Bracia Zmartwychwstańcy/Tom III/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bracia Zmartwychwstańcy
Podtytuł Powieść z czasów Chrobrego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1876
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.



Dni kilka upłynęło bez żadnéj na królewskim dworze zmiany. Większe tu jednak teraz panowało życie, ruch dawny powrócił z Jaksami i ich powinowatemi, którzy się znowu do króla garnęli. Starzy towarzysze bojowi dopomagali Bolesławowi do znoszenia smutku i odżywiali nieco pustkę, którą po sobie zostawiła zmarła Emnilda.
Ks. Petrek widząc, że się w obejściu z nim nie zmieniło nic, nabrał jakiéjś otuchy.
Uchwalono pierwszego wysłać Andruszkę z ojcem Romualdem benedyktynem i kilku czeladzi dobranéj między wiernymi królowi niemcami. Pozorem ich wyprawy być miało poselstwo do cesarza. O. Romuald mający prowadzić tę gromadkę znał dobrze kraje, które miał przebywać, i o ile się to uskutecznić dało, zamierzał jechać od klasztoru do klasztoru, spoczywając u swéj braci i u niéj zasięgając wiadomości o bezpieczeństwie gościńców. Andruszka powierzoną miał straż i obronę, zwierzchnią władzę nad czeladzią i pilnowanie złota, które wieziono w podarku dla papieża.
Chociaż wszystkie środki bezpieczeństwa obmyślone były jak najbaczniéj, a opat Aron bystrym umysłem przewidywać, co i gdzie się stać mogło, nie tajono przed sobą, że téj wyprawie groziło pojmanie, niewola, przeprawa ciężka... Z rezygnacyą zakonnika i spokojem podwładnego, spełniającego rozkazy przełożonych, jechał o. Romuald, Andruszka gotował się, choćby na śmierć. Ostrożność w grodzie była tak wielka, iż dla niezwrócenia uwagi pojedynczo wyprawiano ludzi należących do pocztu i kazano im się zebrać na oddaloném stanowisku. Aż do granicy niewidzialna straż prowadzić miała jadących i dopiero przebywszy Łużyce, opuścić ich za Łabą. Tu grozić mogło niebezpieczeństwo od włóczących się gromad wendów, dotąd niezupełnie poskromionych. Przejazd jednak do sąsiedniéj Marchii, bez żadnego wypadku, napełnił ks. Romualda otuchą. Na ostatnim noclegu wszyscy przywdzieli suknie i wzięli oręż taki, jaki był między niemcami najpowszechniéj używany. A że z języka rozpoznać było trudno różne plemiona słowian, daléj opowiadać się mieli jako czesi w poselstwie od cesarza wyprawieni. O. Romualdowi przykrém było, iż został zmuszony do fałszywego o sobie świadectwa, lecz przełożony go rozgrzeszył i rozkazów jego słuchać musiał. Od granicy do pierwszego opactwa, w którémby bezpiecznie stanąć mogli, dosyć było daleko. Kołowano więc tak, aby jak najmniéj z ludźmi się spotykać, a noce spędzać w zaroślach i miejscach pustych.
Nie był ten kraj jeszcze tak zamieszkanym ani tak ludnym, jak się stał późniéj, zawsze jednak uderzała podróżnych odmienna cale postać jego, zdala widne gródki, wieże, osady i kościoły liczne. Starano się omijać najznaczniejsze miasta.
Podróżni już się byli dostali szczęśliwie za Magdeburg i posuwali spiesznie daléj, gdzie się coraz bezpieczniejszymi być sądzili, gdy jednego wieczora znaleźli się nad sporą rzeczułką jeszcze wiosennemi wody wezbraną.
Dla podróżnych był tu przygotowany prom, stojący u drugiego właśnie brzegu. Niedaleko tego przewozu widać było na wzgórzu, oblaném wodą, znaczny zameczek z wieżą okrągłą i mnogiemi budynkami. Gościniec szedł pod samą górą.
Andruszce zdało się, mimo nadchodzącego mroku, iż na brzegu przeciwnym dojrzał kupkę jezdnych ludzi. Wskazał ją zaraz o. Romualdowi, ale ten uspokojony już, nie widział w niéj nic, coby ich zastraszać mogło. Gdy na zawołanie ruszył prom aby ich przewieźć, uderzyło i to Jaksę, iż jezdni się nań nie zabrali, a więc jakby na czatach tam stać musieli. Benedyktyn zaś utrzymywał, iż właśnie spoczywali może po przewozie.
