Chłopski honor/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Chłopski honor
Podtytuł Opowiadanie
Pochodzenie „Zorza“, 1892, nr 41-47
Redaktor Maksymiljan Milguj-Malinowski
Wydawca Maksymiljan Milguj-Malinowski
Data wyd. 1892
Druk Drukarnia Józefa Jeżyńskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Franciszek Kostrzewski
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


CHŁOPSKI HONOR
OPOWIADANIE
przez
KLEMENSA JUNOSZĘ.





I.

Powiadają ludzie co kawał świata zwiedzili, że są w innych krajach takie piękne miejsca, że człowiek oczu od nich oderwać nie może. Góry się wznoszą wysoko aż pod niebo, na ich szczytach wiekuiście śnieg leży, bieli się i rumieni w blasku słonecznym, po spadzistych skałach woda z szumem spada w doliny, rozbija się o głazy miljonami kropelek, niby miljonami perełek ciskając, i spływa w doliny żyzne, urodzajne, zielone, wije się między łąkami, między drzewy różnemi, zdążając daleko, do wielkiej rzeki, co już prosto do morza idzie.
Powiadają, że w krajach niektórych same tylko drogie i pachnące drzewa rosną: pomarańcze, cytryny, oliwne drzewo, migdałowe krzaki, woniejące niby najprzedniejsze kadzidło. Tam winna latorośl pnie się po wzgórzach, jakby u nas chmiel dziki albo powój, a na gałązkach swoich dźwiga grona złociste, lub czarne, a wszystkie duże i pełne soku, z którego wino robią. Tam każdy owoc piękniejszy i słodszy, ptaki ładniejsze, motyle osobliwe, niebo zawsze jasne; ładnie tam.
Ale my, swego chowu ludzie, w owe dalekie kraje nie pójdziemy; tuśmy się urodzili, na tych zagonach pracujemy, na wiejskim cmentarzyku pod białą brzózką na wieczny spoczynek nas ułożą, więc pięknością swego zakątka się cieszmy, a chyba ślepy tylko powie, że tu u nas nie ładnie; ślepy albo bezrozumny.
Nie ma tu gór niebotycznych, ani wodospadów szumiących, nie ma wina, pomarańcz i migdałów, ale jest kawał roli żyznej, jest las szumiący, jest łączka usiana kwiatami, rzeczka, niby wstęga jasna, niebo nad naszemi głowami.
Spojrzyjcie bo tylko na naszą wioskę — Zagrody!
Nieznaczne wzgórze zniża się tu jedną stroną ku rzeczce; pocięte w garbate zagony, srebrzy się żytem, złoci pszenicą. Tam wąsaty jęczmień, tam owies kiściasty, ówdzie znów dalej kwitnąca tatarka bieleje. Wioska między drzewami się tuli, białe chałupy wśród ogródków, koło każdej to sadek wiśniowy, to gruszeczka, to jabłoń, a gdzie-niegdzie stara lipa rozłożysta, sokora ogromna, to znów topolina smukła.
Z za zieloności chat mało co widać, boć to i chaty gospodarskie, nizkie, dobry chłop ręką do strzechy dostanie — dymek się tylko kurzy z kominków; gdy pogodny dzień, to wysoko ponad drzewa się wznosi.
Tuż przy wiosce lipy stoją wieńcem; rozstawiły się dokoła kościołka murowanego, z wieżyczką zakończoną krzyżem.
Dniem, gdy słońce świeci, albo i nocą nieraz, gdy pełny miesiąc na niebie się waży, krzyżyk ten jaśnieje nad wioską, nad polami, nad okolicą całą, jako znak błogosławieństwa Bożego nad ludźmi. Z wieży głos dzwonów nieraz się rozchodzi i płynie a płynie, wołając ludzi przy święcie na nabożeństwo, albo na smutny obrządek pochowania sąsiada.
Po za wioską, ku rzeczce, ogrody się rozciągają warzywne, tam mak się czerwieni, słoneczniki wielkie zwracają się za słońcem — a za rzeczką, precz aż do samego lasu, łąka zielona, pachnąca, kwiatkami usiana — a las! Sosna przy sośnie, dąb przy dębię, a między drzewami leszczyna, a przy ziemi paprocie, a mchy, a jagodziny...
Tu latem jagody, tu jesienią grzyby, tu ptaszyna śpiewa, sośnina pachnie, zajączek między drzewami się przemyka, wiewiórka cudaczne skoki wyprawia... a zimą nieraz głodne wilczysko wyje.
Niechże nad tem polem, wioską, rzeczką, łąką, nad lasem zaświeci słonko jasne, niech się przejrzy w tej wodzie srebrzystej, w tej rosie, co na trawie i na kwiatkach wisi, to dopiero się piękność wioski w całej pełni pokaże. I staniesz zdumiony i patrzeć będziesz, i podziwiać wielkość Bożą i urok dziwny tego cichego zakątka.
Może gdzieindziej po świecie wspaniale, bogato i cudnie, lecz u nas jakoś miło i zacisznie.
Aleć ja wam miałem o chłopskim honorze opowiadać, więc, już nie bałamucąc, idę do rzeczy.
Jest w tych Zagrodach i karczma, bo jakże bez niej? jest, i to nawet na całą okolicę sławna, bo się rozsiadła przy gościńcu, co w jedną stronę do Pantoflowa, w drugą do Okpiszewa prowadzi.
W Pantoflowie jarmark co drugi wtorek, a w Okpiszewie co druga środa, więc ruch na gościńcu znaczny, a prócz tego do traktu, niby strumienie do wielkiej rzeki, wpadają dróżki wiejskie, krzywe, kręte, błotne i wyboiste: zwyczajnie jak nasze wiejskie drożyny. I sam trakt co prawda, Panie odpuść, z grobelką straszną z mostem, co go ludzie mijają.
