Ciche wody/Tom II/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ciche wody
Tom II
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1881
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Dzień był wiosenny i tak szczęśliwie się udał, jakby go rodzicielskie serce hrabiny dla syna zamówiło w niebie. Lazur niebios wypogodzony, według księcia Ignacego, przypominał Włochy; powietrze po niedawnym deszczu ciepłym, było odświeżone i wonne, słońce oblewało zieleniejący świat promieniami jasnemi a łagodnemi....
W pałacu, który zajmował książę u hrabiny, od rana wszystko było w niesłychanym ruchu; ludzie zwijali się śpiesząc, śmiejąc, a na twarzach ich widać było jak uroczystość ta, zawsze trochę karności domowéj folgująca, wszystkim była pożądana. Tylko w głębi tych pokojów, w których główni aktorowie dramatu do wystąpienia się przygotowywali, nie było tego wesela i swobody, jaka grała na twarzach statystów....
Lambert chodził sam po mieszkaniu swém jakby je żegnał, i potrzebował zebrać w sobie całe swe męztwo na tę chwilę ofiary. Blady był, oczy miał wpadłe, a czas, który dzielił zaręczyny od ślubu, wypiętnował się troszkę na jego twarzy; matka nawet, łudząca się jeszcze, iż da mu szczęście, trwożyła się temi widomemi znakami wewnętrznego bolu, do którego się on nie przyznawał....
I jéj niedawno jeszcze tak spokojne, piękne oblicze, pomimo całéj mocy nad sobą, zdradzało trwogę: oczy umywane kilka razy na dzień, były zaczerwienione jak po łzach cichych i skrytych....
Jedna Aniela wiedziała co cierpiała staruszka, i byłaby ulitowała się nad nią, gdyby to cierpienie nie dotykało razem Lamberta....
Od oświadczenia się Zdzisława i zmiany jaka zaszła w jéj losie, panna Aniela nawet powierzchownie zyskała wiele, wypiękniała, bladość jéj bezkrwistą jakiś wewnętrzny ogień zabarwiał. Patrzała śmieléj, mówiła więcéj. Władza, jaką miała nad hr. Laurą, zwiększyła się jeszcze. Zbliżający się ślub, który miał stanowić o przyszłym jéj losie, nie budził w niéj ani żalu po przeszłości, ani trwogi o przyszłość. Pan Adolf, który razem z żoną starał się dowiedzieć o tém co się w pałacu działo, w przeddzień ślubu popróbował przejednać się z siostrą. Przyszedł do niéj sądząc, że w téj chwili poruszona, szczęśliwa wyciągnie do niego rękę, jako do jedynego członka rodziny.
Panna Aniela, któréj pokój zarzucony był sukniami, prezentami narzeczonego, mnóztwem fraszek i kosztowności, zobaczywszy go, przybiegła do progu, pobladłszy.
— Co pan tu robisz? zapytała.
— Pan? odparł Adolf — przecież choć do ślubu lub od ślubu bratby się przydać powinien.
— Pan wiesz, że ja, i przyszły mój mąż zawarowaliśmy sobie, dając mu pomoc, abyś się więcéj do nas nie zgłaszał. Proszę się nam nie narzucać, bo to — napróżno.
Adolf biegał oczyma po pokoju z ciekawością i zazdrością.
— Wielkie państwo zawróciło głowę — rzekł. Zobaczymy jak się ta farsa skończy.... Może kiedy i Adolf będzie potrzebny słomianéj wdówce, a wówczas możesz być pewna, że ja ciebie znać nie będę.
Plunął w progu. To było pożegnanie z siostrą przed ślubem. Obiecał sobie wszakże w kościele stać na oku z rękami w kieszeniach, i dać się widzieć jeszcze raz przyszłéj pani hrabinie.
Gdy godzina ślubu nadchodziła, hr. Laurze znużonéj na ciele i na duchu, zrobiło się słabo, i musiano przywołać pannę Anielę, już ubraną w biały atłas i koronki, aby ją otrzeźwiła.