Dosyć długo dla rozlanych wód czekać musieli na przewoźników, którzy wpatrując się pilnie w gromadkę, przybili i milcząc zabrali ich na pokład licho zbity, a zaledwie mogący pomieścić ludzi i konie.
Andruszka, który na wszystko miał oko, niespokojnym był widząc, jak bacznie się im przypatrywano, owa kupka ludzi na przeciwnym brzegu wcale nie ustępowała. Na pół rzeki już mogli dojrzéć, że to byli uzbrojeni pachołkowie, którym na przedzie stojący, pokaźniejszy wąsal, zarosły czarno, dowodził.
Stał on twarzą zwrócony ku promowi i bacznie się zbliżającym przypatrywał. Nic już nie mówiąc o. Romualdowi, Jaksa sposobił się do obrony i ludziom oczyma dał znak, aby się na baczności mieli.
Gdy prom już się zbliżał do lądu, pachołkowie stojący u brzegu, na skinienie dowodzącego, kołem obstąpili miejsce, do którego przybijać miano.
O. Romuald zaręczał, iż to nic innego nie znaczyło, nad okup od przewozu i przejazdu, który wszyscy naówczas właściciele zamków na swoich ziemiach, często z największą uciążliwością podróżnych, lub i z napaścią na nich rozbójniczą, pobierali. Puszczono księdza naprzód, którego suknia duchowna najlepszą była obroną.
W chwili gdy koń jego na ląd stąpił, dowódzca gromadki kazał się jadącym zatrzymać. Dosyć hałaśliwie i butno pytać począł wpatrując się w ludzi, co byli za jedni, zkąd i dokąd jechali. Naówczas o. Romuald spokojnie odpowiedział mu, iż od czeskiego króla jechali z listami do cesarza, a za prawo przewozu i przejazdu zapłacą co potrzeba.
Dowódzca pokręcił głową.
— Dużo się — zawołał — włóczy takich ludzi po świecie, co się opowiadają od królów, a jeżdżą, aby kupczyć, ludzi oszukiwać, a drugim chleb odbierać... Mnie wy nie oszukacie... Okazać trzeba listy i pieczęcie... Na burg pojedziecie...
Oparł się benedyktyn okazując suknię swą duchowną.
— Albo to łotry i sukni cudzéj nie mogą włożyć! — zawołał krzykliwie dowódzca. — Na burg! tam się rozprawimy...
Tuż po nad głowami ich prawie wznosiła się góra, na któréj stał zameczek. Zdala we wrotach jego widać było wypatrującą skinienia ludzi gromadę; więc choćby Andruszka ze swojemi przebił się przez tych co mu drogę zastępowali, niepodobieństwem było zbiedz od licznéj pogoni. Musiano się więc zgodzić na zwrócenie do burgu, a tuż i pachołkowie dokoła ich obstąpili. Ładowne jukami konie zwracały łakome ich oczy, dowódzca się uśmiechał i pędził, ludzie szydersko patrzali na schwytanych. Benedyktyn jednak nie stracił nadziei, że się na burgu rozmówić, okupić i uwolnić potrafi.
W milczeniu jechali ku górze kamienistą drogą. Widać było na niéj mnogą kupę ludu zbrojnego, która we wrotach pierwszych oczekiwała. Andruszka, który nawet miecza w obronie dobyć nie mógł, zżymał się jadąc z przeczuciem smutném.
Zwlekli się tak do pierwszéj bramy, a dowodzący kazał im jechać wprost na drugi podwórzec. Ten otoczony był dokoła murami i obszerny bardzo. Zameczek wyglądał pusto i miał na sobie znaki niedawnéj pogorzeli, po któréj go połatano. Zaledwie się tu znaleźli, gdy we drzwiach ukazał się silnéj budowy mężczyzna w kaftanie skórzanym, który wprost podszedł do księdza. Ze śmiałego jego obejścia się i postawy poznać w nim było można pana domu.
Nie mówiąc nic, naprzód koniom, ludziom, jukom, księdzu bacznie się przypatrywać począł, obchodząc dokoła. Szczególną uwagę zwracać się zdawał na konie, ludzi jakby na późniéj zostawując.
O. Romuald po razy kilka zaczynał doń mówić napróżno, zdawał się nie słuchać czy nie słyszeć; z największą bacznością rozpatrzywszy się w całym orszaku, graf podszedł do benedyktyna z brwią namarszczoną i spojrzał mu w oczy.
Mnich począł mówić, tłumacząc mu zkąd i za czém jechali.
Nie przerywając wysłuchał go uśmiechając się tylko pan domu. Na twarzy jego malowała się radość coraz wzrastająca. Gdy o. Romuald skończył, rozśmiał się głośno i uderzył go po ręce.
