Całe życie biedna/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Całe życie biedna
Pochodzenie Szkice obyczajowe i historyczne
Wydawca Józef Zawadzki
Data powstania 1839
Data wyd. 1840
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.

Wśród rozległéj równiny, którą gaje brzóz i sosen zamykały w oddaleniu, wznosił się stary, wysoki dom drewniany, otoczony obszernym sadem i zabudowaniami gospodarskiemi. Do niego wiodła droga wysadzana staremi lipami, wśród których bielała kapliczka S. Jana Nepomucena u źródła. Dziedziniec był obszerny i przerznięty kilkakroć ścieżkami wydeptanemi od kuchni do tak zwanego pałacu, do officyny i stajen. Stary dom, który tak pompatycznie pałacem nazywała czeladź i chłopi; była to budowa wysoka, z wyniosłym dachem nastrzępionym kominami, z oknami wielkiemi, z gankiem wspartym na czterech drewnianych kolumnach. Z jednéj strony czyściejsze szyby w oknach, bielejące z za nich firanki i gdzie niegdzie przeglądające wazony z kwiatami, dowodziły, że to była strona pańska, pokoje od zabawy; z drugiéj mniejsze i w części potłuczone szybki, pozasłaniane bielizną rozwieszoną, tłumaczyły, że tu były izby kobiet służących i czeladzi dworskiéj. Przed domem była grzęda kwiatów pożółkłych, otoczona śplecionym z gałęzi brzozowych koszem. Stara jedynaczka topola, wznosiła się jeszcze pod oknami, z jednéj strony już uschła i niedaleka losu swoich siostr, których tylko pnie suche w téj saméj linii pod oknami sterczały. Na ganku stary mops posiwiały na usługach domu, siedział poważnie i patrzał w lipową aleję. Koło stajen, przy wyciągniętéj staréj karecie, pracowało kilku ludzi. Przed officyną, prano bieliznę, a pod kuchnią rozmawiało kilku ludzi dworskich.
Cicho było i poważnie w około tego domu, którego staroświecka fizjognomja i stare otaczające go drzewa, dowodziły w mieszkańcach spokojnego gustu i przywiązania do téj siedziby. Wszystko, co się działo do koła, miało pozór rzeczy zwyczajnych, koniecznych, odbywających się nałogowie. Każdy z ludzi był na swojém miejscu, przy swojém zatrudnieniu, mops nawet używał świeżego powietrza z przekonania o potrzebie i nałogu, nie z żadnéj przypadkowéj fantazii; była to jego gankowa godzina. Wszedłszy wewnątrz domu, dawała się czuć ta sama spokojność, ten sam odwieczny porządek, każdy przedmiot godził się z drugim jakby z niego wyniknął i z nim razem był stworzony; nie było nic nowego, nic uderzającego dysharmonijnie. W sieniach stare świecące od wycierania ławy i skrzynie, stary zegar z kukawką gdakający bez ustanku, na ścianach zapylone wieńce kilkoletnich dożynek. U drzwi wiodących do sali na lewo, leżała słomianka do otarcia nóg. W oknie śpiewały w klatce kanarki.
W sali znowu ten sam porządek odwieczny. Przez całą jéj długość leżało płótno zabezpieczające starą niegdy woskowaną posadzkę od szwanku. Na niebiesko malowanéj ścianie, wisiało źwierciadło w ramach drewnianych z bronzami i dwa portrety mężczyzny w peruce i kobiety z różą w ręku upudrowanéj i w rogówce. Pod niemi stała kanapa obciągnięta nawleczką i widocznie w niektórych miejscach wysiedziana, przed nią uporządkowane do koła stolika krzesła w pokrowcach także, które tylko od święta zdejmowano. Na kominie był osadzisty zegar niegdyś bronzowany, a dziś do niepoznania czarny, ozdobny w kwiaty, źwierzęta, wiszące medaljony i t. p. Obok niego porcellanowe stały i siedziały pasterek i pasterzy arkadyjskich figurki, skamieniałości, gruszka kamienna, ślimak i kilka konch zamorskich. Ekran stary i wypłowiały zasłaniał kominek, którego strzegły w zupełnym komplecie, mieszek, łopatka, szczypce i kruczek. Przy ścianach stały w największym porządku krzesełka, gdzie niegdzie stolik od roboty, okryty suknem. Okna otaczały firanki haftowane, dość zżółkłe, ale starannie zawieszone. Boczne ściany okrywały sztychy za szkłem, i emblematyczne cyfry z wieńcami, pamiątki imienin, ślubów i dni wesołych. Nikt zwykle w sali nie siedział, był to pokój od gości i dopiero za nim w gabineciku niemniéj porządnym, przebywała pani domu, zacna wdowa Jaśnie Wielmożna Dorota z Dylągowskich Szumińska.