Hrabia Zdzisław w najlepszym humorze, wesół, szyderski, lekceważący wszystko, sam jeden tu zdawał się pewnym swojego szczęścia. Ani on, ani jego narzeczona nie była strwożona, oboje byli pewni zwycięztwa. Kto z nich się omylić miał w rachunku? Świadkowie różnie wnosili. Zdzisław nie krył się z tém przed przyjaciołmi, iż żeni się z passyi, i że nie ręczy, czy ona trwać będzie. „Więc cóż? mogę sobie pozwolić, bo mnie na to stać? Nie zgodzimy się z sobą — ludzie się przecie rozchodzą!!“
Z taką filozoficzną rezygnacyą szedł do ołtarza.
W ostatnich dniach, księżniczka Marta, z niewiadomych powodów, wymogła na ojcu, a ten na hr. Laurze, aby państwo młodzi nie wyjeżdżali do Zagórzan i pozostali miesiąc przynajmniéj w Warszawie. Ubarwiła to panna Marta pragnieniem dłuższego widzenia ojca, który, pomimo pośpiechu przyrzekł jéj zostać z nią jeszcze. Lambertowi było zupełnie jedno, jechać, siedzieć, być z żoną tu lub gdzieindziéj.
Hrabina Laura opierała się z początku łagodnie Marcie, potém uległa.
Państwo Zdzisławowstwo, choć panna Aniela także rada była (dla hr. Laury) zostać w Warszawie, wybierali się za granicę. On sobie tego najmocniéj życzył i obstawał przy tém — narzeczona krzywiła się, starała go nawrócić, odpowiadał jéj, że od tego nie odstąpi. W duszy miała podobno już przygotowaną — chorobę jakąś, z którą chciała próbować postawić na swojém.
W pałacu księcia na godzinę przed weselem smutniéj było może niż u hr. Laury. Stary, który przez lat tyle nawykł do córki, choć cenił swobodę, jaką miał teraz pozyskać — czuł, że go to osieroci.
Pani Szordyńska mimo wyposażenia płakała, traciła poważne swe stanowisko i schodziła na cichy kąt wiejski, na rodzaj gracyalistki pensyonowanéj.
Księżniczki Marty nikt nie mógł zrozumieć: obchodziła się z narzeczonym tak jak dawniéj, ostro, dziwacznie, okazując mu więcéj wstrętu, niż przychylności, a razem z tém rodzajem gorączki, z rodzajem dziecięcego zajęcia do wesela śpieszyła się, gotowała, mówiła o niém, robiła niekiedy minki jakieś niezrozumiałe, tryumfujące, które chyba jedna Józia wytłómaczyć sobie mogła.
W liście do kasztelanicowéj poufnym, na dni kilka przed ślubem pisanym — hr. Laura wyznawała siostrze kochanéj, że tego aniołka coraz mniéj rozumie, a całą nadzieję pokładała w przyszłości.
Wielki obiad przygotowany był u księcia Ignacego, na który i państwo Zdzisławowstwo zostali zaproszeni; wieczerza u hr. Laury, dokąd państwo młodzi przyjechać zaraz mieli. Hrabia Zdzisław z żoną udawał się do rodziców i tegoż wieczoru w podróż do Szwajcaryi. Ślub ściągnął do kościoła tłumy ciekawych, a między innemi pana Adolfa z żoną, który zawczasu zajął takie stanowisko, aby musiał być widziany.
Hrabianka Eliza, któréj ślub miał być nazajutrz, w toalecie bardzo skromnéj, z matką i księciem znajdowała się także w ławce, w któréj ją z daleka widzieć było można. Nieopuszczające ją nigdy grono adoratorów i tu otaczało piękną pannę.
Cały obrzęd odbył się wedle programmu i żadna złowroga drobnostka nie dała powodu do zabobonnych wniosków o przyszłém pożyciu dwóch pięknych par stojących u ołtarza.
Uderzający był powagą, ale i smutkiem pańskiéj swéj twarzy Lambert, majestatyczna hrabina matka jego, uśmiechnięty też Zdziś i wielce wspaniała jego przyszła ściągali oczy.
Hrabina Zdzisławowa płakała rzewnie.
Panna Marta w stanowczéj chwili okazała niespodziane męztwo; niebieskie jéj oczka patrzały wyzywająco, złośliwie....
