zbocza. Zośka wrzasnęła.
— Co? — zapytaliśmy obaj z Sylwusiem równocześnie.
— Coś mi błysnęło... od Burtka. Boję się...
— Może... — powiedział Sylwuś. Nie skończył, tylko popatrzył na mnie chytrusek. Chciał, żebym ja powiedział, aby potem wszystko na mnie zwalić. Najpierw nie mówiłem nic, a potem powiedziałem:
— Bujda. Idziemy.
Zrobiłem krok i nagle mi też błysnęło coś w oczy. Nie umiałem ruszyć się z miejsca. Ale w końcu spojrzałem w stronę Mikusiowej chaty. Śmiać mi się zachciało: to był odblask słońca w szybie!
— Co? — zapytał Sylwuś.
— Nic — powiedziałem i szybko poszedłem naprzód. Sylwuś i Zośka wlekli się parę kroków za mną.
— Co się grzebiecie? — powiedziałem im.
— Bo tak gonisz — mruknęła Zośka.
Stanęliśmy przed drzwiami chałupy. Były otwarte, ale w środku było ciemno.
— No, kto pierwszy? — zapytałem.
Nie mówili nic.
— Stracha macie? — zapytałem. — No to ja...
Wszedłem. W izbie było ciemno i pusto, śmierdziało czymś. Stał tu tylko stół, pod ścianą wyrko z wysypującą się z siennika, przetartą na sieczkę słomą — i nic więcej, jakby wszystko inne Burtek wziął ze sobą do grobu. A nic nie wziął, sam widziałem. Pociągnąłem nosem i zrozumiałem, co to był za zapach. Pachniało psami, jak to u psiarka.
Sylwuś i Zośka podeszli trochę bliżej. Stanęli u progu.
— No i co, pietrasy? — powiedziałem im.
— E, ty — powiedział Sylwuś. Zjadłby mnie, taki był zły. Wyszliśmy przed chałupę.
— Taki tam Mikuś — powiedział Sylwuś.
— Taki-jaki, a portkamiście trzęśli! — powiedziałem.
— No — na to Zośka (te Smoliki wszystkie są przemądrzałe, do najmniejszego — mówi zawsze tata do mamy). — Tyżeś jest syn grobowego, to czego masz się bać? Stale żeś na smętarzu...
— Pewnie, że się nie boję. — Wszedłem do małej szopki, która stała obok Burtkowej chałupy. Leżało tu parę snopków świeżej, jeszcze nie omłóconej słomy. Siadłem na jednym; potem weszli Sylwuś z Zośką i też usiedli.
— A iść w nocy na smętarz to byś się bał — skoczył na mnie Sylwuś.
— W nocy po smętarzu chodzą duchy.
— A wuj Staś to był w nocy na smętarzu — nie dawał mi spokoju Sylwuś.
— Głupiś — powiedziałem. Przypomniało mi się, co tata zawsze, a nawet dziś jeszcze mówił o tym i dodałem: — Albo ten twój wuj Staś cygani.
— Jak Boga, był — przysięgnął się Sylwuś. — Ja bym też poszedł — spojrzał na Zośkę. — Ale nie sam.
— Ja tam nie pójdę — powiedziałem.
— Ano przecież, ty — pogardliwie uśmiechnął się. — Niby to grobowego syn, a boi się, jak... Sikam na to — powiedział, odszedł dwa kroki i zaczął sikać. Zacisnąłem zęby ze złości.
— Mówi się: zrobię siusiu — poprawiła Zośka Sylwusia.
Mama mnie też zawsze to mówiła, ale na złość jej powiedziałem:
— Głupiaś! W nogach śpisz i liśćmi się przykrywasz, co tam możesz wiedzieć.
— Tyś głupi — odszczeknęła mi się Zośka.
Chwilę nic nie mówiliśmy, patrzyliśmy tylko, jak Sylwuś sika.
— A ja mam nie taką siuśkę — powiedziała Zośka.
— Pokaż — zainteresował się Sylwuś.
Zośka podniosła sukienkę. Miała naprawdę nie taką. Sylwuś dotknął palcem najpierw swojej, a potem jej siuśki.
— O, patrz — powiedział.
Siedzieliśmy i patrzyliśmy z Sylwusiem na jej siuśkę, a ona patrzyła na Sylwusia. Długo tak patrzyliśmy i jakoś dziwnie było tak patrzeć, nie chciało się nic mówić. Potem, nie wiem dlaczego, Sylwuś nagle opuścił nogawkę i Zośka zaraz też opuściła sukienkę.
— Pokaż jeszcze — powiedziałem. Bardzo mi się chciało patrzeć jeszcze.
— Phy, a na smętarz boisz się iść — wzruszyła ramionami Zośka.
— Myślisz, że nie pójdę — powiedziałem. Nie patrzyłem na Sylwusia, tylko na nią, i bardzo mi się chciało, żeby podniosła jeszcze sukienkę.
— Jak pójdziecie, to pokażę — powiedziała Zośka.
— To gut, idziemy — powiedziałem do Sylwusia.
Wracaliśmy nic nie mówiąc i nie patrząc na siebie. Przypominał mi się smętarz i trząsłem się ze strachu, ale zaraz przypominała mi się też Zośka i znów bardzo mi się chciało, żeby jeszcze raz podniosła sukienkę. Sam nie wiem, czemu tak mi się tego chciało.
