Buda na karczunku/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Buda na karczunku
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1897
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



IV.

Fryderyk Szulc doskonale się sprawiał, pod jego kierunkiem robota szła szybko, majstrowie i robotnicy uwijali się żwawo, tak, że po kilku tygodniach już czerwieniły się kominy, a gonciarze pobijali dachy na nowych domostwach.
Od wczesnego ranka rozlegał się stuk siekier, toporów i młotów i trwał przez cały dzień, z małą przerwą na śniadanie i dwiema godzinami na obiad.
Nowi koloniści dbali o to, aby Szulc z głodu nie umarł, dbali tak dalece, że Niemiec wypasł się na wędzonkach, schabach i kartoflach. Było z początku trochę kłopotu z dostarczaniem piwa, bez którego Szulc obejść się nie mógł, ale zaradził na to skutecznie Icek Ufnal, który odrazu, od pierwszego niemal dnia, zadomowił się wśród szlachty i umiał stać się niejako niezbędnym.
Kolonistom od budowania, od robót w polu, trudno się było oderwać, a różne potrzeby domagały się zaspokojenia. Naprzykład taki Wątorek, pracowity, jak mrówka, skąpy nadzwyczajnie, za nic na świecie nietylko dnia, ale godziny nawet nie chciałby zmarnować — a tu mu właśnie tabaki zabrakło.
Icek zaraz na to poradził i jeszcze przed wieczorem tabaki dostarczył. Michał Tebinka palacz był wielki, tytuniu potrzebował; Ignacy Domarad o mało się nie skręcił z powodu braku gontali do pobijania dachu; Andrzej Kołowrót w kłopocie był, gdyż mu narazie gotówki zabrakło, Walenty Buława żelaza nagwałt potrzebował, a i kobiety również miały swoje troski. Jednej igły zarzuciły się gdzieś, druga nici wyszyła, trzeciej nowiuteńki garnek się stłukł. Icek na to wszystko był doktór. Nie czekał aż kto zażąda, lecz biegał od szałasu do szałasu, dowiadywał się, pytał.
— Sami państwo widzicie — mówił do Wincentego — że ja tu jestem potrzebny.
— Jak dziura w moście — mruknął ponury Wątorek.
— Ale tabaka była — odciął się Icek.
— No, raz...
— Ona jeszcze nieraz się przyda. Jegomości nos musi mieć swoją wygodę.
— Do mego nosa ci nic.
— Panie Wincenty — rzekł Icek — ja chcę powiedzieć jedno słowo.
— No...
— Pozwólcie mi tu postawić budę, małą budę, ja jestem nieduży człowiek, moja familia też nie wielka.
— Pewnie gromada dzieci.
— Ile Pan Bóg dał.
— Pięcioro, sześcioro?
— Niech jegomość żartuje zdrów. Jest kilka.
— I na cóż ci buda?
— Będę tu siedział, będę panom służył, co potrzeba, załatwię, przywiozę.
— Ha, możeby...
— Nawet bez urazy pana Wincentego i wszystkich godnych dziedziców — ja jestem pokrzywdzony.
— W czem?
— Mnie się należy buda.
— A za co?
— Jakto za co? Czy Szulc nie ma budy?
— Bo on robi, on jest cieśla.
— Czy stolarze nie mają budy? Mularz, zdun, gonciarze... Wszyscy gonciarze mają, tylko ja nie.
— A cóżeś ty za majster?
— Aj, już pan Wincenty zapomniał? Przecież ja szklarz!
— Jeszcze na twoją robotę nie czas.
— Dlaczego nie ma być czas? Stolarze kończą ramy. Pan Szulc mówił, żebym przywiózł szkło. Ja już zakupiłem kilka skrzynek, zamówiłem dwóch czeladników, jak staniemy do roboty, to w parę dni we wszystkich oknach będą śliczne szybki.
— To jeszcze nie wiadomo, nie godziliśmy się, może będziesz żądał zadrogo, a my pieniędzy na wyrzucenie nie mamy.
— Co jegomość powiada? Ja wezmę zadrogo? Ja żądam wielkiego zysku? Na moje sumienie — nie! Tylko, aby nie dołożyć, aby handel szedł. No, jakże będzie z tą budą?
— Cóż ty się mnie o to pytasz. Ja tu nie wójt, ani nie rządca.