Niedaleko stojąca Józia, gdyby miała trochę więcéj baczności na to, co ją otaczało, mogłaby była dopatrzyć między ciekawymi swojego adoratora trzymającego pod rękę żonę; byłoby to może dało jéj do myślenia, wywołało pytanie, zachwiało stosunki, ale Józia patrzała tylko na swą panię.
Wśród ciżby ołtarz otaczającéj, wiele osób spostrzegło jakąś postać nieznajomą nikomu, młodego, bardzo pięknego mężczyznę, z długiemi włosami czarnémi, wąsikiem i oczyma płomienistemi, których prawie nie spuszczał z księżniczki. Stanąwszy u ołtarza panna Marta obejrzała się śmiało, zdawała szukać kogoś, i zatrzymała przez chwilę wzrok na owym nieznajomym jakby jéj on był znany.
Piękny a cudzoziemski typ téj twarzy, uderzył wiele osób, dopytywano kto to mógł być? bo zajmował miejsce między gośćmi, a nikt nie znał tego pana. Kilka razy w czasie obrzędu księżniczka spojrzała na niego wyraziście, czego nikt nie widział, oprócz Józi.
Gdy dwie pary odchodziły potém, nieznajomy stanął na drodze, tak, że tuż mimo przechodząca pani młoda, prowadzona przez dwóch stryjecznych braci hr. Lamberta, mogła z nim jeszcze zamienić wejrzenie. Pan Adolf z żoną dobił się także stanowiska, z którego mógł kompromitującym ukłonem i śmiechem siostrę pozdrowić.
Obiad w pałacu księcia Ignacego odbył się ze wszystkiemi przynależytościami obrzędów weselnych. Osób na nim było przeszło pięćdziesiąt, a najgłośniéj ze wszystkich popisywał się z dowcipem hr. Zdzisław, który bezwstydnie swą żonę w twarz gwałtem całował.
Siedzieli jeszcze u stołu, gdy hr. Lambertowa, korzystając z chwili, w któréj najgłośniéj do koła śmiano się i wykrzykiwano, oświadczyła mężowi głosikiem urywanym, suchym, że czuje się bardzo zmęczona, bardzo niedobrze, i prosi, ażeby po wyjeździe do pałacu, zostawił ją dziś samą z Józią, bo się chce położyć i spocząć.
Hrabia Lambert skłonił się na znak przyzwolenia.
Niespokojna hr. Laura, która każdy ruch synowéj śledziła, domyśliła się może czegoś niezwyczajnego, wstała ze swojego miejsca i przyszła do niéj. Powtórzyła jéj tę prośbę młoda pani, i otrzymała zapewnienie, iż może postąpić jak zechce. Twarzyczka pani Lambertowéj stała się zaraz weselszą, oczka jéj zaśmiały się dziwnie.
W drugiéj parze, dziwnym sposobem powtórzyło się prawie toż samo żądanie, niemal w téjże saméj chwili. Aniela szepnęła mężowi, iż w żaden sposób nie może natychmiast z nim jechać, jak było postanowiono, że się czuje śmiertelnie zmęczoną, niespokojną o zdrowie hrabiny Laury, która z rana miała mdłości.
— Ale ja też mdłości dostanę, kochana Anielko, odparł Zdzisław, jeśli mi po ślubie jeszcze każesz zamiast ci służyć, wołać doktora!!
— Bez żartu, ja jechać nie mogę... szepnęła żona.
— Ja za to, że podróż nie zaszkodzi, ręczę, rzekł Zdzisław żwawo. Doktora wezmę jeżeli chcesz z sobą, ale jechać musimy.
— Ja nie mogę! powtórzyła blednąc Aniela.
— Więc pierwsze słowa, które zamieniamy po ślubie, miałyby być — sporem? Mauvaise augure!
— Ja proszę, i pierwszéj mojéj prośbie odmawiasz!... Możemy jechać za kilka dni — nie wiem kiedy, — dla czegoż natychmiast?
— Bo ja nie chcę mieć świadków mojego szału miłośnego, rzekł Zdzisław.
— Wstydzisz się go? zapytała Aniela. A! to pochlebnie dla mnie.
— Anielko! — zawołał Zdzisław — patrzą na nas!
— Choćby nawet słuchano! odpowiedziała rezolutnie młoda pani — będą wiedzieli, że ja błagam, o co? o wzgląd na moje zdrowie, a hrabia mi odmawiasz dla fantazyi!