W karczmie zagrodzkiej mieszka arendarz, Szmul. Obrotny żydzisko, pieniądze w ręku mu rosną, chwili spokojnie nie usiedzi; do jednego zagada, od drugiego kupi, w innego gorzałki kwartę wmówi. Po okolicy też wciąż się uwija, od dworu do dworu, od wioski do wioski i nie tylko panów, nietylko gospodarzy, ale w dziesięciu wsiach dokoła dziecko najmniejsze zna; nawet psa każdego po przezwisku potrafi zawołać.
Jest ranek — kilka fur przed karczmą stoi. Szmul między niemi się kręci; koguta u jakiejś kobieciny targuje; tłumaczy jej, że na jarmarku ceny takiej, jak u niego, nie dostanie. Tak się zagadał i zakrzyczał, że nie spostrzegł nawet, jak go ktoś ciężką ręką po ramieniu uderzył i krzyknął mu w same ucho:
— Hej! Szmul!
Drgnął żyd z przestrachu i obejrzawszy się zawołał:
Aj waj! co pan Kalitkiewicz wyrabia? co to za moda jest?
— Powinność twoja psia słuchać, co mówię.
— Co to psia? jaka psia? ja nie jestem pana sługa...
— Nie gadaj-no dużo, tylko chodź...
— Gdzie? poco?
— Kiedy ci mówię: chodź, to idź. Certuj się z chamami, z chłopstwem, ale nie ze mną?.
— Ny, ny, ja wiem, co pan Kalitkiewicz jest pan, aj jaki pan! jaki wielki pan! po co pan tu do nas przyjechał?
Kalitkiewicz żyda wziął na bok i do ucha mu szepnął:
— Cóż stary?
— Jak stary, niechętnie odpowiedział żyd, co dzień starszy...
— Chory?
— Albo ja wiem?
— Ty nie wiesz? ty, który słyszysz, jak trawa rośnie.
— No to co? Pan się pyta, czy stary chory — albo ja doktór?
— Ale Wicek wczoraj po doktora jeździł.
— Może być, odrzekł żyd, ja za Wickiem nie chodzę.
— Cóż we wsi mówią?
— Nic, mówią, że teraz deszcz bardzo na kartofle potrzebny.
Kalitkiewicz zaczerwienił się jak burak, zaklął, splunął i chciał już odejść, ale zatrzymał się.
— Słuchajno, Szmulu, — rzekł cichym głosem, wziął go za rękę i za węgieł karczmy odprowadził.
— Darmo to nie będzie, — dodał, — tylko prawdę mi powiedz — co tam u nich?
— Stary kiepski...
— Oh!
— Bardzo kiepski, ksiądz był, doktór był. Szkoda! sprawiedliwy człowiek, porządny gospodarz... Panie, dla czego pan tam nie pójdzie.
Kalitkiewicz się żachnął.
— Po co?
— Do ojca...
— Nie chciał mnie znać za życia.
— On chciał, ale pan nie chciałeś.
— Nie twoja rzecz; jak będzie czas, przyjdę po swoje.
— Wola pańska... jabym poszedł... choćby po dobre słowo. Jak matka umierała, pan nie był, jak ją chowali, także pan nie był. Ja wiem, że to ojcu było bardzo markotno...
— Nie miałem czasu i dość; co się tłumaczyć mam. Tak zrobię, jak mi się podoba.
— To nie dobrze pan zrobi. U nas stoi w zakonie, a i u państwa pewnie też stoi, że dzieci powinny szanować rodziców; za to Pan Bóg długie życie daje.
— Ha! ha! Mój Szmulu, cóż się tobie zdaje, że ja tu pięć mil po to przyjechałem, żebyś mnie przykazań Bożych uczył, co?
— Ja nie wiem.
— Nauki mi nie potrzeba, bo jej mam dość, a że mi trochę pieniędzy braknie...
— Dla czego Wincentemu nie braknie?
— Co Szmul równa?! Co innego Wincenty, co innego ja. On chłopem się urodził, chce być chłopem i chłopem też jest. Byle miał sól do kartofli i trochę okrasy, to dość, — mnie czego innego potrzeba. Ja w mieście mieszkam, ja komorne płacę, ja się muszę ubrać po pańsku i żyć nie byle jak i kompanję trzymać nie byle z kim. U mnie musi być i cygaro porządne i herbata, i arak, i jak kto do kompanji na preferansa zaprosi, to też trzeba mieć na przegranie.
— Żyd się uśmiechnął...
— No, no, — rzekł, — wiadomo: jak po pańsku, to po pańsku; trudno, ale to dużo kosztuje... pan Kalitkiewicz powinien miarkować, że kto chce panem być, musi mieć majątek.
— Mam go przecie...
— Aj, co pan ma! co pan ma! jedno z drugiem tyle co nic.
— A moja edukacja?
— Bardzo ładna edukacja, śliczna edukacja... ale co z niej? chłopom skargi pisać, na gminnych sądach adwokatować... co z tego może być?
— Byłoby, tylko że teraz czasy złe; ludzie nie bardzo wodzą się po sądach, a od starego nie mam nic; sknera grosze dusi.
— Co pan chce? Co ojciec panu ma dać, kiedy pan się jego wstydzi, pan od niego ucieka. Czy ma chodzić za panem i prosić?
— Może przysłać. Ale, mój Szmulu, nie po to ja do was tyli kawał drogi przyjechałem, żeby rozprawiać; ja interes do was mam.
— No...
— Pieniędzy potrzebuję, dajcie mi!
— Ja?
— Alboż nie macie?
— Dla czego nie? mam, tylko jeżeli daję komu, to chcę wiedzieć za co albo na co... Pan hypoteki nie ma, majątku też żadnego niema... jak ja panu mogę dać.
