Córka osadnika/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Artur Lubicz
Tytuł Córka osadnika
Pochodzenie Zajmujące czytanki nr 7
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

II.
W DRODZE.

Wyprawa cała składała się z pięćdziesięciu wozów i czterdziestu koni wierzchowych. Przekroczywszy Missisipi, karawana wjechała na rozległe prerje amerykańskie, stepy pokryte bujną roślinnością, obfitujące w mnóstwo ptactwa i zwierzyny. Kierując się słońcem i gwiazdami, wychodźcy dążyli ku północo — zachodowi, do krainy bogatej w lasy i pastwiska, ale mało zaludnionej, do stanu Texas.
Mężczyźni urządzali często polowania, tak że wychodźcom nigdy nie zabrakło świeżego mięsa i zabawy.
Wieczorem przy rozłożonych ogniskach gotowano wieczerzę, śpiewano pieśni narodowe i, dzieląc się na pojedyńcze gromadki, gwarzono o przyszłości; osadnicy grupowali się dowolnie po dwóch, trzech razem, tylko pastwiska dla koni były wspólne i każdy z wychodźców musiał odprawiać kolejno straż przy koniach i obozie.
Rodziny Brissona i Liona w czasie długiej podróży zaprzyjaźniły się szczerze. Na popasach stawali obok siebie, rozpalali wspólne ognisko, razem wieczerzali, a mężczyźni upolowaną zwierzynę oddawali do wspólnego użytku.
Zwłaszcza szesnastoletnią Lolę łączyła przyjaźń braterska z dziewiętnastoletnim Adrjanem Lionem. Próbowali wspólnie celności rewolwerów, rozmawiali dużo i chętnie o Francji, o podróży morskiej i o przeżytych kolejach losu.
Dzień był upalny, znużone konie wlokły się leniwo, ludzie, pomęczeni gorącem, poruszali się jak senni. Wreszcie dowódca wyprawy dał znak do wypoczynku, jakkolwiek słońce stało jeszcze dość wysoko.
Natychmiast wozy ustawiono półkolem, wyprzężono konie, a młodzież ruszyła żywo po suche drwa do pobliskich krzaków.
Tego dnia Brisson i Lion nic nie, upolowali i już miano pożyczyć u sąsiadów kawał mięsa, gdy Adrjan Lion zaproponował, iż pójdzie w step i spróbuje szczęścia.
— Pójdę i ja z tobą — odezwała się Lola — zobaczę celność twych strzałów.
— Idźcie — dodał Brisson — tylko nie oddalajcie się zbytecznie i przed zachodem stawcie się w obozie.
Adrjan nabił jedną lufę swej dubeltówki kulą, a drugą śrutem na ptactwo — i oboje poszli szybko w głąb stepu.
Napróżno jednak Adrjan skradał się, czyhał i podpatrywał zwierzynę — żadna nie przyszła na strzał.
— Wrócisz z próżnemi rękami, Adrjanie, i wszyscy będziemy dzisiaj głodni.
Podrażniony tem — Adrjan pośpieszał dalej w step, zostawiając daleko za sobą obóz wychodźców.
— Adrjanie, słońce już zachodzi, czas nam wracać — upominała Lola.
— Jeszcze tylko tam za temi krzewami i już wrócimy — prosił Adrjan.
Szli cicho, skradając się, nagle Adrjan przystanął i szepnął do Loli:
— Patrz, tam rusza się trawa, może to koza lub sarna? Stój tu, a ja podejdę.
Zaledwie uszedł z dziesięć kroków, gdy z owej chwiejącej się trawy podniósł się Indjanin i, wywijając tomahawkiem, biegł szybko na Adrjana. Ten, widząc niebezpieczeństwo, strzelił. Indjanin padł ugodzony kulą, a Adrjan przerażony wracał pośpiesznie do pobladłej Loli.
Wtem z boku wypadł drugi Indjanin i, zanim Adrjan zdołał broń pochwycić, już czerwonoskóry wyrwał mu strzelbę i usiłował rzucić go na ziemię. Młodzieniec bronił się zawzięcie, lecz pochwycony znienacka za nogi padł. Wówczas Indjanin, uklęknąwszy mu na piersiach, sięgnął po skalpel czyli nóż krzywy, przeznaczony do skalpowania nieprzyjaciół i, dusząc kolanami bezbronnego, podniósł nóż w górę. W tej chwili, gdy życie Adrjana było w mocy Indjanina, z ręki Loli padł strzał. Indjanin zwalił się na bok i wkrótce leżał bezwładny.
Lola przybiegła do Adrjana, który zwolna się podnosił i, podając mu rękę, zapytała z wielką troskliwością:
— Czyś ranny?
— Uniknąłem śmierci dzięki tobie, Lolu. Teraz będę twym sługą i niewolnikiem na całe życie.
— Bądź mi tylko przyjacielem, to mi wystarczy. A teraz wracajmy, już się ściemnia, ja się boję.
— Wpierw pozwól mi, Lolu, nabić strzelbę kulą, bo, kto wie, z ilu wrogami możemy się tu spotkać.
— O, nie mów tak, boję się — rzekła Lola, oglądając się trwożliwie. — Chodźmy już, chodźmy!
W powrotnej drodze nie spotkali nikogo, i już noc zapadła, gdy doszli do obozu.
Opowiedzieli swoją przygodę rodzicom, a Henryk Lion, ściskając Lolę, mówił ze łzami w oczach:
— Uratowałaś mi syna od niechybnej śmierci, czem ci się odwdzięczę?
— Przyjaźnią — odpowiedziała Lola — zresztą jest w tem i pańska zasługa, gdyż rewolwer ten otrzymałam w Nowym Orleanie od pana.
— Błogosławiona ta chwila, gdy ci go darowałem; póki życia nie zapomnę twej przysługi.
— A ja bardzo żałuję, że musiałam strzelić do tego Indjanina, bo nigdy nie chciałabym odebrać życia człowiekowi. Wołałabym, żeby był tylko raniony, a nie zabity.
— Prawda, moje dziecko, ale strzelaliście tylko we własnej obronie.
Gdy inni wychodźcy dowiedzieli się o zjawieniu Indjan, podwojono straże, a starsi i doświadczeńsi zebrali się na naradę.
Jeden z osadników, stary Anglik, który kilkakrotnie walczył z Indjanami i znał dobrze ich zwyczaje i obyczaje, przemówił:
— Ci dwaj zabici Indjanie są szpiegami, wysłanymi przez jakieś plemię. Gdy nie wrócą do swoich na czas oznaczony, plemię wyśle nowych, liczniejszych, a ci po śladach łatwo odnajdą, kto był zabójcą tych dwóch dzikich. Naród to chytry i mściwy, zaczną nas prześladować, więc teraz musimy trzymać się razem i strzec się pilnie, bo o nieszczęście łatwo.
Skoro świt ruszyli mężczyźni na miejsce napadu, gdzie istotnie znaleziono zabitych. Stary Anglik poznał w Indjanach mieszkańców puszczy leśnej Texasu, myśliwców, polujących na bawoły. Pogrzebawszy zabitych, ruszono dalej.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Artur Gruszecki.