— Ale — jeśli tak — to pocożeśmy się pobrali? wtrącił Zdzisław — ja chciałem mieć prawo...
— Męczenia mnie i sprzeciwiania się — dołożyła Aniela.
— Dosyć! przerwał Zdziś — resztę domówimy w domu — tu, jakoś nie uchodzi!
— Ale ja nie pojadę! powtórzyła Aniela....
— Zobaczymy! zamruczał Zdziś, i pochylił się ku żonie tak jakoś natarczywie, a zbyt poufale, że się cofnąć musiała.
Epizod się na tém skończył, nic zresztą nie zaszło nadzwyczajnego. Mówiono sobie na ucho, że hrabina Lambertowa jest trochę słaba.
Cukrowa kolacya z mnogiemi kielichami bardzo starego wina przeciągnęła się w pałacu hr. Laury tak długo, iż i ona i młoda pani znikły gościom. Pozostał tylko Lambert, który im placu dotrzymywał; a młodzież chcącą go uwolnić od obowiązków gospodarza zapewniła, iż może z nią pozostać, bo żona jego zasłabła, i ma przy sobie matkę, która z nią pozostać miała.
Jak na pana młodego, Lambert dziwnie obojętnym wyglądał; kuzynowie znajdowali go jakimś ironicznym i nienaturalnie wesołym.
On, co nie pijał nigdy, tego wieczoru pozwalał sobie nalewać kielichy, spełniał je chętnie, zachęcał drugich, i siedział z cygarem w ustach prawie do białego dnia z kilką krewnymi — na obojętnéj gawędce.
Hrabina Laura zaraz za uciekającą do osobnego pokoiku, w którym na nią Józia oczekiwała, młodą panią, pobiegła niespokojna. Chciała sama położyć ją, siedzieć przy niéj, napoić herbatą, dać jakieś krople, lecz wszystkiego tego odmówiła synowa, prosząc, aby ją z jéj Józią zostawiono. Zazdrośna trochę hr. Laura nie chciała z początku pozwolić na wyręczenie się tą towarzyszką, lecz zobaczywszy zacięte usta Marty i dziko świecące oczka, ustąpiła. Józia obiecywała się siedzieć przy swéj pani i zapewniła hrabinę, że gdyby była potrzeba pomocy jakiéj, przyjdzie sama prosić o nią.
Wyszła zasmucona matka, ale od téj chwili znienawidziała tę Józię, którą synowa tak bardzo dla siebie widziała potrzebną.
Zasunęły się zaraz drzwi za odchodzącą hrabiną, Marta rzuciła się w krzesło, i wcale nie okazując już osłabienia, co prędzéj się rozbierać kazała, sama wianek, zasłonę, bukiet odrzucając z pośpiechem i wstrętem. Józia pomagała jéj żywo, a tymczasem obie szeptały.
— Jest, widziałam go w kościele!
— Ja mówiłam, odparła Józia, że on na skręcenie karku przyleci na ten dzień....
— Jakem go zobaczyła, myślałam że krzyknę.
— A! toby pięknie było! mówiła Józia — żeby się wszystko wydało jeszcze....
— Trzeba było, poczęła młoda pani, tak umówić się i ułożyć, aby mnie porwał od ołtarza, dziś jeszcze....
— Cicho! cicho! ja ręczę, że tam kto podedrzwiami słucha.
Pobiegła Józia ku nim, przyłożyła ucho, palcem przycisnęła usta....
Słychać było oddech podedrzwiami. Dwie przyjaciołki oddaliły się od nich w drugi kąt obszernego pokoju, gdzie już swobodnie rozmówić się mogły, bez obawy podsłuchania.
— Niechże księżniczka będzie cierpliwa! mówiła z wymówkami Józia: już i tak dokazało się cudu, słowo daję! Markiz jest tu.... ja mam człowieka, co pomoże do ucieczki, ale to ani dziś, ani jutro być nie może!
— A! ja nieszczęśliwa! łamiąc rączki zajęczała księżniczka.
— Cicho! cicho! cóż za wielkie nieszczęście, dzień, dwa pochorować i poleżeć w łóżku, póki się wszystko nie urządzi jak należy? Panienka myśli, że to tak łatwo? Tu! w tém pałacysku ogromném, gdzie tyle ludzi i oczu!
