Chrzest (Maupassant, 1888)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Guy de Maupassant
Tytuł Chrzest
Podtytuł Nowela
Pochodzenie Życie (tygodnik literacko-naukowy, poświęcony przeważnie sprawom literatury pięknej), 1888, nr 46
Redaktor Teodor Paprocki
Wydawca Teodor Paprocki
Data powstania 14 stycznia 1884
Data wyd. 1888
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Gabriela Zapolska
Tytuł orygin. Le Baptême
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Guy de Maupassant.
CHRZEST.
NOWELA.

P

Przed drzwiami chaty oczekiwali w gromadkę zebrani mężczyźni. Słońce majowe wyléwało całe potoki światła na olbrzymie bukiety białych kwiatów jabłoni, które tworzyły ponad dziedzińcem wonne i jasne sklepienie. Cały dészcz tych śnieżnych płatków kręcił się w powietrzu, padając na wysoką trawę, w któréj kraśne maki błyszczały jakby krople purpurowéj krwi.
Nagle, zdaleka, z poza drzew wysokich, doleciał odgłos kościelnego dzwonka. Ten cichy głos biegł ku przejrzystemu niebu jakby radosne, słodkie wezwanie. Jaskółki mknęły jak strzały przez niebieskie przestworza, oprawione w ciemne, milczące jodły.
Ciepły zapach obory mięszał się z silnym zapachem jabłonek.
Jeden z męzczyzn obrócił się ku domostwu i zawołał:
— Nuże, Melino! oto i dzwonek!
Miał najwięcéj trzydzieści lat. Był to wysoki i rosły wieśniak, którego roboty polne nie pochyliły jeszcze ku ziemi.
Jeden ze starych, właśnie ojciec jego, skurczony jak stary pniak dębowy, z rękami i nogami pokrzywionemi od pracy, zauważył.
— Kobiéty nigdy na czas nie są gotowe.
Dwaj młodzi synowie zaczęli śmiać się głośno, a jeden z nich, obracając się do najstarszego, powiedział:
— Idź je sprowadzić, Hipolicie. Inaczéj nie przyjdą przed południem.
I młody człowiek wszedł do swój chaty. Cała gromada kaczek zatrzymała się teraz przed wieśniakami i zaczęła krzyczéć, bijąc skrzydłami; poczém oddaliły się zwolna, idąc ku kałuży i kołysząc się z powagą niewzruszoną.
Tymczasem drzwi otworzyły się na rozcierz i ukazała się w nich kobiéta, niosąca na rękach dwumiesięczne dziecko. Szérokie, białe szarfy spływały jéj z wysokiego czepca na plecy, odbijając od tła ponsowego szala, płomiennego jak pożar. Dziecko, całe owinięte w białe draperye, drzémało spokojnie w silnych ramionach kobiéty.
Potém ukazała się matka, zaledwie osiemnastoletnia, świéża, uśmiéchnięta, wsparta na ramieniu swego męża. Za nią — obie babki, zmarszczone jak staro jabłka, wlokąc nogi wycieńczone długą i uciążliwą pracą.
Jedna z nich była wdową; ta ujęła ramię dziadka, który stał przed bramą, i stanęli na czele orszaku, tuż poza dzieckiem i niosącą je kobiétą. Reszta rodziny udała się za nimi. Dzieci niosły całe torebki cukierków i migdałów osmażanych w cukrze. A tam, w oddali, mały dzwonek dzwonił bezustannie, wołając na cały głos słabe dziéciątko, niesione ku niemu. Chłopcy wioskowi wdrapywali się na płoty, ludzie wychodzili przed drzwi domów; służące przystawały na drodze pomiędzy dwoma wiadrami mléka i przypatrywały się orszakowi.
Niosąca dziecko kobiéta szła ostrożnie, omijając błotniste kałuże, dźwigając swój żywy ciężar z dumą i wielką ostentacyą. Poza nią starzy szli z pewną ceremonią, troszkę krzywo — ot jak ludzie wycieńczeni pracą. Młodzi mieli ochotę tańczyć, spoglądając na przypatrujące się im dziewczęta; ojciec i matka jednak szli poważnie, spokojnie ścigając oczyma to dziecię, które miało ich zastąpić w życiu i dźwigać na sobie ich nazwisko, nazwisko Dentu — dobrze znane w okolicy.
Weszli teraz na płaszczyznę i poszli polami, aby uniknąć długiéj, krętéj drogi.
Teraz można było dostrzedz kościół i szpiczasty dach dzwonnicy. Dach ten miał otwór na przestrzał; coś poruszało się w tym otworze, idąc i powracając szybko. To był właśnie dzwon, który wołał ciągle, przyzywając niemowlę po raz piérwszy pod dach domu Bożego.
Pies biegł za orszakiem; rzucono mu kilka migdałów, które schwytał w przelocie.
Drzwi do kościoła były otwarte. Ksiądz, wysoki, chudy, rudawy, także jeden z Dentu, stryj małego a brat ojca, czekał przed ołtarzem. Ochrzcił podług form swego siostrzeńca, Prospera-Cezara, który zaczął rzewnie płakać, kosztując soli symbolicznéj. Gdy ceremonia była skończona, cała rodzina stanęła na progu, podczas gdy proboszcz zrzucał swoją komżę, poczém puszczono się w drogę. Szli teraz prędko, bo każdy myślał o obiedzie. Wszystkie dzieci ze wsi biegły za orszakiem i za każdą rzuconą im garścią cukierków rozpoczynała się straszna walka, kończąca się na wydziéraniu wzajemném włosów. Psy mięszały się także do walki, nie zważając na to, że dzieci ciągnęły je za łapy, za ogony, lub obrywały im uszy.