— Co to za mowa!.. — zakrzyknął — Mnichowi, jeżeli istotnie nim jesteście, kłamać się nie godzi... Jam was poznał po koniach! My tu na was już czekamy dawno... Wiem ja lepiéj zkąd jedziecie i dokąd... Posłani jesteście od Bolka polańskiego, aby mu mimo cesarza koronę kupić w Rzymie... O was już na wszystkich wiedzą drogach i czatują!.. A mnie się szczęśliwie udało łakomą tę zdobycz zagarnąć...
Ksiądz chciał mówić.
— Z koni! — krzyknął graf. — Wiązać ich... loszek mam już przysposobiony! Spodziewam się, że z próżnemi nie jechaliście rękami, a mnie właśnie tego potrzeba... po spaleniznie na odbudowanie...
Andruszka chciał się bronić, czterech go ludzi chwyciło i ściągnęło z konia, miecz wyrwano z ręki. Toż stało się z innymi w mgnieniu oka. Nie uszedł od zniewagi i ksiądz. Ogromna kupa wtłoczyła się w podwórce i już pochwyconych odzierali jedni, drudzy z koni odwiązywali juki. Graf stojąc śmiał się uradowany.
Listy przeznaczone do Rzymu miał o. Romuald wszyte w kapturze, a że mu, jako duchownemu, suknię zostawiono, te więc ocalały. Choć dowodu innego nie było nad poznanie koni i w jukach pochowane szaty i uzbrojenie, starczyło to grafowi. Ciężar worów skórzanych, w których było bryłami poczęści umieszczone złoto, naprzód na nie zwrócił oczy, znalezione skarby, powitane radosnym okrzykiem, dowiodły grafowi, iż się nie omylił.
Bądź co bądź, gdyby nawet niewinnych napadł i ograbił, łup tak znaczny wart był, aby się ważyć na wszystko. Na widok złota zawrzało w całym zamku niesłychaną radością. Z górnych okien wyglądające niewiasty w białych czepcach i obcisłych sukniach długich zaczęły zbiegać na dół zaciekawione, lecz graf je groźném słowem precz odpędził i znikły.
Więźniów ani słuchając, ani patrząc kazano wiązać i do lochu prowadzić. Pędzono ich popychając i bijąc, a dziedzińce po za niemi rozlegały się szyderskiemi krzykami.
Andruszce krwawe niemal łzy gniewu z oczu się sączyły. Gdyby nie zbyt ufny benedyktyn, byłby prom ze środka rzeki zawrócił, rozbił go i przy mroku wieczornym uszedł może. Tak mówił sobie w duchu. Lecz narzekanie było próżném...
Rozdzielonych na dwie kupki wpędzono ich szyją do głębokiego podziemia i zaryglowawszy je bezpiecznie, ludzie do łupów wrócili.
O. Romuald ukląkł się modlić. Andruszka włosy rwał z głowy.
Graf Zeno siedzący na burgu był arcybiskupa magdeburgskiego lennikiem; po krótkiéj więc naradzie ze swemi przybocznemi, natychmiast ubezpieczywszy zabrane złoto, siadł na koń, aby panu swemu wesołą zawieźć nowinę.
Gdy nazajutrz rano dowiedziano się u arcybiskupa o pochwyceniu polskich posłów, radość była wielka... Zrodził się jednak spór wkrótce o zabrane złoto, do którego całéj ilości chciwy graf się nie przyznał, a wszystko za własność swą uważał. Arcybiskup, co najmniéj, połowy żądał i posłał z groźbą do grafa.
Zatarg się z tego wywiązał tak żywy, z obu stron tak uparty, iż końca nie było można przewidzieć.
Zagrożony uwięzieniem graf, którego ostrzeżono zawczasu, nie widząc się z arcybiskupem, natychmiast uszedł do swojego burgu, na którym w ostatnim razie bronić się nawet był gotów.
Arcybiskup i doradzcy jego nie bez przyczyny domyślali się, iż znany z hojności Bolesław znaczne bardzo dary wysłać musiał do Rzymu. Dopominano się ich od wassala, jako własności arcybiskupa, który straże te i czaty kazał postawić. Radość z wypadku zmieniła się w gniew i niepokój.
Graf Zeno poprzysięgał, że nie da pruszyny pochwyconego złota, które mu za przysługę cesarstwu wyświadczoną należało. Gniewny i rozsierdzony powrócił do zamku, kazał na wszelki wypadek postawić straże i do obrony się gotować.