— Łgarstwo! ja przecież sam wart jestem trochę kredytu! a zresztą po starym pół majątku wezmę, wyprocesuję, jeżeli dobrowolnie nie oddadzą. Słuchajcie, Szmulu! krótko mówiąc, kupcie wy moją część. Nie drogo sprzedam...
— Co pan sprzeda? jaką część...
— Moją, po ojcu...
— To jest komedja, panie Kalitkiewicz, — ojciec żyje, a pan już chce sukcesję po nim sprzedawać! Ojciec może wyzdrowieć, może swoją fortunę sprzedać, darować, zmarnować...
— Znacie go, że nie zmarnuje, ani nie sprzeda; nie takiej on natury człowiek, a do grobu gospodarstwa ze sobą nie zabierze... Choćby zaś i wyzdrowiał, to nie na długo...
— Kto to może wiedzieć? kto to może wiedzieć... Panie Kalitkiewicz — rzekł po namyśle — chodźmy do mojego alkierza: pan zdrożony jest, pan potrzebuje się czego dobrego napić...
— Nie mam za co!
— Nu — ja się o pieniądze nie pytam... chodź pan.

Siedzieli obaj zamknięci w alkierzu.

Po chwili siedzieli obaj zamknięci w alkierzu. Szmul wypędził ztamtąd żonę swoją i bachory, a drzwi zamknął na klucz ze środka. Na stole stała flaszka araku, leżały pszenne bułki i śledź na talerzu; trzy flaszki piwa czekały tylko na to, żeby je otworzyć.
Kalitkiewicz, który, przyjechawszy kilka mil drogi, strząsł się i głodny był, łapczywie rzucił się na jedzenie, pochłaniał z chciwością jadło i arakiem dobrze je zakrapiał. Żyd nie przeszkadzał mu, oparł głowę na rękach i zadumał; może obliczał coś, może jaką spekulację obmyślał, zwyczajnie jak żyd.
Gość podjadłszy dobrze, poczerwieniał na gębie i odsapnął. Szmul nalał mu piwa w szklanicę i grube cygaro z szafki wyjął.
— Niech pan Kalitkiewicz pije, niech pan pali — rzekł, — to wszystko na mój rachunek.
— Oho! znać, że macie ochotę moją część kupić.
— Ja mam dla pana inny interes... aj! jaki to interes! złoty, brylantowy interes! tylko... tu zniżył jeszcze głos — tylko trzeba ostrożnie, bardzo ostrożnie!..
— Cóż u djabła! podpalać mamy, czy mordować?!
— A pfe! a pfe! kto słyszał takie paskudne słowo... Ja mówiłem o interesie, a sekret chciałem dla tego, że interes doskonały: mógłby kto podsłuchać i złapać go nam...
— Ale mówże, co?!
— Panie Kalitkiewicz, to jest majątek. Pan, człowiek uczony, odrazu to zrozumie. Nasz naród łakomy jest i chciwy; trzeba mu powiedzieć o takiej ziemi, co się w niej same złoto znajduje i brylanty, o takim kraju gdzie człowiek nie potrzebuje nic robić, a same najlepsze jedzenie do gęby mu wchodzi, o takiej wodzie, co pachnie jak miód, a smakuje jak mleko — to naród zechce tam iść. — Rozumie pan, panie Kalitkiewicz?
— Co, nie-co słyszałem ja coś, ktoś mi opowiadał, że taki kraj — to właśnie Brazylja i że z innych stron ludzie jadą tam precz...
— Trzeba żeby i tutejsi próbowali.
— Chociażby... niech sobie próbują, ale co mnie z tego? co wam z tego?
— Dziwno mi, że pan zmiarkować nie może... Tam robotników potrzeba.. za każdego, co tam stąd wyjdzie, płacą. Pan Kalitkiewicz może brać po dwadzieścia pięć rubli za człowieka... ja wypłacę, ja Szmul! A prócz tego i ten, co go się namówi, musi się poznać na grzeczności... Skoro pan pokazuje mu taki kraj, gdzie brylanty zbierać można — to on powinien za to wynagrodzić...
— Rozumie się; darmo nie ma na świecie nic!
— Bardzo mądre słowo... ale niech no pan posłucha.
Tu nachylił się żyd i już prawie do samego ucha Kalitkiewicza szeptał: jak trzeba ludzi tumanić; jak im obiecywać, na jakie drogi kierować — a potem wyjął z szafy całą pakę papierów, między któremi były opisy Brazylji z cudnemi obrazkami, bilety na okręt, co miał ludzi przewozić z niemieckiego miasta Bremy już wprost do owego raju, do brylantowej krainy... Oczy się Kalitkiewiczowi świeciły jak u kota, gdy słuchał, jakie wielkie pieniądze zarobić na tem można. Po dwadzieścia pięć rubli za człowieka! oh! gdyby tak z tysiąc ludzi wyprawić! Folwark, kamienica byłyby za to!
— Dobrze! — zawołał — zgoda! Dawaj, Szmulu, zadatek!
— Niech pan wpierw co zrobi.
— Już ty się nie bój... Zrobię...
Żyd głową kręcił. Po brodzie się drapał, ale w końcu namyślił się i dał.
Kalitkiewicza od tej pory opętała głupia pycha jakaś i, po prostu mówiąc, „psu oczy zaprzedał”, żeby swego dopiąć, ludzi jaknajwięcej żeby namówić do owej Brazylji i zarabiać po dwadzieścia pięć rubli od głowy.


II.