— Ja ucieknę w koszuli, przez okno! zawołała Marta.
Józia się śmiać zaczęła.
— Z pierwszego piętra! odparła. A już proszę zdać się na mnie i być spokojną. Wszystko pójdzie dobrze, byle cierpliwości. Mój pomocnik zna pałac ten i ludzi jak swoją kieszeń, bo on się tu wychował. Wszystko obmyślane.... Schodki tylne prowadzą do ogrodu.... Od furtki mamy klucz; markiz już tam będzie czekał....
Księżniczka rzuciła się jéj na szyję.
— Józiu! złota moja! byle prędzéj, bo ile się razy ten kat do mnie zbliża, dreszcze przechodzą po mnie! A! i ta stara okropna jędza z tym swoim słodkim uśmieszkiem na ustach, co mnie ściska i całuje, gdy jabym ją....
Nie dokończyła....
— Cicho! na Boga! proszę się kłaść — i spać.
— Spać! ja! dziś! kiedy on mi stoi przed oczyma, kiedy mi jeszcze serce bije od widoku jego!... kiedy on tam może w rozpaczy!...
Józia powtarzała: — Cicho! — ale trudno było uspokoić płaczącą, rzucającą się, rozgorączkowaną księżniczkę, która jak rozkapryszone dziecko miotała się nieprzytomna.
Już dzienny brzask wdzierał się z po za firanek do pokoju, gdy obie zmęczone czuwaniem i szeptami, pousypiały, pani w łóżku, towarzyszka jéj na krześle....
Hrabina Laura nie kładła się też aż do rana, podsłuchując podedrzwiami.... Nazajutrz gdy około godziny dziesiątéj zapukała staruszka, Józia blada i zmęczona otworzyła jéj, oznajmując, że pani jeszcze drzemie, ale chorą bardzo nie jest.
— Proszę hrabiny dobrodziejki, dodała, ja ją znam od dziecka, strasznie nerwowa, trzeba menażować ją.
Hrabina nie słuchając dziewczyny, weszła wprost, miała już wstręt do Józi — znalazła synową istotnie w stanie gorączkowym, i w początku myślała już o doktorze, gdy Marta, obawiająca się przenikliwych oczu obcego człowieka, uprosiła, aby jéj tylko spocząć dano.
Tłómaczyła się, przy pomocy nieodstępnéj Józi tém, że w ostatnich dniach tyle miała do czynienia, że się jéj siły wyczerpały. Znowu tedy usilnie się dopraszała, aby jéj było wolno zostać w swoim pokoju i wcale dnia tego nie wychodzić, a Józia ofiarowała się być przy niéj, co hr. Laura dosyć kwaśno przyjęła.
— Proszę wierzyć, że mnie z nią najlepiéj będzie, dodała szybko pani młoda. Józia mnie najlepiéj zna, ja się z nią nie żenuję....
W początkach niechcąc się sprzeciwiać synowéj, hrabina zgodziła się i na Józię i na wszystko.
Przez cały jednak dzień nie pozostała ona przy choréj, gdyż z południa się zaraz wyśliznęła z pokoju i pobiegła do miasta.
Musimy się zwrócić teraz do p. Adolfa, którego stosunek z Józią przeciągnął się dłużéj niż trwało przepisywanie memoryału. Chociaż kopista starał się, aby robota szła powoli, książę w końcu tak nalegał i przyrzekł tak wspaniałą indemnizacyę gdy będzie gotowa, iż nareszcie dzieło to dokończyć musiał Siennicki. Ale i on i panna Józefa przewidując, że się już widywać nie będą mogli, za wczasu obmyślili inne ciche schronienie, w którém o umówionych godzinach spotykać się mieli bez niebezpieczeństwa. W pobliżu pałacu była mała cukiernia z kawiarnią połączona, którą utrzymywał niejaki Saratelli, syn cukiernika Włocha, urodzony już w Warszawie i włoskiego nie mający nic oprócz nazwiska. Cukiernia była licha, ale swoboda w niéj nieoceniona. Kilka pokoików osobnych dla przyjaciół i znajomych gospodarza, a nawet dla osób znających się na rzeczy, stało zawsze opróżnionych na wypadek, gdyby się tam z kim chcieli sam na sam rozmówić.