W radzie zaś arcybiskupiéj, posądzając grafa o łup znaczny, postanowiono naprzód dojść, ile to grzywien złota wieźli posłowie. Zadanie było trudne dosyć, lecz wysłańców zręcznych miano zawsze pod ręką. Uradzono wyprawić do ks. Petrka z zapytaniem o objaśnienie, i to nie zwlekając chwili. Suknia duchowna była najlepszym do Polski listem bezpieczeństwa. Braciszek Makary, z ustném poleceniem wyruszył do Poznania. Celem podróży miał być pokłon u grobu męczennika w Gnieznie.
W kilkanaście dni po wysłaniu Andruszki, gdy opat Aron właśnie się zbierał innemi drogami drugie poselstwo wyprawić, do celi ks. Petrka o mroku zapukał brat Makary.
Ciągle ścigany myślą niebezpieczeństwa własnego, przestraszył się ujrzawszy go przed sobą ks. pisarz. Oniemiał prawie w pierwszéj chwili. Nierychło rozpoczęły się szepty potajemne. W godzinę potém poseł arcybiskupi przeprowadzony przez Harnę na podzamcze szedł nocować, a ks. Petrek namyśliwszy się długo i bacznie, pomodliwszy, przeżegnawszy, krokiem śmiałym zmierzał do tumu, gdzie się spodziewał zastać opata. Zdało mu się, iż nastręczyła się zręczność pozyskania zaufania, jeżeli ono było zachwiane.
Widząc go wchodzącego, z twarzą wesołą jak nigdy i niemal tryumfującą, opat Aron, który miał u siebie dwu ojców świeżo przybyłych z Francyi i przygotowywał ich do wielkiego posłannictwa, jakie w tym kraju spełniać mieli, zobaczywszy ks. Petrka, natychmiast ich pożegnał. Z twarzy jego widział już, że darmo nie przychodzi.
— Wasza przewielebność — odezwał się pisarz osłaniając się pokorą — rzuciłeś raz słowo, które mi serce przebiło... Mam tu nieprzyjaciół, co mnie czernią. Bóg łaskaw, że mi daje zręczność dowieść, jak szczerze służę panu mojemu... Złą wiadomość przynoszę, ale zła lepsza niż żadna, gdy o takiéj wagi rzecz idzie...
Opat zmilczał.
— Mnich wędrowny z za Magdeburga był dziś u mnie — mówił daléj ks. Petrek. — Starałem się go wybadać. Utrzymuje on, iż graf Zeno mnicha i kupkę ludzi pochwycił wysłanych jakoby z Poznania do Rzymu...
Spojrzał na opata Arona, który pobladł i drgnął widocznie.
— Zrodził się, jak on powiada, spór pomiędzy wassalem a panem o znaczny łup przy posłach pochwycony, którego ceny nie chce powiedzieć graf Zeno...
Aron się namyślał co powiedzieć i westchnąwszy, spokojnie już rzekł.
— Byłem przeciwnym wyprawianiu wszelkich posłów, znając i wiedząc, jak tam na nich czatować będą, lecz woli króla oprzeć się nie mogłem. Nie moją to było sprawą... król pan nasz miłościwy raz chociażby, próbę chciał uczynić... Stało się co Bóg przeznaczył... niech będzie pochwalone imię jego...
A po małym przestanku dodał opat.
— Gdzież jest mnich ten?..
— Spiesznie powędrował do Gniezna, zatrzymać go nie było podobieństwa...
Nastąpiło milczenie, ks. Petrek stał domagając się choć słowa.
Opat mu chłodno podziękował.
Powtórzywszy zapewnienie o swéj wierności i gorliwości, pisarz zabierał się już niby do odejścia, ale wprzódy spróbował jeszcze, ażali mu się nie uda dowiedzieć, jak znaczną była zdobycz schwytana. Wtrącił więc ubolewanie nad poniesioną przez króla stratą, pytając, jak była wielką.
— Stało się to — odpowiedział opat — bez woli mojéj i prawie bez wiedzy... Król sam wyznaczył co wieźć mieli... Zapewne podarek przeznaczony dla Ojca świętego znacznym być musiał, gdy u stóp jego miał być złożony...
Dwoma westchnieniami zakończyła się rozmowa. Zaledwie drzwi za ks. Petrkiem się zamknęły, gdy opat zawołał braciszka, który przy nim był zawsze, i po Jurgę go wyprawił. Chwila ta zdała mu się najsposobniejszą do wysłania wnet drugiego poselstwa, którego się ani w Magdeburgu, ni gdziekolwiekbądź spodziewano.
