Biesy/Rozdział IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Biesy
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia P. Mitręgi
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IX.

W salonach Pałacu Marmurowego odbywało się uroczyste otwarcie wystawy obrazów pod hasłem „Słońce i Człowiek“. „Cały Petersburg“, wszyscy najbardziej dostojni i możni przedstawiciele arystokracji z wielkim księciem Michałem na czele, krytycy i najwybitniejsi artyści wypełnili po brzegi sale i galerie pięknego gmachu. Prasa rozniosła już wieść, że z dwóch tysięcy nadesłanych płócien jury wybrało tylko trzysta obrazów, podnosząc w ten sposób całą wystawę na najwyższy poziom.
Wiadome również było, że ostateczna walka o pierwszą nagrodę będzie się rozgrywała pomiędzy dwoma malarzami — księciem Romanem Paninem a Wiliumsem Sprogisem.
Lejtan przybył na wernisaż i tuż na wstępie spotkał rzeźbiarza, Władysława Stunkowskiego.
— No, ciekaw jestem, co zobaczymy? — rzekł mu z uśmiechem. — Współzawodnicy — pierwsza klasa! Pan zapewne zna już dokładnie pracę swego przyjaciela?
— Którego? — zapytał student.
— Ach — prawda! — zaśmiał się Stunkowski. — Ma pan dwóch, tak do siebie niepodobnych przyjaciół. W tej chwili jednak miałem na myśli kolegę Sprogisa.
— Nie widziałem jego obrazu, — odparł z westchnieniem Lejtan. — Wiliums nikomu go nie pokazywał... Zresztą mieszkam osobno...
— Ta-a-ak? — zdumiał się rzeźbiarz, ale, spojrzawszy na zasmuconą twarz Ernesta, nie pytał więcej.
Marmurowymi schodami z barierą i kolumnadą z malachitu wchodzili na pierwsze piętro. Wreszcie stanęli przed obrazem Wiliumsa Sprogisa, samotnie wiszącym w niedużej, tak zwanej „złotej“ sali, o ścianach, okrytych złoconą skórą kordobańską.
Lejtan i Stunkowski zaniemówili nagle, a w oczach ich jął miotać się bezprzyczynny lęk i głębokie wzruszenie.
Sprogis dał potężny, przepojony ponurym nastrojem obraz, tchnący jakimś realnym symbolizmem, przykuwającym do siebie uwagę i myśl widza.
Malarz przedstawił rozległy, dziki ugór; horyzont kulisty odcinał się od rumianego nieba, zasnutego smugami oparów porannych. Wyczuwało się, iż potężna, szkarłatna tarcza słoneczna w całej pełni i wspaniałości wynurzyła się już z mroków nocy i stanęła nad widnokręgiem, dotykając go dolnym segmentem. Jednak słońce zasłonięte było olbrzymią czarną postacią oracza i jego konia.
Nagi do pasa, zziajany śmiertelnie człowiek szedł pod górę. Zgarbiony, wparty mocnymi ramionami w radło pługa i grzęznąc stopami w miękkiej ziemi, odwalał świeżą skibę. Wszystkie mięśnie rąk, karku i grzbietu występowały mu spod skóry, głowa zapadła się głęboko pomiędzy zwałami napiętych muskułów. Naciskał radło, wbijając lemiesz w ugorną, przywaloną kamieniami, zielskiem i chwastami porosłą glebę, aby żelazo jak najgłębiej wcinało się i pruło szeroką i głęboką bruzdę.
Koń ciągnął pług z wysiłkiem najwyższym. Miał łeb niewidzialny od strony widza, bo opuszczony do samej ziemi, i tylko wyprężony, przysadzisty, cały w guzach zad i nadmiernie rozdęte boki, zdawało się, krzyczały o nieznośnym, ponad siły zwierzęcia znoju pracy.
Z grzbietu i ramion oracza ściekały połyskliwe strugi potu, płaty piany widniały na ciele konia i na ziemi.
Wschodzące słońce nie zdołało jeszcze rozproszyć ciemności i mętnych płacht mgieł przedświtu, gdyż obie postacie czarne jeszcze były, niby mrokiem na wskroś nasycone. Tam i sam słońce rzucało jednak swe błyski wprost w źrenice śmiertelnie znużonym istotom, bo niby krwią poznaczone połyskiwało nieruchome w wysiłku i rozpaczliwym uporze jedno tylko z boku widziane oko rolnika i czerwienił się kawał wystającego naprzód, mocnego podbródka, z lekka ku widzom zwróconego.