— Pan Wincenty był przecie główny majster od kupna gruntu, pan Wincenty jest najstarszy, pana Wincentego wszyscy słuchają.
— Może, ale w tym interesie co innego. Chcesz stawiać sobie budę, to stawiaj, jeżeli ci kto na swoim gruncie pozwoli.
— Dlaczego nie ma pozwolić? Przecie ja nie żądam pozwolenia darmo.
Skąpy i chciwy na grosz Wątorek zaczął słuchać uważnie, Icek zaś, spostrzegłszy to, mówił dalej:
— Wiadoma rzecz, że grunt musi przynosić dochód. Małe dziecko wie, że kto chce na cudzej ziemi siedzieć, musi opłacać czynsz. Panowie nie dostali ziemi za darmo.
— Kto dziś darmo chce dać?
— Panowie podobno nawet drogo zapłacili?
— Pewnie, że drogo.
— Teraz ziemia kosztuje i ludzie się łakomią i mają racyę. To najlepszy interes, pewny, złodziej nie ukradnie.
— A jak przyjdzie nieurodzaj?
— Nie co rok przychodzi. Ja za plac pod moją budę zapłacę i płacić będę, czy urodzaj, czy nieurodzaj. Kto z panów weźmie mnie na swój grunt? W dwóch słowach może zgoda być. Dam pieniądze z góry za cały kwartał, za pół roku...
— A za rok dasz? — zapytał Wątorek.
— Trochę ciężko, ale jeżeli koniecznie tak ma być, to niech ja stracę — dam. Ile pan Franciszek żąda?
— O! zaraz, ile żądam! Cóż to bułka za grosz? Taka rzecz namysłu potrzebuje, czasu...
— Owszem, ja dam i czasu. Ile jegomość żąda, godzinę? może dwie godziny?
— Przyjdź-no dziś wieczór, po zachodzie słońca, to może się namyślę, a jeżeli nie zdążę; to pojutrze, albo może odłóżmy do niedzieli.
— Proszę jegomości, ja zgodny człowiek, ze mną można i tak i tak... Ale jeżeli jegomość będzie mnie trzymał z namyśleniem do nowego roku, to ja spróbuję pogadać z innymi panami. Oni też mają grunt, a mnie wszystko jedno, czy temu płacić, czy tamtemu.
— No, no, przyjdź wieczór, jako się rzekło, po zachodzie słońca.
Icek stawił się punktualnie i przesiedział u szlachcica blisko do północy.
Był to jeden z najcięższych interesów, jakie Icek w życiu swem dokonał, gdyż szlachcic chciwy był i twardy, ale jakoś doszło do porozumienia.
Ponieważ umowa była zawarta na lat sześć, a czynsz za cały rok z góry zapłacony, przeto Icek zrobił słuszną uwagę, że buda musi być tak solidna, żeby przynajmniej przez sześć lat mogła istnieć; dalej, ponieważ w przeciągu sześciu lat dzierżawy będzie bezwątpienia sześć zim, i to prawdopodobnie ciężkich, przeto buda musi być zaopatrzona w piec i komin; dalej, ponieważ ze względu na bezpieczeństwo od ognia nie można w bliskości pieca i komina trzymać drzewa opałowego, a ze względu hygieny i wygody nie wypada mieszkać pod jednym dachem z końmi, krową i dwiema kozami — przeto, obok głównej budy, musi być jedna lub dwie małe budki na pomieszczenie drzewa i zwierząt domowych. Dodał też Icek, że przy najnędzniejszej budzie musi być kawałek ziemi, któryby w części służył za podwórko, w części zaś mógł być użyty na ogród pod kartofle.
— Ehe! — zawołał Wątorek — przepraszam!...
— Nic nie szkodzi, ja się nie gniewam. Na taką osobę gniewać się?...
— Ale ty, kochanku, cyganisz?
— Fe! co też jegomość gada?
— Była mowa o budzie, a ty chcesz stawiać dom.
— Jaki dom? gdzie dom? Czy ja wyglądam na człowieka, który może mieć dom?
— Przecież z piecem.
— Jaki jegomość dziwny! Bez pieca mógłbym zmarznąć i nie zapłacić czynszu. Niech jegomość wierzy, że to nie będzie dom, tylko zwyczajna buda z kominem.
— Ale i obory ci się zachciewa i podwórka i ogrodu.