Przygotowanym był Bolesław i doradzca jego do straty i niepowodzenia, a gdyby i trzech posłów mieli po drodze niemcy obedrzéć, król postanowił słać ich póty, dopóki ktoś szczęśliwy do Rzymu się nie dostanie i korony poświęconéj mu nie przywiezie.
Jurga z towarzyszem swym duchownym czekał tylko na rozkazy. Jak brat tak on gotowym był na to, co go spotkać miało, chociaż do życia wiązała go piękna Teodora i przyrzeczenie jéj ojca, że za powrotem do ślubu stanąć mają. Zbudzono go nocą, nie dając mu ani się żegnać, ani dać znać o sobie, i w godzin kilka po doniesieniu ks. Petrka, już orszak drugi wyruszał furtą od tumu na niebezpieczną wyprawę.
Następnego poranku, gdy w jadalni pełnéj jak zawsze gości i panów, Bolesława oko nie dojrzało młodszego Jaksy, domyślił się łatwo, iż opat musiał go wysłać za bratem.
Sieciechówna także, nawykła do pozdrowienia zdaleka, zadrżała nie widząc go, lecz pytać nawet nie śmiała. Szepnęła tylko ojcu, że Jurgi nie było.
Ku końcowi uczty, przy któréj król siedział posępny, pijąc tylko, aby utopić swój smutek, zbliżył się opat do niego.
— Wyprawiliście Jaksę? — zapytał Bolesław cicho.
Skinieniem głowy potwierdził Aron.
— Nie ma wieści o pierwszym?
Nie doczekawszy się odpowiedzi król spojrzał. Opat oczy miał spuszczone, stał dziwnie zachmurzony. Łatwo było odgadnąć, że mówić nie chciał, bo dobrego nic nie przynosił. Bolesław nie spytał więcéj.
Tego dnia gościł na dworze niezwykły przybysz. Był to powinowaty jakiś króla, a raczéj do połączenia z nim przyznający się niemiec, zrodzony z drugiego Ody Mieczysławowéj małżeństwa. Stosunek ten z Bolesławem czasem go zbliżał do niego, niekiedy jednak nie przeszkadzał do zatargów i napaści. Chwilowo zgoda panowała pomiędzy Guncelinem a królem.
Z małym orszakiem przybył graf w gościnę, wysłany na zwiady, choć się tylko do przyjaźni przyznawał i z drużbą przechwalał. Bolesław go przyjmował pańsko, obdarzał po cesarsku, lecz w przyjaźń i szczerość nie wierzył...
Samo przybycie Guncelina dawało się domyślać, iż niemcy knuć coś musieli. Tak było w istocie, lecz tym razem nie szło im o wojnę, któréj prowadzić nie myśleli, doświadczywszy oręża Bolesławowskiego. Dowiedziano się o zgonie Emnildy, wchodziło w rachubę sąsiadów, aby królowi z niemiec wyswatać małżonkę i wpływ swój zwiększyć na dworze. Na rękę im było, aby dwojakie potomstwo jeszcze się trzeciém zwiększyło, by po zgonie ojca, więcéj się dzieci o spadek waśniło. Szczęśliwe narzucenie Ody, pierwszéj, danéj Mieszkowi, kazało drugą podobną Bolesława obdarzyć. Guncelin nie mówiąc nic, jechał tu potajemnym swatem. Oda markgrafówna gotowa była zająć opróżnione miejsce Emnildy.
Na ten związek czyhali nieprzyjaciele Bolesławowi; był im koniecznym a łatwym się zdawał. Oda była piękną, zalotną, śmiałą, król bohater starzał, przewidywano, że na słabnącym miała łatwą uzyskać przewagę.
Znając króla, nie wątpiono, iż za nową żoną wkrótce tęsknić będzie.
Chociaż się i na polach bitwy spotykali z Guncelinem, pod dachem króla był to gość, którego przyjmowano z wystawą i ochoczo, starając go się uczcić i rozerwać.
Król téż zarazem trochę smutku zbywał się, zmuszonym będąc do wesela zachęcać.
Czas schodził wedle obyczaju, na ucztach, na łowach, gonitwach w podworcu i przy dzbanach, które ciągle pełne stały. Guncelin, wojak w polu, z miodem téż prowadził walkę zwycięzką, i nieodpychał kubka o żadnéj dnia porze. Baczny był, pomimo to, na wszystko co się koło niego działo, na słowo każde, ruch i zmarszczenie brwi tego, którego poufale bratem nazywał.