Szkarłat słońca zaróżowił płaty piany na grzbiecie końskim i igrał na grzebieniach odrzucanych pługiem wilgotnych płatów ziemi.
Resztę ugoru zalegała jeszcze ciemność, a w niej kotłowały się rozwichrzone wiatrem, upiorne, rosochate wierzby i wysokie, suche badyle.
Na płomiennym niebie, w jednym jego miejscu, zawisła nieduża, wydłużona chmura. Od niej ciągnęły się, niby ruchome macki, — smugi i plamki, coraz wyraźniejsze i większe, aż tuż nad bezładnie skotłowanym gąszczem krzaków stawały się krukami, lecącymi przed chmurą, co była zbiorowiskiem czarnego ptactwa, z noclegu dążącego na dalekie żerowisko.
Koń zapewne pracował hen — przed świtem, bo gonił już resztkami sił. Zdawało się, że dobiega chrapliwy, urywany oddech jego i ciężki, nierytmiczny tupot potykających się ze znużenia kopyt. Dla widza stawało się zrozumiałym, że ogromne, silne zwierzę przystanie lada chwila, wyczerpawszy cały zasób sił, albo też runie na ziemię, by już nigdy nie powstać. Spocone boki czarnego oracza i szeroki zad koński niemal zupełnie zasłaniały sobą słońce. Tylko wąski, płomienny skrawek pozostawał z jego szkarłatnej tarczy, przebłyskującej poprzez sunącą nad ziemią mgłę.
Koń i oracz szli jednak naprzód, parli pod górę, a w tym ruchu zawierała się groźba, że oto dojdą wreszcie do słońca, stratują je, przetną ostrzem lemiesza i wtłoczą w kreślącą się za nimi głęboką bruzdę.
— Mój Boże!... — jęknął Lejtan, zrozumiawszy ukrytą myśl Sprogisa.
Już wiedział, że milczący, surowy przyjaciel obrazem swoim odpowiadał Paninowi, jako człowiekowi, artyście i piewcy słońca.
— Cóż to za żywiołowy talent! — zamruczał po pewnym czasie rzeźbiarz. — Nic wspanialszego nie mogę sobie wyobrazić! Sprogis powinien otrzymać pierwszą nagrodę!
— Poszukajmy obrazu księcia... — szepnął Ernest z drżeniem w głosie.
Znaleźli go o dwie sale dalej, gdzie umieszczono go w małej galeryjce, oświetlonej od góry i z boków. Tłoczno tu było. Rozlegały się okrzyki zdumienia, słowa zachwytu i uwielbienia.
Lejtan i Stunkowski z trudem przecisnęli się przez tłum i stanęli przed czerwonym, aksamitnym sznurem, przeciągniętym pomiędzy dwoma słupkami.
Po raz drugi skamienieli, ogarnięci obezwładniającym ich wzruszeniem.
Obraz Panina nie był duży, lecz, ujęty w niezwykle grubą ramę i umiejętnie powieszony, uderzał głębią perspektywy.
Ujrzeli szaro-ołowiane tło — kontury ziemi, niebo i chmury na nim wszystko się zmieszało, stopiło się razem w smugach siekącej ulewy i zwichrzyło pod smaganiem wichru. Poprzez męty strug deszczowych, mglistych płacht i poszarpanych na strzępy obłoków, zrzuconych na ziemię, majaczyły rozkołysane, rozdygotane korony drzew, połyskiwały stalowym, nikłym blaskiem szerokie rozlewiska i pełne wody koleje rozmiękłej, grząskiej drogi. Posieczony i pokotem położony w falistym rozmiotaniu zagon pszenicy żółto-rdzawą plamą wsiąkał w szarzyznę dali.
Niby szeregi mrówek szarych, bezkształtnych lub koczujące zbiorowisko czołgającego się robactwa, widniały tłumy bezbarwnych, skulonych, do samej ziemi przybitych ludzi. Ciągnęły zboczem błotnistej drogi i skrajem pola, na którym tu i ówdzie skupiały się większe gromadki lub samotnie dążące postacie, ledwie widzialne spoza rozkołysanej ściany zboża.