— To dla jegomości jeszcze lepiej.
— W czem?
— Mnie nie będzie trzeba siana dla konia i dla krowy, pastwiska latem, ja będę potrzebował owsa, sieczki, plew; do kogo ja po to wszystko pójdę? Do jegomości. Zapłacę za każdą rzecz pieniędzmi, towarem, trunkiem, czem jegomość zażąda. Będzie w moim budynku nawóz, na czyje pole? Na jegomości pole. Zabraknie jegomości pieniędzy, kto da? Icek da. Jeszcze źle? Mnie się zdaje, że bardzo dobrze, że jegomość powinien się cieszyć, skakać z radości, że się taki interes trafia.
Szlachcic tarł czoło, myślał, patrzył pożądliwie na rozłożone na stole banknoty, nareszcie zgarnął je i rzekł:
— No, niech cię! Buduj sobie, co chcesz.
Jeszcze porozumiano się co do niektórych szczegółów i umowa stanęła. Icek miał przy sobie papier, a że szlachcic był piśmienny, więc wystawił odpowiedni dowód i pokwitowanie.
— Widzi jegomość — mówił Icek — pismo nie koniecznie jest potrzebne. Od takiej osoby, jak pan Franciszek, wystarczy godne słowo, ale na wszelki wypadek...
— Pewnie — odrzekł Wątorek — gdybyś chciał cyganić, nie płacić tyle, co zgodzone, to musiałbym cię, kochanie, zapozywać, a wiadoma rzecz, że do sądu zawsze lepiej iść z pismem, aniżeli z gębą.
— Lepiej nie wspominać o sądzie.
— Lepiej wspominać. Bez sądu żyć nie można; każdemu trafi się taka przygoda, że musi drugiego pozywać. My tu wszyscy w tem wypraktykowani, adwokatów nam nie trzeba, bo znamy kodeksy i prawo, jak swoje własne kieszenie.
— A gdzie się panowie tego uczyli?
— Alboż to się tego trzeba uczyć. Małoż to się każdy, dzieciakiem jeszcze będąc, nasłuchał, jak się nasi dziadowie, nasi ojcowie prawowali jedni z drugimi, wieś ze wsią, a i własna praktyka też coś znaczy.
— Jegomość dużo procesów miał?
— Niewiele, na starych śmieciach kilkanaście, te już wszystkie pokończone, a tu...
— Chyba jeszcze nie było przyczyny?
— Przyczyn było i dużo; nie ma dnia, żeby okazyi nie dał, ale teraz każdy cicho siedzi. Budowanie, zbiory, gospodarstwo przeszkadza, ale niechno domy już staną, stodoły się zapełnią, niech się kartofle wykopią, orka skończy — to wtenczas zacznie się taniec. Każdy zechce ulżyć sercu i co ma do sąsiada to wywlecze, bo nikt nie chce swego darować i czy to szkody, czy obrazy, czy krzywdy będzie dochodził, precz, aż do ostatniej instancyi. I ty sobie, Icku, pamiętaj i zapisz, że my tacy ludzie, co swojego nigdy nie darują. Z nami mores trzeba znać, uczciwe słowo dać, poszanowanie mieć, szkody nie robić, a w drogę nie włazić... bo...
— Bo co?
— Bo jak świadkowie są, to się pozywa do sądu, a jak nie ma świadków, to się pierze na kwaśne jabłko — i szukaj wiatru w polu! Mówię ci to przez życzliwość, żebyś czasem czego nie oberwał.
Icek, wysłuchawszy tej perory, pożegnał swego gospodarza i z energią wielką zabrał się do stawiania budy, a właściwie małego domu.
Materyał znalazł na miejscu, w resztkach, jakie pozostały kolonistom od budowy własnych domów, robotników zjednał sobie poczęstunkiem, przysługą i potrafił ich przekonać, że robota, jakiej od nich potrzebuje, nie jest właściwie robotą, lecz przysługą, którą się wyświadcza z grzeczności.
Icek przez życzliwość dostarcza robotnikom tytuń i trunki, dlaczegóżby oni, również przez grzeczność, nie mieli założyć podwalin, postawić ścian, zaciągnąć krokwi. Ręka rękę myje, noga nogę wspiera, a wzajemna wymiana przyjacielskich usług jest, można powiedzieć, podwaliną świata.