Rad mu był król, jak wszystkim gościom swym, a szczególniéj niemcom, przed któremi lubił okazywać i możność swą i siłę. Kazał wyjeżdżać strojnym pocztom swoim, każdy w inną barwę przyodzianym, pancernikom, których żelazne łuski na słońcu błyszczały, tarczownikom biegającym zręcznie z oszczepami i toporami, dworowi występować w szatach bogatych, niewiastom odzianym w złoto i drogie tkaniny. Guncelin spoglądał na to okiem zazdrosnym, ale się od podziwu wstrzymać nie mógł.
— Cesarz Otto — rzekł mu raz Bolesław — gdy siedzieli sami, cesarz Otto błogosławionéj pamięci uznał mnie godnym królewskiéj korony, włożył własną cesarską na skroń moją, dostali z Rzymu korony węgier dziki, duńczyk ledwie ochrzczony, bratobójca Bolko czeski, a mnie com szerokie ziemie zawojował, mnie jéj dotąd ojciec rzymski odmawia? Sprawiedliwie to Guncelinie?
Niemiec zmilczał długo, wąsa zakręcił.
— Bracie — rzekł szydersko — Węgrów potęga złamaną została nad Lechą, Duńczyków się nigdy nie lękało cesarstwo, ani Czechów, tyś strasznym dla nas. Rzym nie da ci korony, bo Rzym idzie z cesarzem ręka w rękę.
Bolesław z kolei milczał téż i spuścił oczy na ziemię.
— Nie da mi jéj Rzym — odezwał się ponuro — to wezmę ją sam, poświęcą mi ją i namaszczą biskupi moi, tegoż Chrystusa słudzy, co najwyższy biskup rzymski.
Ręką, jakby w miecz zbrojną, powietrze przeszył król i zamilkł.
Guncelin spoglądał na niego.
— Mocen jesteś w domu uczynić co ci się zda — odparł — ale cię nie uzna cesarstwo!
— Mieczem sobie wyjednam uznanie, śmiejąc się odezwał król.
— A potomkowie twoi? — spytał Guncelin.
Na to wspomnienie chmurą zaszła skroń Bolesławowa, lecz opamiętał się rychło.
— Mieszko dał się wam przecie we znaki, wojakiem jest nie pośledniejszym odemnie.
— Nie przeczę — zawołał Guncelin — ale Bolesławem on nie będzie.
Pochlebstwem tém, nie rozbroił króla, który się wstrząsł i posunął od niego na siedzeniu.
— Wszystko w mocy Bożéj — dokończył — Bogu Chrystusowi służę wiernie, i tuszę żem u niego na łaskę zasłużył.
Nieodpowiedział na to niemiec, lecz wkrótce rozmowę na weselszy tor prowadzić zaczął.
— Tobie we wdowieństwie nie żyć bracie — odezwał się — żony ci potrzeba.
— Emnildy drugiéj nie znajdę — rzekł król.
— Ani jéj szukać nawet — począł żywo Guncelin. Na dojrzalsze lata innéj ci trzeba. Same z siebie smutne to dni, gdy przychodzi siwizna, odmładzać się musisz młodością cudzą. Ja ci swatem chcę być?
Pytającém okiem rzucił na króla, lecz Bolesław z siedzenia wstał i jakby rozmowa nie miłą mu była, począł inną.
— Jak ci się zda, obosieczny miecz lepszy, czy nasz?
Pomyślał Guncelin...
— Obojgiem nie gardzę — rzekł — jeden u prawego, drugi u lewego wieszam boku... zdadzą się oba.
— Cóż o toporze powiesz? który frankowie noszą? — wtrącił król.
— Chwalę go równie, jak okutą żelazem całą dzidę — mówił Guncelin. — Wszelki mi oręż dobry, ale żaden nie wart nic, gdy człek słaby.
I poszła rozmowa na wojenne sprawy, a niemiec ze swatami umilknąć musiał. Rzekł w duchu że źle dobrał porę.
Po wieczerzy siedzieli u dzbanów, nalewano miód stary i wino i pili oba milczący, gdy w końcu napój serca począł zagrzewać. Guncelin okiem rzucił po izbie, w któréj sami wojacy i dwór męzki widać było.
— Bracie — rzekł — smutno u ciebie, niewieściéj twarzy nie widać?
— Tęskno ci? idź do dworca gdzie siedzą białogłowy, nie bronię.
Rozśmiał się Guncelin.
— Mnie was żal, ciągnął daléj. Zonę[1] przecie weźmiecie, juści się niewolnicami nie będziecie obchodzić, aby was księża łajali? Po cóż ściągacie z tém? Ja wam mówiłem, swatem będę.
Bolesław spojrzał nań ciekawie.