Niemłoda to już była osoba, i do młodości już była nawet wszelkie straciła pretensje. Na wygodném krześle rozparta, umieściwszy nogi na stołeczku, w okularach, zacna matrona spoglądając na dwoje piesków u nóg jej na poduszkach spoczywających ciągnęła kabałę, z miną tak poważną, tak zajętą, jak gdyby pisała najważniejsze dzieło, albo liczyła odległość ziemi od słońca. Przy niej leżał sznureczek od związywania kart i futerał od okularów, daléj nieco stał dzwonek staruszek i szklanka wody z cukrem przykryta spodkiem od filiżanki.
W oknie siedziała druga osoba, Jejmość Panna Anna, siestrzenica Pani Doroty, zajęta pończoszką; a niekiedy spoglądająca ukradkiem w długą lipową aleję. Nic nie przerywało milczenia, prócz jednostajnego faworytów piesków chrapania, które, jak chód regularny zegaru, odzywało się.
Pani Dorota była już wcale niemłodą; ale przez regularne życie potrafiła się zachować w pozorach średniego wieku. Sucha, wyprostowana, poważna, z oczyma szaremi, z włosem siwym ale pokrytym czapeczką i lokami, całe tak swoje życie ze wszelką przyzwoitością i w największym przepędziła porządku. Z nieboszczykiem mężem w zgodzie i błogosławieństwie bożém przeżywszy lat dwadzieścia kilka, bezdzietna, już lat kilkanaście nosiła czepiec wdowi, i jak prawéj przystało niewieście, pobożna, miłosierna, oszczędna, gderliwa, kończyła życie kabałą i pieskami.
U Pani Doroty najznamienitszą figurą w domu, był ten zegar w sieniach, który rozporządzał dniem i wyrokował kiedy trzeba było spać, jeść, chodzić, wstawać i t. p. Wszystko działo się według jego rozkazów, słudzy bali go się może więcéj niż saméj pani; sama Jéjmość słuchała go z pokorą, dając piérwsza dobry przykład nieograniczonego posłuszeństwa. Gdyby kiedy staremu zegarowi przyszła była ochota stanąć, cały dom byłby stanął i nie wiedział co począć, szczęściem panujący ten starzec, mimo podeszłego wieku, nie groził jeszcze bezkrólewiem, a co rok zegarmistrz z bliskiego miasteczka zaglądał wewnątrz, badając pilnie jego zdrowie.
Panna Anna, siestrzenica pani domu, było to młodziuchne i miłe stworzenie. Miała ledwie lat szesnaście; gdy ją przysposobiła ciotka i osadziła przy sobie. Blondynka, niebiesko-oka, średniego wzrostu, wysmukła i zręczna, chociaż nie była cudem piękności, tak jednak harmonijnie wszystko w niéj się z sobą godziło i odpowiadało sobie, iż na piérwszy rzut oka, każdego musiała ściągnąć uwagę. Na jéj twarzy panował wyraz nieprzebranéj słodyczy, śmiały się usta, uśmiechały oczy, ale nie tym szyderskim uśmiechem zalotnictwa lub szyderstwa, lecz łagodnością chrześciańską. Zdawało się patrząc na nię, że się nigdy gniewać nie mogła, nigdy zniecierpliwić, wyglądała jak anioł przebaczenia i cierpliwości.