Dom Icka stanął w bardzo krótkim czasie, pośpiesznie, albowiem budową jego kierował doskonały architekt w osobie... samego Icka.
Znał on gruntownie dwa rodzaje budownictwa, dwa style: kuczkowy i barakowy. W pierwszym wprawiał się corocznie na jesieni, gdy zbliżał się czas obchodzenia świąt szałasów; drugi studyował co pięć, sześć lat, gdy rodzinne jego miasteczko było nawiedzane przez pożar.
Takie fatum zawisło nad tym grodem, takie założenie, i to oddawna. Cztery, pięć lat upływało spokojnie, cicho, na piąty lub na szósty rok, wybuchał pożar i obracał w perzynę śliczne domki o niebieskich okienicach, sklepy z kosztownym towarem.
Takie katastrofy wydarzyły się zawsze w lecie, tak, że nieszczęśliwi pogorzelcy, bez narażenia zdrowia, mogli chwilowo obozować na świeżem powietrzu, dopóki nie otrzymali pieniędzy z fajerkasy i nie wyprosili u sąsiednich właścicieli lasów, za darmo lub po cenie zniżonej drzewa, na budowanie.
Wówczas przystępowali energicznie do stawiania nowych siedzib, w stylu barakowym, noszącym na sobie wszelkie cechy charakteru tymczasowości. Bo i rzeczywiście, jaki cel może mieć trwały, kapitalny budynek w mieście, nad którem wisi fatum?...
Icek niejednokrotnie już miał sposobność poznać wszelkie tajemnice tej architektury, o liniach krzywych, kątach nieprostych, drwiącej z pionu i wszelkiej symetryi. Wiadomości, poczerpnięte z praktyki, zastosował przy budowie własnej siedziby i miał przez to pośpiech, elegancyę i taniość.
Zadebiutował też szczęśliwie jako majster szklarski. Szwagier jego, prawdziwy szklarz, wprawiał szyby, Icek zaś, w charakterze przyncypała, dysponował, podawał kit, zbierał kawałki szkła, a wieczorem po skończonej robocie, uskarżał się na wielkie zmęczenie.
Kiedy wśród kolonistów chwalono Szulca i podziwiano pośpiech roboty, Icek wzruszał tylko ramionami.
— Moi panowie — mówił — ja się dziwię. Cóż Szulc? Zwyczajny cieśla, Niemiec, w czem jego zasługa? Mówicie, że przez niego macie skończone domy. Ta robota byłaby może dopiero w połowie, gdyby nie ja. Zabrakło gwoździ — kto przywiózł gwoździ? Zabrakło zawias, kto dostarczył zawiasy? Nie było szybrów, ani drzwiczek do pieców, kto przywiózł drzwiczki? Nie było szyb, kto wprawił szyby? Icek Ufnal. Na świecie nie ma sprawiedliwości, nie ma wcale. Icek zarobił na pochwałę — chwalą Szulca. Icek zbudował wieś, chwalą cieślę, który tyle ma tylko rozumu, że potrafi belki wiązać i siekierą machać.
Icek sprowadził swoją rodzinę, przyjął kilku cichych wspólników, którzy bezpośrednio niby nie przyjmowali udziału w interesach — i rozpoczął życie bardzo ruchliwe i czynne.
Poznał wszystkich mieszkańców, ich potrzeby, słabostki i stan majątkowy, wiedział nietylko o tem, co kto potrzebuje, ale i co w przyszłości potrzebować może.
Zaciekawiał go bardzo ów najbogatszy szlachcic, który posiadał folwark za lasem. Mówiono, że ma dużo pieniędzy, że jest skąpy, że rzadko kiedy bywa w domu i że ma młodego syna, lubiącego się bawić.
Oddawna znana to rzecz, że synowie skąpych i bogatych ojców bywają częstokroć materyałem na bardzo eleganckich, wesołych i przyjemnych paniczów. Znać się z takim młodzieńcem jest dobra rzecz, wejść w bliskie z nim stosunki, jeszcze lepsza. Dlaczegoby nie? Okazya trafić się może, a któż nie korzysta z okazyi, jeżeli się mu nastręcza?
Okoliczności tak się złożyły, że Icek zabrał znajomość z młodym Talarowskim prędzej, niż przypuszczał.
Stało się to przypadkiem.