Saratelli był wyrozumiały, zamykał oczy na sprawy cudze, i nieźle mu się z tém działo. Dawniéj znajomy p. Adolfowi, gdy ten poprosił go o kątek dla poufnéj rozmowy z pewną „kuzynką,“ z którą gdzieindziéj się nie mógł widywać, Saratelli rozśmiał się, machnął ręką i zgodził się na danie przytułku czułéj parze. Trzeba dodać tylko, że znał Adolfa nieżonatym i o jego ożenieniu nie wiedział wcale, bo może — byłby dwa razy drożéj kazał sobie za tolerancyę swą zapłacić.
Śmiała Józia wpadała do cukierni w pewnych godzinach, i albo już tam znajdowała oczekującego na nią p. Adolfa lub w pokoiku znajomym cierpliwie zasiadała czekać na niego. Po długich rozmysłach, znajdując pożycie małżeńskie z wdową nader monotonném, a z Józią coraz milsze, p. Adolf postanowił odbyć w jéj towarzystwie do Włoch wycieczkę, obrachowawszy, że gdyby z niéj powrócić przyszło, żona go zawsze przyjąć musi, a bury i wymówek jużci życiem nie przypłaci....
Schadzki u p. Saratellego w rozmaitych dnia i wieczora godzinach, następowały po sobie coraz częściéj, gdyż Józia się musiała umówić o ucieczkę i pomoc do niéj. Markiz miał nadjechać, a młoda pani nagliła, aby się co najprędzéj wyrwać ze znienawidzonego pałacu, w którym przysięgała, że żyć nie może, że, umrzećby musiała.
Józia co do siebie — nie zawarła żadnéj stałéj umowy z p. Adolfem; zdało się jéj, że uciekając razem musi się z nią ożenić — zresztą — o wydanie się za mąż tak bardzo jéj nie chodziło. Zaczynała w tym dystyngowanym swoim wielbicielu odkrywać powoli niektóre plamki i skazy. Lecz dla ratowania pani był jéj nieodzownie potrzebny.
Gdy się przed weselem jeszcze schadzki w cukierni codziennie pod opieką Saratellego odbywały, mający do biuralisty ząb, pan referent, którego on od wdowy odsadził, najrzał jakoś, że Adolf do cukierni zbyt często ukradkowo uczęszcza, dostrzegł też jednocześnie przychodzącą szybkim krokiem, a potém wybiegającą jak przepłoszoną panienkę — domyślił się, że nie musi to być bez kozery. Mieszkając w sąsiedztwie, znał poufale Saratellego, i raz po cichu spytał go, czy istotnie ta panienka i Adolf...?
Cukiernik śmiejąc się potwierdził głową.
Pan referent zarumienił się z gniewu, zakąsił po wódce wypitéj pasztecikiem i rzekł w duchu:
— A! szelma! dawno się to ożeniło! ha! kobietę taką miłą oszukuje! Nie ujdzie mu to bezkarnie.
Od dawna nie bywał już u wdowy, od wesela wcale jéj nie widział nawet; nazajutrz po wyprowadzonéj indagacji, wybrał sobie godzinę, gdy był pewien, że gospodarza w domu nie zastanie, i zadzwonił do drzwi pani Siennickiéj.
Ta, gdy sama mu otwierając, poznała dawnego swego przyjaciela, zapłoniła się, zmieszała, potém śmiechem nadrabiając zaprosiła go do środka, głośno zaraz umyślnie zapewniając go, że mąż lada chwila powróci.
Referent zajął swe dawne miejsce przy okrągłym stoliku, i westchnął, wspominając te czasy, gdy mu tu jeszcze nadzieja towarzyszyła. Sama jéjmość usiadła w pewném oddaleniu na kanapie, tuląc do siebie Basieczkę.
— Niech-no pani dziecko do drugiego pokoju wyprawi, szepnął referent — bo mamy z sobą do pomówienia....
Zarumieniła się pani Siennicka, lecz z poczciwéj twarzy referenta wnosząc, że nic nieprzyzwoitego nie ma na myśli, posłała Baśkę do kuchni.