To też Pani Dorota bardzo kochała siestrzenicę i głośno się z tém odzywała, że jéj wszystko zapisze, co miała z siebie i z zapisów nieboszczyka męża. Niemało to młodzież okoliczną nęciło, ale na nieszczęście, panna Anna nie śmiała za nikim się odezwać, a ciotka nikogo jeszcze godnym jéj nie osądziła. Czy śpieszno było młodéj dziewczynie wyjść za mąż? tego nie wiem, to pewna, że czasem spoglądała niespokojnie w okno, zamyślała się nad robotą, szukała rozrywki pielęgnując kwiatki, nie sypiała w nocy i modliła się gorąco; jednakże, gdy zalotnicy przyjeżdzali, przyjmowała ich tak zimno, poważnie, obojętnie, że każdy z nich odjeżdzał zrażony.
Ciotka też ze wszelką przyzwoitością, i wedle wszystkich reguł przyjmowała ich, i żadnego jeszcze nie dopuściła do oświadczenia się. Większa część młodych sąsiadów, już nawet znudziwszy się porzuciła była pannę Annę, uważając ją za niezdobytą fortecę.
Tak się miały rzeczy w chwili, kiedy się ta historja zaczyna. Wybiła czwarta na zegarze w sieniach, skrzypły drzwi od sali, dał się słyszeć chód powolny, i łysy, siwy, wysoki, chudy Jan, stary sługa domu, w szaraczkowéj kurtce, palonych bótach, z chustką od nosa i tabakierką wyglądającą z kieszeni, wszedł, jak zwykł był wchodzić od lat dwudziestu, z tacą na któréj była kawa i sucharki. Postawiwszy ją na stoliku przed panią, cofnął się ku drzwiom i stanął pod progiem, zażywając tabakę.
W téj chwili pani Dorota związała sznurkiem karty, zdjęła z nosa i schowała w futerał okulary, przysunęła tacę i zaczęła nalewać kawę. Pieski przywykłe zbudziły się słysząc dźwięk garnuszka i filiżanki, a Jan założywszy w tył ręce, stał w milczeniu.
— Chłodno na dworze, Janie? zapytała pani, bo zwykła go była pytać zawsze o toż samo od lat dwudziestu.
— Chłodno pani, ale pogodnie.
— A co się tam dzieje z kanarkami?
— Zdrowe pani, tylko się troszkę samce poczubiły.
— Aniela nigdy dobrze nie dopilnuje śmietanki. Jan zamilkł, bo nie śmiał ani wymawiać ukochanéj Anieli, ani sprzeciwiać się pani.
— Panno Anno, rozléj pieskom śmietankę.
Posłuszna porzuciła robotę i poszła pieskom służyć, w czém Jan pośpieszył jéj dopomódz. W nagrodę dostała panna Anna sucharek, który pocałowawszy ciotkę w rękę, położyła na oknie. Następnie Jan zabrał tacę i mierzonym krokiem wyszedł, zamykając pilnie drzwi za sobą. Tu zaszła zmiana dekoracij. Pani Dorota kazawszy sobie podać xiążkę od nabożeństwa, wzięła się do pacierzy, a panna Anna wyszła do sali bawić pieski ciocine.
Jeszcze zegar nie uderzył był pół do piątéj, gdy w ulicy lipowéj ukazał się powóz, prosto dążący do dworu. Postrzegła go panna Anna i pobiegła uwiadomić Ciotkę. Natychmiast pani Dorota wyszła do sali i usiadła za stolikiem, a siestrzenicę wyprawiła, aby przygotowano herbatę.
Tym czasem coraz się zbliżał powóz, stuknął o próg we wrotach i z turkotem zajechał przed ganek. Pani Dorota podniosła się nieco dla zobaczenia kto przyjechał, ale rozpoznać nie mogła.