Na samym skraju wsi stała chata, znać niedawno postawiona, porządna, o dużych oknach, z ganeczkiem, z ławkami na nim. Wcale nie jak chałupa, ale jak dworek szlachecki, a przecież była to siedziba chłopska. Na blaszce nadedrzwiami przybity wyraźny napis stał „Wojciech Kaleta” — i tak się też gospodarz tego domku i całego obejścia nazywał. A gospodarz snać to był dobry, bo na każdym kroku widać tu było porządek wielki, ład i zasobność. Koło domu ogródek, drzew ze czterdzieści w nim, pod płotami agrest kolący, porzeczkowe krzaki, maliny, dalej warzywa rozmaite i kwiatki dla uciechy także, ale choć i dostatek widniał tu zewsząd i nawet, według gospodarskiego stanu rachując, bogactwo — smutno tego dnia było koło zagrody Wojciecha Kalety... Znać że śmierć krążyła koło domu. Na ulicy stało kilku gospodarzy zafrasowanych, ówdzie baby w gromadkę się zebrały i radziły babskim obyczajem, każda po swojemu. Ta o zielu, ta o zamówieniu, owa znów żeby po owczarza do dworu, albo po kowala posłać. Zwykłe w takich okazjach gawędy.
Chory leżał na łóżku z rękami złożonemi na piersiach, oczy miał przymrużone, oddychał z trudnością. Kilku sąsiadów i dwie kobiety znajdowały się w stancji. Była taka cisza uroczysta jak w kościele, bo przed majestatem śmierci korzy się każdy...
Ciszę te przerwał chory.
— Synu mój, Wincenty, — rzekł głosem drżącym, — przystąp do mnie; zanim z woli Bożej zamknę oczy na zawsze, chciałbym jeszcze do ciebie przemówić.
Syn dorodny, wysoki mężczyzna w sukmanie, przepasanej rzemieniem, zbliżył się do łóżka i uklęknął.
— Niech cię Bóg błogosławi, mój Wincenty — mówił, czyniąc nad jego głową znak krzyża, niech cię błogosławi na zdrowiu, na żonie twojej, na dzieciach; niech dopomaga pracy twojej i zamiarom uczciwym. Byłeś mi synem dobrym, niech ci to Bóg wynagrodzi! a teraz powstań dziecko moje i usiądź, a posłuchaj:
— Com zarobił, com zapracował — to wszystko kładłem w gospodarstwo: dokupowałem grunt przyległy mojemu, stawiałem budowle, zapomagałem się w inwentarz. Co z łaski Bożej mam, to widzisz i to — zostawiam...
— Komu? — zapytał jeden z obecnych gospodarzy...
— Dzieciom, — odrzekł stary po długim namyśle... Synom moim... obudwom.
W izbie zrobił się szmer, ale Wincenty powstał z ławy i zwracając się do ludzi rzekł:
— Dobrze ojciec czynią i wola ich będzie uszanowana święcie: ani jedna słomka z Piotrowej części nic zginie...
Ludzie głowami kręcić zaczęli, ale stary Wojciech, jakby mu nagle siły przybyło, uniósł się cokolwiek na posłaniu i rzekł:
— Wiadomo wam, moi ludzie, — rzekł do obecnych, — że miałem kilkoro dzieci; nie chowały mi się jednak i maleńkiemi marły; z całej gromadki zostało mi dwóch synów: Piotr i Wincenty. Obu chciałem na dobrych ludzi wychować; choć mi było trudno o grosz, a koszt duży mnie czekał, jednakowoż pracując ciężko, skąpiąc, od ust odejmując sobie, oddałem obu chłopaków do szkół. Zdawało mi się, że, czy w świat pójdą, czy na roli przy ojcu osiądą, zawsze im będzie lepiej, gdy co-nieco chociaż nauki dostaną. Myślałem, że może który do stanu duchownego iść zechce, atoli przynaglenia z mojej strony nie było. Przez cztery klassy przeszli oba, i oto Wincenty wrócił do domu, zdjął mundur ze srebrnemi guzami, przywdział sukmanę i jął się poczciwej pracy na roli... A Piotr w mieście, okłamywał, że o swoich siłach będzie się promował na pana i wypromował się.... W miasteczku oto osiadł i Kalitkiewiczem się przezwał, bo mu chłopskiego uczciwego nazwiska wstyd było, ojca swego rodzonego znać nie chciał, na matki pochowanie, gdy zmarła nie przyjechał — a i teraz, choć wie pewnie, że ja na śmiertelnej pościeli leżę, nie przyszedł, nie przeprosił, ani się odezwał... wstydzi się ojca... zakrwawił mi serce, moi ludzie, ciężko zakrwawił, ale ja, tu, przy was, mając już niedługo przed sądem Bozkim stanąć... przebaczam mu tę krzywdę moją, i modlę się, aby mu i Bóg przebaczył... Powtórzcie mu to, jak go zobaczycie; niech z ciężarem na sercu nie chodzi...
Dwie ciężkie łzy potoczyły się po pooranej zmarszczkami twarzy starca, i spadły na piersi pokryte grubą koszulą... Z ludzi w izbie będących nikt odezwać się nie śmiał; wszystkim dziwnie było na sercu... wzdychali ciężko...
Trwało przez chwile jakieś milczenie nie przerwane ani słowem, ani szeptem; odkaszlnąć nikt nie śmiał...
Po jakimś czasie chory znów oczy otworzył i w źrenicach jego przymglonych, niby w tej lampie co dogasa, błysnął jeszcze promyk życia, może ostatni... Zdało się, że cała dusza tego człowieka zestrzeliła się w oczach, takie się stały one przenikliwe i wymowne...
— Synu mój, Wincenty, — odezwał się głosem dość mocnym, — brat twój wyparł się ojca dla głupiego honoru, dla pańskości jakiejś! wstydził się chłopskiego gniazda, chłopskiej chaty, pracy chłopskiej. Niech mu Bóg przebaczy, ale ty, dziecko moje, trzymaj się swojej wioski, roli i sukmany, utrzymaj ty uczciwy chłopski honor. Zapamiętaj to sobie, dziecko moje, że nie wstyd, ale właśnie honor jest chłopem być i rolnikiem. Oddaję ci, synu, tę rolę, pracę przy niej i ten honor nasz — i niech ci Bóg błogosławi...