Po południu pognałem krowy. Byłem bardzo zły i zbiłem łaciatą, choć nic nie zrobiła. Wieczorem dokładnie umyłem obie nogi, ale nie chciało mi się nic jeść. Poszedłem do łóżka i o mało co nie usnąłem, ale przypomniałem sobie, że o północy idziemy na smętarz, i od razu spać mi się odechciało. Usnąłem potem na króciutko tylko, bo śniło mi się coś strasznego i zaraz się obudziłem. Bałem się tego snu i nie spałem już do końca, aż do chwili, kiedy Sylwuś zagwizdał.
Z Sylwusiem była Zośka.
— Myślałem, że już nie wstaniesz — powiedział Sylwuś.
— Idziemy? — zapytałem. Było zimno i dygotały mi zęby, bałem się, żeby nie zauważyli, bo zaraz by powiedzieli, że to ja tak ze strachu. Na pewno by tak powiedzieli, a Zośka zaraz to rozniosłaby po całej wsi.
— Idziemy.
Poszliśmy ścieżką za stodołami. Nikt nic nie mówił, nawet Zośka. Dopiero jak doszliśmy do ostatniej stodoły, odezwała się:
— To ja lepiej zostanę i zaczekam. Tylko nie siedźcie za długo.
Pomyślałem sobie, że ona jest bardzo głupia. Nie powiedzieliśmy nic i poszliśmy ścieżką przez żyto. Było tu jeszcze bardziej zimno i zęby tak mi latały, że nie mogłem się powstrzymać. Żałowałem bardzo, że nie ubrałem się lepiej i prosiłem Pana Boga, żeby tylko Sylwuś nie zaczął do mnie gadać, bo trzeba by było też coś powiedzieć i wtedy by się wszystko wydało.
— Ale widno — jak na złość powiedział Sylwuś. Widno było rzeczywiście, księżyc świecił duży i okrągły. Tylko tak zimno było. Jak wyszliśmy na drogę koło smętarza, to już myślałem, że nie wytrzymam. Zrobiło się zimno jak w lutym.
— To co — powiedział Sylwuś i zaszczękał zębami. Tylko że ja to z zimna, a on ze strachu, bo był grubo ubrany.
Staliśmy i patrzyliśmy na smętarz. Staliśmy długo. Tam było cicho.
— Może... — zaszczękał zębami Sylwuś.
— Idziemy — powiedziałem i jeszcze głośniej zaszczękałem zębami.
Dotknąłem ręką zasuwy smętarnej furtki. Była tak zimna, że ręka prawie przymarzła mi do niej.
— Chcesz, to masz — szepnąłem Sylwusiowi. Otworzyłem furtkę i zrobiłem dwa kroki w głąb smętarza. Przystanąłem. Było cicho, widno i pusto. Serce miałem nie tam, gdzie zwykle, tylko jakby bardziej do góry, w gardle, a może nawet trochę w głowie, tak mi wszędzie biło. Ale dookoła nie było nic. Tając dech poszedłem główną alejką w stronę krzyża. Krzyż stał na wzgórku, pośrodku smętarza. Stanąłem obok i rozejrzałem się wokoło. Wszędzie było cicho i pusto. Nagle przyszło mi coś do głowy.
— Która jest godzina? — zapytałem szeptem. Sylwuś wyjął z kieszeni zegarek swojego taty i powiedział:
— Kwadrans po północy.
— Pokaż.
Było naprawdę już po północy. Zaśmiałem się cicho.
— Coś ty — szepnął Sylwuś przerażony. — Chodźmy już.
Już nic a nic nie było mi zimno. Nie wiem, jak to się stało, że przedtem było mi tak zimno. Nic nie mówiąc poszedłem jedną z bocznych alejek.
— To jest grób Burtka — powiedziałem pokazując na kupę żółtego piasku. Sylwuś zaszczękał zębami.
— Cii... Coś ty? — szepnął.
Nie mówiłem nic; poszedłem w stronę naszej budki. Zastukałem w drzwi i odczekałem chwilę. Nikt nie odpowiedział.
— Nic — stwierdziłem.
Ruszyliśmy ku wyjściu. Nagle przypomniałem sobie, wskoczyłem na mur.
— Co robisz? — szeptem krzyknął Sylwuś.
— Mam ochotę na wiśnie... Chodź też — powiedziałem.
— Ale coś ty... to smętarne — szepnął Sylwuś z dołu.
Chwyciłem gałąź i zacząłem targać wiśnie. Jadłem długo, takie były dobre. Sylwuś stał pod murem i molestował, żeby iść.
— Chodź też na wiśnie — krzyknąłem mu.
W końcu zszedłem; wracaliśmy tą samą ścieżką.
Pod stodołą siedziała Zośka. Wstała i zapytała:
— No i co, byliście?
Nie powiedziałem nic, poszedłem obok niej. Najchętniej bym ją kopnął. Sylwuś stanął i coś do niej mówił.
— Chodź — powiedziałem, ale on jeszcze ciągle stał i mówił. Odwróciłem się.
— Zośka — powiedziałem. — Coś obiecała?
— Przecież jest ciemno.
— Już ty się nie martw — powiedziałem. — Siadaj.
Usiadła.
— Połóż się.
Położyła się. Sam podniosłem jej sukienkę. Klęczałem obok i patrzyłem na to.
— Też — powiedziałem. — Też!
Szarpnąłem ją za włosy i uderzyłem pięścią w twarz. Wrzasnęła przeraźliwie.



Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.