W ołowianych mętach mgły i deszczu nie można było dojrzeć ani twarzy, ani stroju idących, ani nawet odróżnić mężczyzn od kobiet.
Dokądś — w jedną i tę samą stronę poprzez wyboje, kałuże i głębokie koleje dążyli ludzie, sieczeni biczami ulewy, targani porywami wichru, wchłaniani przez ciężką, siwą mgłę, i — tylko w jednym miejscu przerwała się bezbarwna, beznadziejnie szara chmura, a poprzez tę wąską wyrwę runął natychmiast snop promieni słońca — złocisty, kryjący w sobie białość — nieznośną dla oka.
Widzowie mimo woli mrużyli oczy i zasłaniali je rękami.
Ten zwycięski promień na dalszym planie padał na niewysokie, prawie kopulaste wzgórze, gdzie stała mała cerkiewka. W świetle słonecznym skrzyła się ona niby biała, olśniewająca zjawa poprzez drgającą kotarę z milionów połyskujących diamentowymi błyskami i skrami strug i kropelek deszczu. Wszystko, co się znajdowało na tym pagórku, ożyło nagle, rozświetliło się zewnętrznie i rozpromieniło z wewnątrz.
Ożywająca trawa lśniła się, okryta perłami deszczu, uderzały bielą i fioletem kity kwitnących bzów, jarzyły się złocone krzyże na niebieskich kopułkach, a na krużganku i na dziedzińcu, ni to kwiaty nieznane, ni to rozsypana garść szmaragdów, szafirów, rubinów i bursztynów rozedrgała się gamą barw gawiedź ludzka, co skroś deszcz i niepogodę dotarła do domu Bożego, gdzie ją ugłaskało gorące, miłościwe słońce.
Szare, nędzne liszki i bezkształtne nikłe mrówki, sunące z daleka, poprzez rozszalałą ulewę, chlupot błota i szamotanie wiatru, nagle, w sposób niemal cudowny, stawały się tłumem ludzi malowniczo kolorowych, rozradowanych i roześmianych, jak gdyby za chwilę miał się tu rozlec okrzyk pijanego triumfu — evoe!
— Bajeczne... bajeczne! — szepnął Stunkowski, wpatrzony w obraz Panina.
Lejtan milczał, osłupiały i zdrętwiały. Czuł straszliwy chłód w piersi, jakieś złe, straszne przeczucia dręczyć go poczęły. Schwycił dłoń rzeźbiarza i ścisnął ją mocno, jak gdyby szukał w tym spokojnym człowieku ratunku dla siebie, lub sam chciał bronić kogoś przed niejasnym niebezpieczeństwem. Uprzytomnił sobie wyraźnie ukryte znaczenie obrazu Panina. Odpowiadał nim na wyzwanie Sprogisa. Odbywał się niewidoczny dla niewtajemniczonych — niemy, okrutny pojedynek, w którym jeden z walczących musiał ulec drugiemu na zawsze.
Sprogis w swym obrazie posłał na podbój słońca olbrzymiego oracza z jego potwornie olbrzymim koniem, a mieli oni przeorać je i ciałem jego użyźnić, ożywić jałowy, ich potem nasiąkły ugor.
Panin jednym promieniem tego, zdawało się stratowanego już i zmiażdżonego słońca zwalczył siły przyrody, z beznadziejnego mroku, z udręki ciężkiej drogi wyprowadzając ludzi na rozsłoneczniony pagórek i przeistaczając ich w barwne, radosne kwiaty, w skrzące się kamienie drogocenne.
Tak — był to pojedynek! Lejtan instynktem przeczuwał, że jego wynik miał się stać ostatecznym.
— Ostatni bój... — smagnęła go trwożna myśl.
Drgnął i zżymnął się cały, chociaż nie wiedział, co właściwie taiło w sobie to straszne dla niego w tej chwili, przerażające słowo — „ostatni“. Jakiś głuchy głos wewnętrzny skomlał w nim:
— Manon... Manon... błagała, abyś się strzegł tych ludzi!...
Nie patrząc już na inne obrazy, powrócili do „złotej sali“.
Obraz Sprogisa wydał im się teraz jeszcze potężniejszym, tchnącym zgrozą ponurej tragedii ludzkiej.