Jeszcze chciał coś mówić, ale że wysilił się zanadto, więc już nie mógł, wargami tylko poruszał, ręce na piersiach skrzyżował i gasnącemi oczami na obraz patrzył.
Zmiarkowali ludzie, że to już koniec, zapalili gromnicę, uklękli i modlić się zaczęli, i z tym szmerem pacierzy i z temi westchnieniami ciężkiemi, uleciał duch człowieka, o którym można powiedzieć, że był sprawiedliwy, że życia nie zmarnował, że prostemi chodził drogami i do ostatniej chwili obowiązek swój pełnił. Opisywać wam nie będę, jaki płacz, jaki lament w izbie powstał, skoro Wojciech żyć przestał. I synowa, i wnuczki, i nawet Wincenty, choć chłop dorosły, wszystko to wybuchnęło żalem wielkim, serdecznym, łzami gorącemi. Ocierali oczy i sąsiedzi, wzdychali biedniejsi, którym Wojciech nie raz z pomocą przychodził, i w całych Zagrodach stała się żałoba i smutek.
Zrobili białą trumnę z desek, nazajutrz wynieśli umarłego do kościoła, a potem po nabożeństwie odprowadzili go na cmentarz, gdzie spoczął w miejscu, które sam sobie za życia upatrzył i wybrał...
Smutno żałobnie jęczały dzwony kościelne, a głos ich rozchodził się daleko nad polem, łąkami, nad lasem, gdzie się echem między drzewami powtarzał; rozchodził się ten głos, rozpływał w dalekości, aż ucichł całkiem i ustał... i już tylko ptaszęta na cmentarzu nad świeżą mogiłą ćwierkały...


III.

A wówczas, kiedy w Zagrodach Wojciechowi Kalecie dzwony dzwoniły, o kilka mil ztamtąd na rozdrożu w karczmie, co ją Pohulanką zwano, pan Piotr Kalitkiewicz kuflem dzwonił i szklanicą, a pieniędzmi w kieszeni pobrzękiwał — bo mu się wiodło ogromnie.
Zwierz tak na przynętę i ryba na wędkę się nie bierze, jak głupi naród na obietnicę; byle kto miał wprawny język, a wyparzoną gębę, to już, gdzie tylko chce, głupiego zaprowadzi. — A pan Kalitkiewicz przemawiać umiał i pięknie, i do składu — i żaden strzelec, choć najlepszy, tak do zająca nie trafi, jak on do tych ludzi trafiać umiał...
Właśnie Pohulankę sobie za takie miejsce obrał, gdzieby się ludzie schodzili do niego, bo między lasami, na ustroniu leżała; mało kto przechodził lub przejeżdżał tamtędy, a to panu Piotrowi było na rękę. Tam mógł prawić swobodnie i bez żadnej przeszkody, tam też sobie całą kancelarję założył. Pomocnika miał w szynkarzu z Pohulanki, niemcu, który po okolicy jeździł i między ludźmi dziwne o tej Brazylji wieści puszczał. Czasem tu i Szmul z Zagród dojeżdżał i wszyscy trzej karty okrętowe sprzedawali, a Szmul kupował za bezcen rolę, bydło, sprzęty, całe gospodarstwa, od ludzi, którym za morze po wielkie szczęście było pilno. Jużcić, kto jedzie po brylanty, złoto i jedwabie, kto po niezmierne bogactwa sięga ręką, ten się nie będzie targował o marną krowinę lub szkapę, ale za byle co odda, aby tylko prędzej do swego raju się dostać. Tu też handel tak szedł, jak na wielkim jarmarku; Szmul i niemiec rady sobie dać nie mogli, więc sobie jeszcze z miasteczka kilku żydów do pomocy przyjęli... Kalitkiewicz, coprawda, w te handle się nie wdawał; on tylko za dobrą radę, za karty okrętowe brał od ludzi co mógł, a znów na każdego człowieka, co się ku granicy puścił, od Szmula brał zapłatę. Do granicy nie daleko było i tacy ludzie, co towary sekretnie przenoszą, podejmowali się przeprowadzać wychodźców nocami. Nie bardzo to bezpieczna była droga, bo można było kulką pod żebra dostać, albo w najlepszym razie do kryminału pójść, ale taki przemytnik nie pyta; onby za kilka rubli podjął się do piekła zaprowadzić.
Aż się kotłowało między ludźmi od tej Brazylji; gdzie się było obrócić — o niej tylko mówiono. Pytasz o kogo, to go albo już niema, albo się w drogę wybiera; istna jakaś warjacja na ludzi napadła. Jak owe głupie owce, co za baranem w ogień idą na oślep, tak i ten naród biedny, leciał tam, nie wiedząc gdzie i poco, na pewną swoją zgubę i nieszczęście. Przemawiali księża z ambon, ale to nic nie pomagało; obałamuconym ludziom zakazane jeszcze bardziej smakowało.
Przez kilka miesięcy dobrze pan Piotr kabzę nabił, a zmiarkowawszy, że policja na takich, co namawiają do Brazylji, ma oko, umyślił sobie w inne strony się przenieść i tam znów na głupich wędkę zapuścić... I byłoby mu się to udało, ale sam sobie zaszkodził. Posprzeczał się ze Szmulem przy obrachunku za owe biedne na zatracenie posłane istoty i pobili się nawet tak, że Szmul pół brody postradał, a Kalitkiewicz guza na czole nabił — i z przyjaciół wielkich stali się wrogami.
Piotr, jako już dobrze z tym swoim nowym fachem obznajmiony, nie chciał współki nadal ze Szmulem utrzymywać, wolał się zapoznać z głównym ajentem niemcem, co za granicą siedział i tam na siebie te interesa niegodziwe prowadził. Dla tego postanowił Piotr wyjechać. Mógł to zrobić bardzo łatwo w dzień, udawszy się wpierwej do powiatu po karteczkę, jaką zazwyczaj biorą ludzie co na kilka dni mają zamiar wyjechać. Ale że, jak to mówią, na złodzieju czapka gore, więc wolał nie włazić w oczy urzędnikom i wymknąć się nocą, mianowicie przy pomocy tych samych przemytników obwiesiów, co już tyle ludzi na zatracenie wywieźli.