— Otóż to tak — mościa dobrodziejko.... przemówił z powagą urzędniczą referent — otoż to tak bywa, gdy się furfantów dla gładkiego liczka bierze, a statecznym ludziom daje odkosza....
Siennicka pobladła.
— Niedługo się czekało, a już szydło z worka wychodzi — dodał urzędnik. Ten miły jéjmości mąż ma pokątne romanse na mieście.
— Zkądże znowu? jakże pan o tém wiedzieć możesz? to plotki!... zawołała oburzona jéjmość. Że płochy jest, to ja wiem, ale jednak....
— Jednak regularnie codziennie w pewnéj cukierni, w pokoiku osobnym, z pewną ładną młodziuchną panieneczką siaduje godzinami.... Wątpię, żeby z sobą pacierze mówili. A to co powiadam — fakt jest! rękę do góry uroczyście podnosząc dołożył referent — fakt jest!
Pani Siennicka załamała ręce, łzy jéj się polały z oczu, ale razem gniew ją oblał płomieniem i osuszył powieki, pięścią uderzyła o stół.
— Dobry mąż! mówił tryumfujący referent: ha! ha! przyjemny człeczek!
— Na miłość Boga, załamując dłonie odezwała się głosem przerywanym jéjmość, — powiedz mi pan, gdzie to jest?.... ja go złapię z tą fladrą i dam mu i jéj taką naukę; że się obojgu romansów odechce póki życia.
— Przeciwko nauce téj nie mam nic, odparł referent: pereat Siennicki, fiat justitia!!
Rozśmiał się.
— Słuchajże asindzka informacyi, ale razem i rady mojéj.
Tu przybyły rozwinął cały plan, wedle którego obrażona małżonka postąpić sobie miała. Radził on Saratellego sobie pozyskać i dobrém słowem i datkiem, zasiąść w drugim pokoju, podsłuchać amantów i wpaść na nich, gdy najczulszą rozmową będą zajęci. Godziła się na wszystko Siennicka i najserdeczniéj podziękowała referentowi, który odszedł z dwoistą pociechą; bo i zemstę swą wywarł, i spełnił uczynek moralny, kładąc tamę sromotnemu postępowaniu zepsutego człowieka....
Tego dnia Siennicka nie mogła już pobiedz do Saratellego i była zmuszona udawać przed mężem jakoby nie wiedziała o niczém. Kosztowało ja to wiele, a grała swą rolę tak źle, gniew jéj tak strzelał oczyma, wybuchał ustami, zdradzał się w obejściu, iż pan Adolf powziął podejrzenie jakieś.
Wyłajała go najprzód za opóźniony powrót do domu — potém nie dała się ani zbliżyć do siebie, — a wykłóciwszy się, milcząca siedziała w rogu kanapy z Basią, ani patrząc na zdrajcę.
Zdrajca poszedł spać wcześnie. Rano gdy on jeszcze był w biurze, Siennicka pobiegła do Saratellego, którego nie znała.
Wzięła go na stronę.
— Pan znasz Adolfa Siennickiego? spytała.
— A no, znam go! odparł cukiernik.
— Prezentuję się panu jako jego żona — dodała jéjmość.
Saratelli na krok odskoczył.
— Nie wiedziałeś pan pono, że był żonaty?
— Ani mi się śniło!
— Otóż łajdak jest, zdrajca, mówiła kobieta: ma tu schadzki z jakąś dziewczyną; ja o tém wiem. Nie winię pana — co komu do tego jak kto sobie poczyna? Miejże litość nademną — proszę cię i błagam, daj mi obok pokoik, abym gdy się zejdą, mogła tego łajdaka schwycić z jéjmościanką, i dać im naukę!
Saratelli się za głowę chwycił.
— Zmiłuj się! jéjmość moja! skandal! krzyk! gotowiście się pobić, mój lokal skompromitować, zwrócić oko policyi. Do czego to, proszę pani!
Siennicka pochwyciła go za rękę.
— Miejże waćpan rozum, spojrz na mnie, pomiarkuj, że ja nie należę do tych co na pięści się mierzą.... dosyć mi języka. Awantury i dla siebie i dla niego nie zrobię, daję na to słowo.