— Dziewka pańskiego rodu, młoda, krew z mlekiem, pląsa jak łania, śpiewa jak słowik, śmieje się, że zmarły by do niéj wstał, ogień dziewczyna.
— A jam pruchno! — odparł król — ale któż ona! mów.
— Znacie ją dobrze! — zaczął — oczu z niego nie zdejmując Guncelin. — Markgrafa córka, co na waszym bawiła dworze... Oda...
Mimowolnie królowi wzrok zajaśniał.
— O! znam ją — zawołał — bo mnie kusiła okrutnie, płocha i zalotna niewiasta, kusiła i innych, a zdała się ludzi wołać do siebie. Dobrzeście rzekli, czarownica jest — ale dla mnie straszna, spokoju bym z nią nie miał godziny.
Rozśmiał się Guncelin...
— E! krzyknął wesoło... Kipiątek prędko stygnie. Niechby tylko czepiec włożyła, zaraz by jéj głowa oziębła, a byłaby tak dobrą żoną, jeśli nie lepszą jak druga co oczy spuszcza, a o złem myśli...
Zadumał się Bolko, a wkrótce szepnął.
— Pletli o niéj dużo... — wianek pono postradała...
Guncelin ręką dziwnie pokręcił i cynicznego coś szepnął do ucha bratu. Bolesław się rozśmiał, i, jakby zapominając się począł wnet.
— Dziewka hoża, na królowę wyrosła, w koronie by jéj pięknie było i na białych ramionach płaszcz purpurowy zawiesić nie żal. Gdy się uśmiechnie, prawdę rzekłeś, jakby napój lała z ust co upaja, gdy spojrzy, zimno się robi, ale boję się by w niéj siły nieczystéj nie było.
— Toć ją u ołtarza księża wygnają — rzekł Guncelin — i dzika łania rzuca się swobodnie po lesie, póki wolną jest, gdy ją złapią i obłaskawią za ręką idzie.
Król znowu rozmowę odwrócił, nie nalegał Guncelin, prawił o innych dziejach, które się po niemczech działy, a Bolesław słuchał go bacznie. Przyszło do pogańskich krajów nienawróconych i niepodbitych, do których sobie prawa rościli niemcy, namarszczył się Bolesław.
— Ci moi być muszą — rzekł — nie będę pytał, czy mi ich da Rzym, podbiję ich i nawrócę. Mowę mają naszą, z ciałem moich się zrośli, nie dam ich!!
— Idą przecie z nami na was! — odezwał się Guncelin.
— Pójdą ze mną przeciw wam! — rzekł Bolesław. — Adalbertów mi tylko trzeba, coby krwią tę ziemię ochrzcili dla mnie.
Niemcowi rozmowa była niemiłą — począł pić i do kubka nucić piosenkę. I tak dosiedzieli do nocy patrząc sobie w oczy, a do ładu przyjść nie mogąc. Co król zagaił, Guncelin odpierał, co ów począł, tego niechciał Bolesław.
Gościna się przeciągała. Na dworze pańskim zawsze ona długą była, teraz w smutku swym i niepokoju, choć takiemu gościowi rad był król. Guncelin się wybierał i przysiadał, o podróży mówił a nie wyjeżdżał.
Codzień na ustach miał Odę — a rzadko mu się powiodło dłużej nią zająć króla. Uważał jednak, że wstręt do téj rozmowy coraz mniejszy okazywał, a raz już nawet sam o nią zagadnął, mówiąc, że w pląsach piękniejszéj dziewki nie widział nigdy.
Potwierdził mu to Guncelin chętnie, lecz wnet o czém inném zagadano.
W ostatku dzień już do odjazdu był przeznaczony. Nikt ze dworu nie jechał bez podarków i Guncelinowi więc król wspaniałe wydzielił, futrami, sztukami sukna i złotogłowu i naczyniem go obdarzywszy drogiem, przeciw zwyczajowi tylko, ani oręża ani zbroi nie dał żadnéj.
— Żelaza ci nie dam — rzekł klepiąc go po ramieniu — wolę złoto, bo pewny nie jestem, czy byś miecza znowu kiedy przeciw mnie nie użył... Głupi kto sam na siebie broń daje.
Z pod brwi spojrzał Guncelin na niego dziękując.
— Bracie mój — odezwał się — ja cesarstwu służę i wiernym być muszę, anim winien gdy na ciebie oręż podniosę.
— Ani ja winien będę, gdy z cesarstwem wojując głowę ci utnę! — odparł Bolesław — a dziś rozstańmy się w pokoju. Niech mnie Henryk nie wyzywa, ja go téż napadać nie myślę, a gdy bronić się trzeba będzie...