Zawołał więc dwóch najwprawniejszych, z takich, co najmniejsze ścieżyny i przejścia leśne znają, co widzą w nocy, jak koty, a słyszą jak zające!
Niczem się oni w życiu swojem nie trudnią, jak tylko przemycaniem towarów lub przeprowadzaniem koni kradzionych z kraju. A chociaż obaj byli pochodzenia wiejskiego, jednak roboty żadnej nie mieli i nigdy ich nikt ani przy orce, ani przy żniwie, lub przy kopaniu kartofli nie widział.
Żyli akurat jak sowy; po całych dniach spali, o Bożym świecie nie wiedząc, a nocną porą puszczali się dopiero na żer. Jeden z nich zwał się Kostek, drugi Kuba. Gdy tylko Piotr posłał po nich, stawili się zaraz w Pohulance, bo miarkowali, że zarobek jakiś mieć będą.
Kalitkiewicz, bojąc się żeby szynkarz rozmowy nie podsłuchał, wyprowadził owych przemytników do lasu, aby tam porozmawiać swobodnie. Mrok już zapadał, powietrze było wilgotne, zimne, dojmujące, drobny deszczyk aż do kości przenikał.
— Śliczna będzie nocka, — mruknął Kuba do swego towarzysza, — właśnie jakby naumyślnie dla nas.
— Dla czego to Pan Bóg codzień takich nie daje — odrzekł Kostek, jeno albo jest ciepło, że się niepotrzebni ludzie po spacerach włóczą, albo księżyc psia kość świeci jak latarnia, że cały świat jak na dłoni widać. Żeby wszystkie noce były takie jak dziś, toby się może człowiek czego dorobił — a tak, głodem przymiera...
— Nie narzekaj, — odezwał się Kalitkiewicz, — mało to ja sam daję wam roboty!
— Ot, taka robota! — pędzi się całe stada bab, dzieciaków: jedno piszczy, drugie płacze, inne zostaje w tyle... cudem, że się to jakoś przeszwarcuje.
— Słuchajcie, — rzekł Piotr, — dziś nie popędzicie stada. Pójdziecie tylko z jednym człowiekiem. Zapłata będzie dobra...
— Ho! ho... a cóż to za człowiek?
— Ja.
— Pan?! to i pan do Brazylji chce uciekać.
— Nie głupim; wolę ja tu pracować na kawałek chleba!
Kuba na cały głos się roześmiał, Kostek go za rękaw pociągnął.
— Czego zęby szczerzysz, głupi! albo to nie robota ludzi namawiać? Zresztą co ci do tego, pan płaci i każe się prowadzić, a ty prowadź, bo od tego jesteś...
— Jużci prawda...
— Nie ma o czem gadać, — rzekł Kalitkiewicz — wszyscy pracujemy, darmo na świecie nic. Mnie widzicie nie bardzo ta przeprawa na rękę, ale muszę za granicą być, bo mi kart okrętowych zabrakło, a ludziom chce się Brazylji. Obaczycie, że z tych stron jeszcze kilkaset ludzi wyjedzie. Więc słuchajcie chłopcy, trzeba mnie przeprowadzić — będą karty, to i dla was będzie robota.
— Ha, niechże będzie i tak, już my pana doprowadzim doskonale...
— O której ruszamy?
— Ja myślę, że za dwie godziny najlepszy czas będzie; niech się pan zbierze do drogi: ja na wieś wpadnę, bo kilku chłopów dziś miało chęć...
— Ani się waż! ja nie chcę iść z chłopami, nie chcę kompanji.
— Dla czego? weselej byłoby!
— Bajesz; albo ja wiem, jacy ludzie między nimi być mogą? Ciebie znam, Kostka znam, żeście oba uczciwi przemytnicy.
— O panie, niech się pan spyta wszystkich kontrabandzistów, cyganów, wszystkich złodziei końskich z okolicy, oni poświadczą, jacy my ludzie!
— Wiem, wiem, — rzekł Kalitkiewicz, — dla tego z wami idę: papiery przy sobie mam ważne i niech Bóg broni, żeby komu w ręce wpadły.
Uczciwi więc ci ludzie, ugodzili się o zapłatę i w parę godzin później Piotr wymknął się cichaczem z karczemki. Kostek z Kubą mieli na niego czekać przy mostku na grobli. Poszedł tedy omackiem prawie, potykając się co krok, ledwie że ów mostek znalazł, ale na nim, ani przy nim nikogo nie było widać. Strach go wziął, bał się być w lesie sam, z pieniędzmi, z temi dużemi pieniędzmi, które na krzywdzie ludzkiej zyskał, zdawało mu się że oto wnet z za drzewa wyskoczy kto, chwyci go za gardło i powie: oddaj coś drugim wydarł!
Trwogą zdjęty, pacierz szeptać zaczął, czego już od wielu lat nie czynił, aż tu nad samem uchem usłyszał głos Kuby...
— Ho, ho, nabożny z pana Kalitkiewicza człowiek!
— Jesteście tu? zawołał Piotr.
— Jużci, że jesteśmy i widzimy pana jak na dłoni; a śmiejem się, że nas pan nie widzi.
— Ach, bo też taka noc...
— Nie gadałby pan Kalitkiewicz: noc prześliczna — ale nie traćmy czasu, nie gościńcem nam droga, tylko krzakami; bierz no Kostek pana pod pachę... a pan niech się nie zraża, jak gałązka po gębie uderzy, albo noga się po kolano w bagno zapadnie, swoja to rzecz. Z początku przykro, a potem przyzwyczaić się można. Jużci w chałupie, pod piecem wygodniej, ale za granicę tamtędy droga nie idzie. No Kostek, ruszaj! Tylko, panie, gadać ani krzyczeć nie można — iść i pewno nogami stąpać.