— Przeklęta będzie ziemia dla czynu twego, w pracach znojnych żywić się z niej będziesz po wszystkie dni żywota twego. Ciernie i osty rodzić ci będzie, a ziele będziesz jadł z pola. W pocie oblicza twego będziesz pożywał chleb... — przypomniały się Lejtanowi słowa Biblii na wygnanie z raju.
Powtórzył te słowa na głos, patrząc trwożnym wzrokiem na Stunkowskiego, zaniepokojonego bladością i drżeniem warg towarzysza.
Rzeźbiarz gwałtownym ruchem zwrócił twarz ku studentowi i wyszeptał:
— Jakie to zadziwiające! Gdy patrzyłem na obraz Panina mimo woli odtwarzałem w pamięci dalszy ciąg przekleństwa Jehowy! Rzekł Bóg: „Oto Adam stał się, jako jeden z nas, wiedzący, co dobre i złe. A potem wygnał go Bóg z raju rozkoszy, aby snadź nie wyciągnął ręki swej i nie wziął też z drzewa żywota i nie jadł, bo byłby żyw na wieki.“ Panin może stać się nieśmiertelnym... Uczuciem sięgnął on po owoc z zakazanego drzewa, jeżeli sięgnie rozumem i wolą, oczekuje go nieśmiertelność!...
Lejtan nie mógł wyrzec ani słowa.
Przygnębiający strach i jak gdyby rozpacz, że nie może powstrzymać czegoś groźnego i miażdżącego, przytłoczyły go i pozbawiły sił. Osłabły osunął się na stojącą pod ścianą kozetkę i z lękiem wpatrywał się w olbrzymie czarne sylwety człowieka i konia, ociężale ze wzrokiem utkwionym w ziemię zbliżających się ku słońcu, aby stratować je i przepołowić trójkątnym ostrzem pługa. Gwiazda dzienna jak gdyby przeczuwała zagładę, kroczącą ku niej z nierozwianych jeszcze czarnych zwojów tumanów nocnych, bo krawędź jej tarczy i krwawe błyski, rozsiane tam i sam, przypominały trwożne sygnały na wieżach miejskich lub ognie ostrzegawcze, w noc burzliwą zapalane na masztach przez marynarzy, walczących ze zwarą morską.
Lejtan uświadamiał sobie z bezlitosną jasnością, że nikt tych znaków nie spostrzega, a i on sam, pozbawiony woli i władzy ciała, może tylko z przerażeniem w oczach oczekiwać zderzenia się dwóch światów — ziemskiego człowieka i zwierzęcia, przykutych jednocześnie do ciężkiego pługa, — ze słońcem. Na ojczyznę i tron najwspanialszych bogów z chrapaniem i ciężkim tupotem kopyt parł potworny koń, wlokąc za sobą narzędzie zniszczenia — ostry lemiesz, kierowany ręką oracza, stężałego w skurczu mięśni i ponuro wpatrzonego w ziemię, bo z niej tylko czerpał swą siłę i mus życiowy.
Student czuł, że jakieś ogniwo niewidzialne fatalnie złączyło człowieka z tym pługiem. Ciągnął go za sobą, coraz bliżej i bliżej do kulistego horyzontu, gdzie miało nastąpić nieodzowne już starcie ze słońcem, lub, być może, musiały wyłonić się nowe horyzonty — tajemnicze i zgrozą przejmujące, o których pisał na Patmosie genialny wizjoner, Apostoł Jan, twórca Apokalipsy.
Nieprzeparta siła pociągała Lejtana, aby iść tuż za olbrzymim oraczem, być może, wyprzedzić go nawet i tego spoconego, zziajanego konia, a wybiegłszy na sam szczyt widnokręgu zajrzeć poza niego. Oprzytomniał dopiero wtedy, gdy spostrzegł Panina rozmawiającego ze Stunkowskim. Posłyszał znowu ni to z daleka głos Manon i nie poszedł naprzeciw księcia.
— Jakież to straszne!... Nędza i niczym niepowstrzymana nienawiść niewolników musu!... — szeptał wylękłym wzrokiem nie mogąc oczu oderwać od obrazu Sprogisa.
Panin, ująwszy rzeźbiarza pod ramię, zbliżył się do Ernesta.
— Mój mały... — ściskając mu dłoń, wyjąkał zachrypłym głosem. — Sprogis dał tak potężny obraz... Szkoda tylko, że nikt nie zrozumie całej zgrozy utajonej w nim tragedii ludzkości... Nie! Nie zgrozy, lecz męki ponad siły!