Na wyjezdném spytał jeszcze Guncelin żartobliwie — czy swatem mu być ma do Ody?
— Czas no mi dajcie — mruknął Bolesław — a nuż tęsknica doje? Nie wiem.
— Ja i bez waszéj woli — odparł niemiec — zawiążę targ o nię, bo lepiéj niż wy wiem, co wam potrzeba.
Na tém się skończyło i Guncelin wybrał się w drogę. Król tegoż wieczora przywołał do siebie opata.
— Kusił mnie ten człowiek — rzekł mu, abym żony szukał.
Aron zwlókł z odpowiedzią. — Miłościwy panie odezwał się — komu Bóg dał raz taką niewiastę jaką była święta zmarła pani nasza, nie łacno mu inną dobrać po niéj.
— W grzechu żyć nie chcę — odezwał się król — a w powściągliwości nie umiem.
Napróżno, długo czekał Bolesław słowa. — Aron w okno się swoim obyczajem zapatrzył, i nie mówił już nic. Nie śmiał król nalegać. Każdego dnia niemal, coś musiał wspomnieć o koronie. Kazał sobie liczyć dni podróży do Rzymu, i opowiadać drogi, domyślał się jak posły będą przyjęte i kiedy przywieźć mogą odpowiedź. Naówczas opat cierpliwość wmawiał, malował trudności podróży i niebezpieczeństwa, osładzał przypuszczeniami, że oba posłani, mimo ostrożności w ręce czujnego nieprzyjaciela dostać się mogą. Jednego dnia przerwana rozmowa, nazajutrz znowu się rozpoczynała niemal taż sama, a opat z wytrwałością zawsze ją w tenże sposób rozwiązywał.
W istocie nie tylko przez niemcy całe, sięgała władza cesarska, obejmowała włochy, podlegały jéj wszystkie kraje sąsiednie. Doradzca pański niemal był pewien, że i drugi poseł wpaść może w ręce nieprzyjaciół lub tylko złota chciwych rabusiów, któremi wszystkie gościńce były pozastawiane. O losie Andruszki nie spieszono uwiadomić Bolesława, nie upominali się benedyktyni o uwięzionego o. Romualda, ale po kilku dniach z wielkiém podziwieniem swém, gdy raz wieczorem wracał do celi swéj przy tumie opat, ujrzał kupkę ludzi zebraną około dwóch pieszo przybyłych pielgrzymów, których ani z sukni, ani z postawy zrazu poznać nie mógł.
Zbliżywszy się dopiero, zdziwiony wielce Aron ujrzał swojego benedyktyna w odartéj sukni, a obok niego nędznie odzianego Andruszkę. Właśnie przygody swe opowiadać zaczęli byli zgromadzonym, gdy Aron nadszedł przyspieszając kroku. O. Romuald rzucił się do jego ręki, przystąpił do niéj i wymizerowany Andruszka, na którego twarzy więzienie daleko dobitniéj malowało się niż na licu benedyktyna.
— Bóg miłosierny! — zawołał opat — uwolniono więc was?
Mnich się odwrócił ku Andruszce i na niego wskazał, jako na zbawcę. Jemu winienem, żem wolny, rzekł.
I opowiadać zaczął, jako do lochu rzuceni zostali zrazu, jak po tém przez litość córki więziennego stróża, która młodości Jaksy się użaliła, — zawdzięczali przeniesienie do izby po nad ziemią. Z téj Andruszka siłą i zręcznością kratę żelazną wyłamawszy, nocą się spuścił w podwórze, wyjścia na wał wyszukał skrytego i mnicha za sobą wyciągnąwszy, przez bagnisty przekop otaczający zamek na plecach go przeniósł i ocalił. Nim zaświtało i ucieczkę odkryto, zbiegi już byli w lesie, i łowieckim instynktem się w nim kierując, potrafili o głodzie i chłodzie dobić się do Łaby, gdzie pomoc już jakąkolwiek za obietnicą nagrody znaleźli.
Uradował się opat ściskając brata o którego losie zwątpił, dano odpoczywać obu. Lecz nazajutrz Andruszka, któremu wstyd było, iż tak nędznie wpadli w ręce zasadzce, a straty wielkiéj byli przyczyną, do nóg przyszedł paść opatowi, aby go raz jeszcze wysłano.
Tego jednak bez wiedzy króla uczynić nie było można. O. Romuald także oświadczył się z gotowością, całą winę pierwszego nieszczęścia biorąc na siebie.








  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Żonę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.