Pochwycili Piotra pod pachy i poczęli z miejsca tak prędko, jakby nie ciemną nocą, po krzakach, ale w samo południe po najlepszym gościńcu. Kostek, trzymając Kalitkiewicza pod rękę, namacał wypchany pugilares i śmiejąc się rzekł do Kuby:
— Miałeś ty rację Kubuś, dzisiejsza noc bardzo będzie dobra...
Kuba się roześmiał i przyśpieszył kroku. Ze dwie godziny szli tak, po krzakach, bagnach, błotach; w Piotrze, nieprzyzwyczajonym do takiego chodzenia, duch zamierał. Nogi drżały pod nim, pot zalewał mu czoło, oddychać nie mógł...
— Zlitujcie się, prosił, dajcie odpocząć.
— Kuba! — odezwał się Kostek... naprawdę niechby pan Kalitkiewicz spoczął już nareszcie.
— Ano, to niechże spocznie...
Ledwie te słowa wymówił, schwycił Piotra za gardło, i gębę mu brudną szmatą zatkał, jednocześnie Kostek zarzucił mu na nogi postronek i zanim Kalitkiewicz zmiarkował co się z nim dzieje, już był związany, jak baran, zakneblowany, że nie tylko krzyknąć, ale i pisnąć nie mógł i obdarty ze wszystkiego co przy sobie miał. Pugilares z pieniędzmi, zegarek, dwa pierścionki, palto porządne, surdut, wszystko zdjęli z niego do czysta i jeszcze żartowali sobie:
— Bądź pan zdrów! panie Kalitkiewicz, a prawdziwie panie Kaleto z Zagród. My jedziem do Brazylji... może każesz się kłaniać komu?.. Zostawiam ci moją własną sukmaninę, bo chłodno, — i to mówiąc narzucił na niego obszarpaną siermięgę, — nie wspominaj o nas źle...
— Mówiliśmy, żeśmy uczciwi ludzie i naprawdę tak jest! Moglibyśmy cię byli pchnąć nożem pod żebra, żebyś nawet nie zipnął, nieboraczku, ale nie chcemy takiej duszy paskudnej brać na swoje sumienie...
— Bo gryzłaby, jak gnida — dodał drugi.
— Bywaj zdrów i śpij spokojnie — dobranoc. Raniutko tędy zwykle straż przejeżdża, to cię podniesie i gębę ci odetka... a nie opowiadaj o nas dużo, bo cię jaka niespodziana zemsta spotkać może.
Zniknęli wśród ciemności, jak złe duchy, a Kalitkiewicz, zmordowany, zziębnięty, pozostał na wilgotnej ziemi, nie mogąc się ruszyć, ani nawet jęku z siebie wydobyć. Szarpał się z początku, szalał, ale postronki silniej jeszcze wpijały mu się w ciało... Potem gorąco mu się zrobiło i zapadł w taki stan, co to niby sen, a nie sen, niby śmierć, a nie śmierć, niby coś, co mu się majaczyło, że żyje, ale pamięć o sobie zatracił i zupełnie odrętwiał...



IV.

W chacie na skraju w Zagrodach Wincenty sam po śmierci ojca gospodarzył. Wiodło mu się dobrze we wszystkiem, ludzie go szanowali, na ławnika wybrali do sądu, a chociaż młody, ale jako stateczny, piśmienny i oświatę mający, a na dobre jej używający, dla całej wioski był jakby opiekunem i doradcą. Nawet starzy gospodarze nie wstydzili się pytać Wincentego o radę i przychodzili do niego w różnych sprawach, on zaś uczynnością wielką, grzecznością, dobrem słowem, które dla każdego miał, tak ludzi sobie ujmował, że w ogieńby dla niego poszli. Jako się rzekło, na ławnika okrzyknęli go jednozgodnie, do dozoru kościelnego także, a gdy budowali szkołę pod okiem gospodarzy, na głównego dozorcę zaprosili Wicka Kaletę. Gdzie tylko co ważniejszego, gdzie taka rzecz, do której trzeba uczciwości a głowy — wszystkie się oczy na Wincentego zwracały, a nietylko sąsiedzi włościanie, ale i panowie urzędnicy i księża, szanowali go i nikt o nim nie powiedział inaczej, jak „honorowy chłop”. Godzien on był istotnie tego miana i wolę umierającego ojca spełniał, jak syn uczciwy. Był to, co się zowie, gospodarz, człowiek, obywatel, i nie wywyższał się nad drugich z tej odrobiny nauki, jaką posiadał, ale owszem zniżał się do tych, co biedniejsi, co ciemni: podnosił ich, umacniał w dobrem, na poczciwą drogę naprowadzał. I nie tyle ten człowiek słowami czynił, bo nawet małomówny z natury był i dobrze każde słowo zważył, nim je wypowiedział — ale przykładem własnym dobre krzewił. Najbogatszy gospodarz we wsi, chociaż i parobka sobie trzymał, jednak chodził za pługiem i broną i obrządzał dobytek, tak jak biedak na trzech morgach siedzący; a nie robił tego dla chęci zysków, ani dla chciwości na grosz, ale potrzebował pracy; obejść się bez niej nie umiał.
Wiodło mu się też doskonale; wdzięczna ziemia rodziła, dobytek się mnożył, majątek wzrastał. Żonę miał Wincenty dobrą, także gospodarską córkę, taką, co potrafiła i na książce przeczytać, i w polu robić, i koło krów chodzić, i koło przędziwa, a żadna robota nie była jej obca... Dziatek mieli troje, dwie dziewuszki starsze i chłopaka.