Cukiernik wypraszał się, błagał, robił co mógł, aby inaczéj siurpryzę tę urządzić, lecz na końcu jéjmość go przekonała tak dosadnemi argumentami o tém, iż powinien był wziąć jéj stronę — że na wszystko przystał. Godzina została wyznaczona, a cukiernik pokazał pokoik, który tylko drzwi komodą zastawione dzieliły od tego, jaki zwykle zajmował p. Adolf. Jéjmość miała wejść nie przez cukiernię, ale od tyłu.
Tegoż dnia wieczorem katastrofa groziła obżałowanemu.
Nie domyślając się zdrady żadnéj, Józia wpadła najprzód ze śpiewką włoską na ustach, pobiegła do pokoiku i zaczęła chodzić po nim żywo, czekając na p. Adolfa. Przez dziurkę od klucza miała czas się jéj przypatrzyć Siennicka, a widząc jak była młodziuchną i piękną, rozpłakała się ze złości.
W niespełna kwadrans potém wbiegł pan Adolf. Przywitanie przy drzwiach wchodowych uszło oka żony, lecz była najpewniejsza, że się pocałowali.
Nie byłaby może dłużéj wytrzymała i już za klamkę brała, chcąc wpaść do pokoju, gdy ją uderzyła rozmowa jakaś niezrozumiała, dziwna, która obudziła jéj ciekawość.
— Markiz przyjeżdża dziś lub jutro, szczebiotała Józia: zlitujże się nie zwlekaj z przygotowaniami. Pieniądze księżniczka da, byle powóz, konie i wszystko za wczasu było zamówione.
— Proszę się spuścić na mnie, odparł Adolf głośno. Mogę śmiało powiedzieć, że tego ja jeden tylko dokażę, niktby nie potrafił. Pałac znam, chody, sieni, schodki.... Wyprowadzę przez ogród....
— Ale trzeba, żeby to było jak najprędzéj, zaraz po ślubie — pan rozumiesz. Księżniczka nie chce żyć z nim.... ani dnia, będzie chorowała, nie dopuści męża.... Ta stara hrabina siedzi nam na karku; z nią kłopot nieustanny. Zmiłuj się, aby to prędko było!
— Tak to panna myśli łatwo! odparł Adolf — jużci i ja w taką długą drogę muszę się wybrać, przygotować.... a tu jeszcze trzeba dla wszystkich pasportów, a to kosztuje — strach! strach!
Z przyłożoném do drzwi uchem, dech zatrzymując w sobie, słuchała Siennicka. Zmiarkowała zaraz, że tu o więcéj coś chodzi, niż o jéj męża i zapobieżenie jego ucieczce. Mogła rodzinie hrabiów oddać usługę ważną, zapobiedz skandalowi i zyskać jéj opiekę.
Rzecz nie była jeszcze tak pilna, pan Adolf nie obiecywał się być gotowym aż trzeciego dnia po ślubie.
Umówioném zostało, że Józia potajemnie, cicho wyprowadzić miała panią młodą do ogrodu; klucza od furtki miał Adolf dostarczyć. W uliczce po za pałacem markiz i Adolf oczekiwać obiecywali z powozem, który nie do stacyi, ale najprzód wywieźć miał uciekających za miasto. Dopiero na trzecim czy czwartym przystanku kolei wsiąść mieli do wagonów.
Siennicka przekonała się z mowy męża nader czułéj, że i on pięknéj Józi zamierzał towarzyszyć.
Najdrobniejsze szczegóły pochwyciwszy i wycierpiawszy wiele, gdy znowu coś jakby odgłos pocałunków doszedł ją — pani Adolfowa wymogła na sobie, iż nie wyskoczyła z kryjówki, dotrwała do końca, i gdy cukiernik oczekiwał co chwilę hałaśliwéj sceny w pokoiku, ujrzał ze zdumieniem wielkiém najprzód swobodnie wymykającą się Józię, potém wychodzącego p. Adolfa, któremu nikt nie zaszedł w drogę.
Czekał potém nie pojmując co się stać mogło, na żonę — która wyszła blada, poruszona, krokiem chwiejącym się, i powiedziała mu cicho, że z pewnych ważnych powodów musi swą zemstę odroczyć.
Saratelli nie zrozumiał nic, lecz wolał, iż się tak stało....






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.