W sieniach dały się słyszeć głosy, chrząkania, szeptania, wreście zakręcono klamką i otyły, rumiany pan Sędzia Buczkowski wszedł ze wszelką przyzwoitością i uszanowaniem, cisnąc się do ucałowania ręki gospodyni, która na widok jego powstała i niby się uśmiechnęła. Za nim szedł młody człowiek (i to niemało zmięszało panią Dorotę) bardzo świeżo i przyzwoicie ubrany, mogący mieć lat około trzydziestu, rumiany, wesołéj twarzy, oczu błyszczących, ledwie poczynający odrobinę łysieć, zbudowany jak Bóg przykazał, przytém ciemnoblondyn. Ubranie jego okazywało człowieka dobrego towarzystwa i wcale niewieśniaka; toż potwierdzał lekki trochę szyderski ust uśmiech i jakaś mina, po któréj łatwo poznać nadpsutego swobodą kawalerskiego życia człowieka. Pan Sędzia otyły i dawniéj zalotny a miły człowiek (taka była o nim przynajmniéj tradycja w sąsiedztwie) z rewerencją przystąpiwszy do ręki pani Doroty, przedstawił jéj młodego człowieka, jako swojego krewnego, pana Mateusza Wideckiego, niedawno osiadłego w tych stronach, który śpieszył ze złożeniem swego uszanowania pani Podkomorzynéj Dobrodziejce.
Naszastawszy mocno nogami na znak uszanowania przybyli, usiedli na wskazanych krzesełkach i uroczyste rozpoczęło się milczenie.
Pani Dorota szukała w głowie, od czego zwykła była rozmowę z przybywającemi zaczynać, pan Sędzia patrzał po ścianach i uderzał palcami po kolanie, pan Mateusz oglądał się z miną człowieka, który bada ducha domu. Gdy wszyscy milczą jeszcze, przez drzwi od bocznego pokoju, weszła z rumieńcem na twarzy panna Anna, goście powstali, ukłony, przywitanie i znowu milczenie. Pan Mateusz tylko poglądał już nie po ścianach, ale najpilniéj, jak bydź może, wlepił oczy w pannę Annę.
Gdy się to dzieje, pani Dorota odchrząknęła i zaczęła rozmowę.
— Pan Sędzia już zapewne ukończył siejbę?
— O! nie jeszcze, odpowiedział zapytany, jeszcze mam kilkadziesiąt korcy żyta do posiania.
— A jakże tegoroczne wydaje?
— Ledwie po korcu kopa, bardzo źle, będzie drożyzna. Żydzi już się zaczynają dowiadywać o żyto. Pani Dobrodziéjka ma podobno kilkoletnie?
— Tak jest, z trzech lat.
Tu uznał potrzebném wtrącić się w rozmowę pan Mateusz.
— Jest to bardzo dobra rachuba, rzekł, nie przedawać w tanie czasy.
— Oczywiście!
— Oczywiście! dodali P. Podkomorzyna i Pan Sędzia. Po czém znowu nastąpiło milczenie.
Jan przebrany w surdut nowiuteńki, w którym wyglądał jak w worku, wniósł talerz jabłek, następnie podano herbatę. Rozmowa zwolna i ze wszelką przyzwoitością toczyła się, jak to pospolicie na wsi bywa, o gospodarstwie, o cenach zboża i t. p.
Pani Dorota, zawsze w każdym młodym człowieku domyślająca się konkurenta do P. Anny, ze wszelką przyzwoitością z pod oka mierzyła Pana Mateusza i w duchu osądziła go bardzo przyzwoitym człowiekiem.