Jedno tylko Wincenty miał zmartwienie — o brata. Nie wiedział nic, co się z nim dzieje — przepadł bez śladu, jak kamień w wodzie, i niewiadomo było, czy żyje, czy go może jaka zła przygoda spotkała.
Jeździł Wincenty, szukał, przepytywał — bez skutku. Domyślali się ludzie, że może do Brazylji pojechał, ale toćby przecie ztamtąd napisał, o majątek po ojcu się upomniał, a tu nic.
Szmul jeden musiał coś wiedzieć, ale mówić nie chciał.
— Nie wiem, nie słyszałem, nie widziałem — tyle z niego tylko można było wydobyć. Widocznie nie pragnął, żeby się Piotr znalazł, z obawy, żeby i jego sprawki na wierzch nie wyszły.

...ku Zagrodom wlókł się człowieczyna.

Już rok z górą od śmierci starego Wojciecha upłynął, już mogiła jego dobrze trawą porosła i krzyż na niej poczerniał; łagodne słońce jesienne uśmiechało się do ludzi, zboże było dawno zwiezione i już kartofle kopać zaczynali, gdy ku Zagrodom wlókł się człowieczyna jakiś, biedny, schorowany, obdarty. Buty na nim były takie, że rak by się ich nie czepił, odzienie całe w łachmanach i strzępach, przez plecy pusta sakwa płócienna. Szedł powoli przez wieś, ze spuszczoną głową, kijem się od psów oganiając, i stanął przed domostwem Wincentego, który właśnie tylko co z pola wrócił i konie od wozu wyprzęgał.
Zobaczyła starsza dziewczynka żebraka i zaraz mu chleba kawał wyniosła; ale dziad chleba nie wziął, spojrzał tylko na dziecko, ryknął nieludzkim głosem i taki płacz nim wstrząsnął, aż się serce krajało słuchającemu. Dziewuszka, przestraszona, uciekła, a psy zaczęły okrutnie ujadać, pospieszył więc Wincenty przed wrota, zobaczyć, co się dzieje... Zaledwie jednak spojrzał na żebraka, łzy mu się zakręciły w oczach, wziął go za rękę i rzekł:
— Piotrze! nie pytam cię, skąd przychodzisz i dlaczego teraz przychodzisz, wejdź pod ten dach, który do nas obu należy i spocznij.
Piotr dał się prowadzić jak dziecko. Zrobił się w całym domu ruch. Umyli biedaka, oblekli w czystą bieliznę, nakarmili, położyli do łóżka, a on nic nie mówił, tylko wzdychał. Dopiero gdy wszyscy wyszli, szepnął do Wincentego:
— Bracie, nie tegom ja się po tobie spodziewał...
— Wybacz — rzekł Wincenty, — możem w czem nie dogodził... mów, żądaj...
— Ja myślałem... bracie, ja myślałem, że ty mnie psami wyszczujesz, że mnie pod płot wyrzucisz, abym tam zdechł.. jakom na to zasłużył — a ty... tyś dla mnie się pokazał jak ojciec...
— Niech odpoczywa w pokoju... Umierając, przebaczył ci winy twoje...
— Ach, przebaczył... przebaczył... — szeptał chory. — Poczciwy! i potem bełkotał coś niewyraźnie o napadzie w lesie, o pieniądzach, szpitalu, kryminale... plótł jak w ciężkiej gorączce... i całkiem przytomność utracił...
Wincenty w tej chwili parobka po doktora posłał do miasta, chorego w oddzielnej stancji umieścił, otoczył go troskliwością wielką.
Trzy tygodnie był Piotr między życiem a śmiercią, aż nareszcie przesiliła się choroba; zaczął przychodzić do siebie potrosze.
Gdy już nieco sił odzyskał, opowiedział Wincentemu całe swoje życie szkaradne. Gdy go przemytnicy w lesie obdarli, porzucili go w takiem miejscu, które właśnie w sąsiedniej gubernji leżało; więc znalezionego straż odwiozła do właściwego powiatu. Bezprzytomny był wówczas i ciężko chory na tyfus, oddano go więc do szpitala, gdzie cztery miesiące przeleżał. Zmizerniał okropnie i wyłysiał całkiem, czuł, że już mu dawne siły nigdy nie powrócą. Właśnie poszukiwano jakiegoś łotrzyka, który z opisu kubek w kubek był do Piotra podobny, więc wprost ze szpitala wzięli go do gubernjalnego miasta do więzienia. Zanim śledztwo się skończyło, zanim wytłumaczył się, kto jest i z jakich stron pochodzi, kilka miesięcy w kryminale przesiedział i czuł się znów gorzej na zdrowiu. Nareszcie wypuszczono go: poszedł do swojej wioski... Wysłuchał Wincenty ze łzami w oczach tej smutnej brata swego spowiedzi i zapytał:
— Coż dalej, bracie, zamyślasz?
— Albo ja wiem... życie moje krótkie, siły nie mam do niczego...
— Ale majątek masz... Do woli twojej: czy w gruncie, budowli i dobytku czy w pieniądzach.
— Pozwól mi tu zostać w Zagrodach, u ciebie: za kąt w izbie, za łyżkę strawy mogę dzieci twe uczyć, mogę lżejszej jakiej roboty podjąć się, a część moja niech dla twoich dzieci zostanie: mnie żyć nie długo...
Zanim
Wincenty odpowiedział, Piotr go za rękę ujął i ze łzami w oczach rzekł:
— Słuchaj, Wicuś: jeszcze jedna prośba. Daruj mi jaką starą sukmanę: gardziłem nią niedawno, ale odtąd nie rozstanę się z nią. O, bracie, szukaliśmy oba honoru... ja w surducie go myślałem znaleźć, a ty w duszy własnej... Tyś lepszą drogę wybrał — bo istotnie tam honor się rodzi i tam mieszka.

KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.