Icek powracał pieszo z miasteczka do domu; było to wieczorem, po zachodzie słońca, zmrok zapadał. Icek przyspieszał kroku, pilno mu było do domu, bo chciał wypocząć po trudach dnia.
Na drodze spotkał człowieka, który prowadził za cugle konia i pochyliwszy głowę, pilnie patrzył na ziemię, jak gdyby szukając czegoś.
Icek poznał młodego kawalera z folwarku; skłonił mu się grzecznie i chciał go minąć, lecz ten zatrzymał go słowami:
— Mój żydku, nie znalazłeś ty czego na drodze?
— Czy pan co zgubił?
— Ja się pytam, czyś nie znalazł?
— Co ja mogłem znaleźć? Choćby co leżało, nie zobaczyłbym, teraz wieczór, a moje oczy nie są bardzo doskonałe.
— A mnie się zdaje, że to akurat w tem miejscu...
— Co pan zgubił? Niech pan powie, jak ta rzecz wyglądała; ja pomogę szukać, pomogę bez żadnej pretensyi, bo dlaczego nie poratować kogo w potrzebie i zmartwieniu. Co to było?
— A no, widzisz tak: jechałem tędy przed dwiema godzinami, na koniu, na tym samym, którego prowadzę. Jechałem bardzo prędko i z kieszeni wypadł mi woreczek z pieniędzmi.
— Woreczek?
— Skórzany, dość duży, czarny, z podwójnem zamknięciem. Za koloniami dopiero spostrzegłem, że go nie mam.
— Dużo w nim było?
— Nie wiele ale zawsze szkoda. Pięćdziesiąt kilka rubli.
— Pan powiada, że to nie wiele? Niejeden w całym swoim majątku nie ma tyle. To ładny grosz!
— Jak dla kogo.
— No, no, ja miarkuję. Dla pana to może znaczyć tyle, co mucha...
— Nie tak szkoda, jak niewygoda. Pomóż szukać — znaleźne dobre dam.
— A może on gdzieindziej wypadł?
— Jestem prawie pewny, że tu.
Icek pochylił się i pilnie patrzył na drogę, rozgrzebywał piasek kijem i mówił:
— Ja wiem, jaka to przykrość; sam miałem raz nieszczęście, zgubiłem kilkanaście groszy... Kto znalazł, niech je wychoruje! Kilkanaście groszy, nie majątek, ale w tamtej chwili były mi one bardzo potrzebne. Przyszedłem do domu z pustemi rękami, nie miałem co dać żonie na obiad. Może pan miarkować jakie ładne przemówienie usłyszałem. Dobrze, żem nie stracił oka! Jeden znajomy krawiec poratował mnie w tem zdarzeniu... Pan, taki bogaty kawaler, zapewne nie rozumie tej przykrości...
— Właśnie, jak w tym wypadku — rozumiem. Te pieniądze są mi bardzo potrzebne, a innych narazie nie mam.
— Nie może być?
— Mówię ci.
— Panicz bogaty...
— Zkąd można to wiedzieć?
— Wiem. Alboż cała okolica panicza nie zna?
— A swoją drogą przez ten wypadek znajduję się w niemałym kłopocie i zrobisz mi wielką grzeczność, jeżeli pomożesz szukać.
— Ja szukam, ja z całej siły szukam, ale jakoś nie widzę, żeby co leżało.
Szli ciągle, Adam po jednej, Icek po drugiej stronie drogi, schodzili się na środku, rozchodzili ku rowom. Noc tymczasem zapadała szybko, robiło się szaro, coraz szarzej, wreszcie ogarnęła ziemię ciemność. Można jeszcze widzieć kształty człowieka lub konia, ale mały przedmiot, leżący na ziemi, stanowczo już był przed wzrokiem ludzkim ukryty.
Icek nie dawał za wygranę, szukał jeszcze za pomocą laski, potem nagle zatrzymał się i rzekł:
— Mnie się zdaje, że próżny nasz zachód. Ludzie przejeżdżają tędy, może kto za dnia zobaczył i znalazł, a może kołem od wozu wgniótł w piasek! Teraz ciemno, niech panicz jedzie do domu... albo niech panicz tu zaczeka, a ja skoczę do domu, przyniosę kawałek latarni...
— Et, na co się to zda!
— To może jutro raniutko, jak tylko dzień się zacznie.