Lecz dziwne wrażenie zrobił on na Annie, ona co przywykła była z jednaką obojętnością spoglądać na wszystkich, kiedy weszła do pokoju i spójrzała na niego, uczuła jakiś dreszcz przechodzący po ciele i drżeć poczęła, sama niewiedząc czego. Serce jéj biło gwałtownie, nie śmiała spójrzeć, obrócić się, ruszyć, bała się ust otworzyć. Kto inny byłby to wziął za przeczucie, lecz ona nawet się nad tém niezastanowiła co to było; tak bowiem przejęta była posłuszeństwem, że nie czuła w sobie woli, nie przypuszczała przeczucia; w prostocie ducha zdawało jéj się, że Ciotka powinna była czuć i myśleć za nię, że to do niéj wcale nie należało. Znając przytém panią Dorotę, wiedziała, że jéj niewolno mieć swojéj woli i myśli; bo jak zegar kierował całym domem, tak wola pani rządziła wszystkiém, co ją otaczało, aż do najdrobniejszych czynności. Przytłumiła więc bicie swego serca, niespokojność i usiłując zapomnieć o gościu, który ją takim strachem nabawił, wzięła się do robienia herbaty. Wtém, gdy ją zalewa starannie, słyszy, że ktoś wstaje, idzie, zbliża się i w końcu ujrzała młodego gościa przy sobie. Zupełnie już wtedy nie wiedziała co począć, w uszach jéj zaszumiało, w głowie się przewracało, w oczach ćmiło; a Ciotka z niesłychaném także zdumieniem i nieukontentowaniem spójrzała na kawalera, który tak nieprzyzwoicie, przy piérwszéj bytności, ośmielał się zbliżyć do Panny Anny.
Nic tego nie zważał P. Mateusz i śmiało ofiarował swoję pomoc Annie do robienia herbaty. Zaledwie biedna zebrała się na niewyraźną odpowiedź.
— Bardzo dziękuję, ja tak jestem przywykła — — — Uparty gość nic na to niezważając, koniecznie obstawał przy zaczęciu rozmowy z Anną.
— Pani zapewne lubi kwiaty?
— Tak, tak jest, niewyraźnie odpowiedziała.
— Musi tu bydź piękny ogród.
— Tak, piękny ogród. —
Znowu się urwało, biedna Anna rzucała okiem na Ciotkę, któréj szare oko wytrzeszczone i usta zacisnięte, grozić jéj się zdawały i bronić nieprzyzwoitéj z kawalerem rozmowy. Nareście po kilku probach, przekonawszy się Pan Mateusz, że z tego nic nie będzie, usiadł i zamilkł.
Podano herbatę, Pan Sędzia głośno gadał, Panna Anna siadła zdaleka pomięszana, Pan Mateusz już znowu po ścianach tylko patrzał, Ciotka okazywała najfatalnieyszy humor. Gdy Jan wyniósł tacę, goście zaczęli spoglądać na zégarki, powoli wdzieli rękawiczki, pożegnali się i odjechali.
Zaledwie zahuczało, Pani Dorota ruszając ramionami powstała z kanapy, rozkazała stoły pościerać, pozwoływała rozpierzchnione pieski i odezwała się.
— Ależ to jakiś Jegomość impertynent! Tak zaraz obcesowo sobie do panienki się przysiada. Bardzoś WPanna dobrze uczyniła, żeś mu nie odpowiadała.
— Ja Ciociu odpowiadałam! rzekła Anna.
— A to bardzo źle, to nieprzyzwoicie, trzeba było udawać że się nie słyszy. Któż to widział kiedy z piérwszą wizytą i zaraz do Panny w konwersacje! Proszę, żebyś mi WPanna drugi raz to pamiętała, udawać że się nie słyszy. To wcale nie uchodzi żeby młoda Panienka gadała z kawalerami. Powiedz Aspanna niech Jan tu pościera, podaj mi mój różaniec. Idź precz Amor! idź precz! Jaki impertynent! Ale, bo i ten Sędzia, po co go tu było przywozić! Na poduszkę Żolka, na poduszkę! W Imie Ojca i Syna i — Idź Aspanna do ogrodu, a okryj się ciepło, niechaj Aniela przyjdzie z pończochą do przedpokoju! W Imie Ojca i — A nie pójdziesz precz z krzesła! Weź Aspanna chustkę od nosa i trzewiki ciepłe! A która tam godzina? po szóstej! Poźno! Dajże Aspanna pokój, już nie chodź do ogrodu, bo rosa pada!

separator poziomy



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.