— Czy i ty także... — wyrwało się Lejtanowi, lecz urwał nagle i zaciął się.
Książę zatopił swe źrenice w oczach młodego przyjaciela i z bladym uśmiechem na twarzy w milczeniu skinął głową.
Ernest potrzebował samotności, lecz nie miał sił, by wyjść z sali. Pod pozorem, że chce poszukać Sprogisa i porozmawiać z nim, pożegnał przyjaciół.
Przeszedł do galerii i stał długo przed obrazem Panina, który wydał mu się teraz bluźnierstwem, bezczelnym szyderstwem nad ludzką udręką i niedolą, naigrawaniem się nad potężnym dziełem Sprogisa. Książę jednym kapryśnym promieniem słonecznym zbagatelizował tragiczną rzeczywistość. Chwilą jedną i przypadkową grą światła z odwiecznego przekleństwa pracy uczynił nic nieznaczący epizod!
Powróciwszy do czarnego oracza, Lejtan zadrżał. Ujrzał bowiem, że koń piersią i pochylonym łbem już wpierał się niemal w czerwoną tarczę, uginając ją coraz bardziej. Jeszcze chwila, a runie na ziemię, gdzie połyskujący krwawo lemiesz pogrąży się w piersi słońca.
— Oszalałem... — pomyślał student i z trudem otrząsnął się z ogarniających go wrażeń.
Spostrzegł założoną za ramę białą kartę.
Głosiła o nabyciu obrazu przez jednego z wielkich książąt.
Ucieszyło to Lejtana i uspokoiło, więc szybkim krokiem szedł przez sale wystawowe, szukając Sprogisa i pobieżnie przyglądając się porozwieszanym na ścianach płótnom.
Nigdzie jednak nie znalazł przyjaciela. W biurze powiedziano mu, że Sprogisa nie widziano na otwarciu i nikt też nie spotkał go na wystawie. Ernest pojechał do mieszkania pani von Meck, gdzie służąca poinformowała go, iż malarz wyszedł na miasto przed południem. Powróciwszy do domu Lejtan dowiedział się, że Sprogis czekał na niego parę godzin i dopiero co opuścił jego pokój.
— Przecież Wiliums wiedział, że będę na wystawie? — zdumiewał się Lejtan. — Może pozostawał mi list na biurku?
Szukał, lecz nic nie znalazł. Wydało mu się jednak, że spostrzega pewien nieład w pokoju. Niedomknięta szuflada komody, krzywo postawione na cyprysowej szkatułce lusterko i kilka książek, przełożonych na inne miejsce, nie uszły uwagi Ernesta. Nie zastanawiał się jednak nad tym, bo chciał koniecznie czym prędzej odnaleźć przyjaciela i wiedział, że musi się z nim zobaczyć. Wybiegł więc z domu i wsiadł do tramwaju. Tym razem zastał Sprogisa w pracowni.
Wiliums spotkał go podejrzliwym spojrzeniem, w którym Lejtan wyczuł to, z czym przedtem przyjaciel jego nie zdradził się nigdy. Był to strach, zupełnie wyraźny — tchórzliwy, nie dający się ukryć strach.
— Po co przychodzisz? — spytał Sprogis, spuszczając oczy.
Pytanie to zadał urwanym i zmieszanym głosem. Ernest rzucił się do przyjaciela i objął go z wybuchem radości.
— Jak możesz mnie o to pytać! — zawołał. — Musiałem ci przecież powinszować sukcesu i wyrazić ci mój zachwyt dla tak potężnego dzieła! Zdawało mi się, że oszaleję, bo otoczyły mnie tysiące myśli i wrażeń! Zwyciężysz Panina! Czy już wiesz, że wielki książę nabył twój obraz?
Sprogis odetchnął z ulgą i kiwnął głową.
— Tak! — odparł. — To daje mi możność wyjazdu za granicę. Jadę pojutrze...
— Już? — spytał Lejtan, zwieszając głowę.
— Już! Dość się naharowałem w tej nieprzerwanej szarudze pracy! — wybuchnął Wiliums. — Na szeroki świat!... Na południe!
Urwał i zamyślił się jak gdyby coś sobie przypominając.