— Przepadło... Co ja teraz zrobię?
— Z czem?
— Mówiłem, że pieniądze są mi bardzo potrzebne, a innych narazie nie mam.
— Oj, żeby pan nigdy nie znał większego kłopotu!
— Tak ci się zdaje, któż mi poradzi?
— W tem nieszczęściu panicz miał też i szczęście, w złem zdarzeniu dobre zdarzenie.
— Co ty pleciesz?
— Na moje sumienie! Panicz zgubił woreczek, to prawda; ale panicz znalazł zaraz Icka, który, więcej wart, aniżeli kilka takich woreczków. Ja pana poratuję i poradzę. Ile paniczowi potrzeba? Tyle, ile pan zgubił, czy może trochę więcej?
Adaś miał zaproszenie na dzień jutrzejszy, oczekiwał go preferans w miasteczku, kolacya, a potem dyabełek. Ojca w domu nie było, matka dała kilkadziesiąt rubli i trzeba takiego zdarzenia, żeby zgubić. Niespodziewana propozycya Icka nie mogła przyjść bardziej w porę.
— Słuchaj-no — rzekł — czy naprawdę mówisz, czy bałamucisz?
— Miałbym żartować.
— To dawaj.
— Tu, na drodze, po nocy? Ja nie mam przy sobie pieniędzy.
— Więc jakże?
— Jutro rano, choćby najraniej, ja mogę być u pana na folwarku.
— Nie, nie chcę tak, trzeba gdzieindziej.
— Owszem, dlaczego nie? Może panicz przyjedzie do mnie na kolonie? Mam bardzo porządną stancyę.
— Także nijako. Plotki będą...
— Zkąd mają być plotki? Kto potrzebuje wiedzieć? Panicz może mieć inny interes, paniczowi może papierosów zabraknąć. Przecie wszyscy przychodzą do Icka... Ja będę czekał jutro cały dzień.
— No, dobrze, pamiętaj tylko, żebyś dotrzymał słowa i nie zdradził. To jest taka rzecz, o której nie potrzeba nikomu opowiadać.
Umówili się w kilku słowach, Adamek nie targował się o wynagrodzenie, umiał ocenić wartość przysługi, a Icek przyszedł do przekonania, że ma do czynienia z prawdziwym paniczem, nie dbającym o drobne groszowe rachunki.
Nazajutrz o szarym świcie, kiedy zaledwie wierzchołki drzew wynurzały się z ciemności, Icek już wstał; włożył na siebie grubą kapotę, ścisnął biodra pasem wełnianym i tak, zabezpieczony od porannego chłodu, wyszedł z domu i przez ścieżkę wydeptaną na nowinie, pomiędzy sterczącemi pniami, udał się ku drodze, na której wczoraj miał tak miłe spotkanie.
Wrony, kracząc, zrywały się z drzew, śmieciuchy na drodze czubiły się o znalezione ziarnko, powoli zaczynał się dzień, a z nim życie i walka.
Gdy nad kominami nowych domostw zaczęły się unosić pasma białawego dymu, gdy żórawie studzienne zaskrzypiały, Icek był już na drodze i pilnie, bacznie, całą siłą wzroku wpatrywał się w jej szarą powierzchnię. Szedł pochylony, jak żniwiarz nad zagonem, szukał, posuwając się naprzód krok za krokiem.
Czy znalazł? Nie chwalił się z tem, bo był to człowiek, który w pewnych wypadkach, za czczą chlubą i za rozgłosem nie gonił, owszem, z wzorową skromnością ich unikał, ale w parę godzin po wyjściu powrócił do domu wesoły, uśmiechnięty, najmłodszą córeczkę pogłaskał pod brodę, a najstarszemu synkowi dał dwa grosze.
Potem zajrzał do szafy, sprawdził, czy jest w niej papier i pióro, wziął kałamarz, podniósł go do góry, spojrzał pod światło, a zobaczywszy, że atrament zagęsty, dolał do niego trochę piwa.
Uczyniwszy te przygotowania, usiadł przy stole, zjadł skromne śniadanie i półgłosem nucić zaczął smutną i pełną melancholii piosenkę.
Człowiek muzykalny bywa niekiedy w takiem usposobieniu, że przed odegraniem pięknej kompozycyi lubi nucić rozmaite preludya.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.