Kobiéta, niosąca dziécię, zmęczyła się trochę, zwróciła się więc do proboszcza, który szedł tuż przy niéj.
— Ej, księże proboszczu, czy nie zechciałbyś potrzymać trochę swego siostrzeńca? Ja tymczasem wyprostuję sobie ręce. Poprostu kurcze mnie chwytają.
Ksiądz wziął dziécię z rąk piastunki niezręcznie, nie wiedząc, jak je trzymać należy. Biała sukienka małego utworzyła ostrą plamę na czarnéj sutannie proboszcza. Zaambarasowany, pochylił się ku dziecku i ucałował je delikatnie. Wszyscy śmiać się zaczęli. Jedna z babek zapytała:
— He! proboszczu! a powiédz-no prawdę, nie przykro ci, że nigdy nie będziesz miał czegoś podobnego?
Ksiądz nie odpowiedział nic. Szedł wielkiemi krokami, patrząc uważnie w twarzyczkę dziecka i w jego błękitne oczy. Przyszła mu nagle ochota ucałować raz jeszcze te rumiane policzki. Podniósł dziecko do ust swoich i całował je długo i serdecznie.
A poza nim cały orszak żartował tak, jak umieją żartować ludzie, zamieszkujący szérokie wioskowe obszary.
Skoro wszyscy usiedli przy stole, ciężka wesołość chłopska wybuchła jak burza. Dwaj młodzi synowie mieli się niedługo żenić; narzeczone, dwie zdrowe i silne dziewczyny, oczekiwały w chacie, przybywszy tylko na obiad. Zaproszeni zasypywali dziéwczęta gradem aluzyj i dwuznaczników, a one śmiały się głośno, ukazując dwa rzędy białych zębów i rumieniąc się potrosze. Mężczyźni bili pięściami w stół i wydawali głośne okrzyki. Ojciec i dziadek prześcigali się wzajemnie w tłustych dowcipach, matka uśmiechała się, stare babulki brały także udział w ogólnéj radości i rzucały kiedy niekiedy wesołe żarciki.
Proboszcz, przywykły do tego rodzaju wiejskiéj wesołości, siedział spokojnie na ławce, drażniąc palcem usteczka dziecka w celu wywołania uśmiechu. Zdawał się być zdziwiony widokiem tego dziecka, tak, jakby widział je po raz piérwszy. Przypatrywał się mu ze ze skupioną uwagą, z zamyśleniem poważném, z czułością niezwykłą, żywą i cokolwiek smutną, a nagle zbudzoną dla tego drobnego stworzenia, które było synem jego brata.
Nie widział nic dokoła siebie, nie słyszał gwaru... wpatrywał się tylko w dziecko. Miał chęć wziąć je jeszcze na kolana, bo w głębi swojéj istoty czuł jeszcze słodkie uczucie, jakie go przejęło w powrocie z kościoła. I tak siedział milczący przed tą poczwarką ludzką, wzruszony na widok téj wielkiéj tajemnicy, wielkiéj i świętéj, nad którą się mało zastanawiał. A było to wcielenie nowéj duszy, wielka tajemnica życia, miłości rozbudzonéj, rasy odżywającéj, ludzkości, która wciąż, naprzód dąży.
Kobiéta jadła ciągle, czerwona, zmęczona, z oczyma błyszczącemi; mały zawadzał jéj i odsuwał ją od brzegu stołu.
Więc proboszcz powiedział:
— Dajcie mi dziecko; nie jestem głodny.
I wziął znowu synowca. Wtenczas wszystko ucichnęło dokoła niego; i siedział nieruchomo, z oczyma wlepionemi w tę różową, tłustą twarzyczkę; i powoli, powoli ciepło, płynące z tego drobnego ciałka, wnikało w niego samego jak czysta, niewinna pieszczota, która mu sprowadzała łzy do oczów.
Hałas biesiadników był przerażający. Dziecko zniecierpliwione zaczęło krzyczéć. Dziadek podochocony zawołał rzecz dwuznaczną, którą wszyscy przyjęli wybuchem śmiechu. Ale matka powstała; wzięła na ręce syna i zaniosła do sąsiedniego pokoju.
Po chwili powróciła, mówiąc, że dziécię śpi spokojnie w kołysce.
I obiad ciągnął się daléj. Mięsiwa, ciasta, jarzyny, jabłecznik i wino znikały masami w śmiejących się ustach, wypełniały żołądki, podniecały umysły. Noc zapadła, gdy podano kawę. Ksiądz znikł oddawna i nikt nie dziwił się jego nieobecności.
Wreszcie matka wstała, aby zobaczyć, czy dziécię ciągle spało. W sypialni panowała ciemność zupełna. Weszła więc poomacku, wyciągając ręce, aby nie potknąć się o meble. Ale jakiś niezwykły odgłos powstrzymał ją u progu; wróciła się więc przerażona, pewna, że słyszała kogoś poruszającego się w cieniu. Weszła do sali blada, drżąca, i opowiedziała rzecz całą. Wszyscy powstali, a mężczyźni pijani zaczęli grozić... Ojciec, pochwyciwszy lampę, pobiegł do sypialni.
Na progu zatrzymał się wszakże — to proboszcz klęczał przy kołysce i szlochał głośno, ukrywszy głowę w poduszce, na któréj spoczywała głowa dziecka.

Przekład G. ZAPOLSKIÉJ.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Guy de Maupassant i tłumacza: Gabriela Zapolska.