— W marzeniach swoich inaczej, co prawda, wyobrażałem ten dzień — mruknął nieszczerym, zgrzytliwym tonem. — Myślałem, że pojedziemy razem... Teraz wszakże jest to niemożliwe... Ty pozostajesz w sieciach, cha-cha-cha! — w „słonecznych sieciach“ księcia Panina!...
— Mylisz się, Wiliumsie, jestem już w innych sieciach... sieciach miłości! — szepnął Ernest i ożywiając się nagle, opowiedział mu o swym uczuciu do Manon Brissac i o zamiarach na przyszłość.
Sprogis słuchał uważnie, patrząc w okno i ćmiąc papierosa. Wreszcie zawołał ze źle ukrytą radością:
— No, widzisz zatem sam, że nie możemy pojechać razem!...
— Istotnie! — zgodził się Ernest, czując w sercu żal do przyjaciela za ten radosny okrzyk. — Zresztą — od dawna już coś stanęło między nami, Wiliumsie, i od tego czasu nie marzyłem już o wspólnej z tobą podróży.
Sprogis zerwał się z miejsca i cisnąwszy papieros na podłogę stanął przed studentem.
— Coś, powiadasz, coś stanęło pomiędzy nami? — spytał groźnie marszcząc brwi. — Erneście Lejtan, nie staraj się omamiać siebie i mnie!
Zaczął chodzić po pokoju, z jakimś rozpaczliwym wysiłkiem swego czarnego oracza z obrazu wpierając stopy w posadzkę. Po chwili drapieżnym ruchem skoczył ku Lejtanowi, sycząc przez zaciśnięte zęby:
— Nie „coś“, lecz „ktoś“, Erneście Lejtan! To on — Roman Panin, siewca trucizny słonecznej, czarowny fałszerz prawdy — poróżnił nas! Niewiadomo, jakim prawem uważa siebie za Abla — pogodnego, rozradowanego faworyta Boga i to — takiego Abla, którego ponury, na śmierć spracowany oracz — Kain nie ma prawa zgładzić z powierzchni ziemi! Panin mami i osłabia człowieka ziemskiego, ukazując mu promienne horyzonty, gdzie nic nie ma poza dalszymi połaciami ugoru, na którego przeoranie surowy Stwórca Wszechwiedzący z ziemi urobił człowieka...
Lejtan słuchał w milczeniu, zaciskając zimne, drżące palce. Sprogis znowu jął krążyć po pokoju oddychając ciężko i chrapliwie.
— Nienawidzę Romana Panina i chciałbym... — wyrzęził Sprogis, lecz urwał nagle i upadłszy na tapczan ukrył twarz w dłonie.
Milczenie długo panowało w pracowni Sprogisa. Przerwał je Lejtan nieśmiałym pytaniem:
— Wobec tego, coś mi powiedział przed chwilą, nie śmiem powtórzyć ci zaproszenia Romana...
— Mów! — syknął Wiliums gwałtownie podnosząc się i stając przed Ernestem.
— Roman zaprosił nas na dzisiejszy wieczór do siebie po wyroku jury... Niezawodnie przyśle ci jeszcze osobne zaproszenie. Chce zapoznać nas ze swymi rodzicami i wprowadzić do swego towarzystwa — zakończył Ernest.
— Jury ogłosi swój wyrok z pewnością dopiero jutro, — mruknął Sprogis.
Malarz przeszedł się kilka razy po pracowni, wreszcie rzucił w przestrzeń:
— W każdym razie powiedz mu, że przyjdę...
Lejtan posłyszał w głosie dawnego przyjaciela odcień ni to triumfu, ni to zapadającego ostatecznie ważnego postanowienia.
— Roman bardzo się ucieszy... — zauważył student i pożegnawszy Sprogisa szybko podążył do Starej Wsi.
W domu na biurku znalazł list Panina. Książę donosił, że jury wystawy odbyło już naradę i pierwszą nagrodę przysądziło jemu, drugą zaś i honorowy medal — Wiliumsowi Sprogisowi.
— Szczęśliwy jestem, — pisał książę, — że w ludziach nie wygasła jeszcze wdzięczna, pełna nadziei miłość do słońca! To dało mi zwycięstwo nad potężnym, lecz jakżeż beznadziejnie ponurym współzawodnikiem, który chce nawet słońce przytłoczyć i zgasić pod brzemieniem nieznośnej pracy, strasznej w jej potwornym i ohydnym wysiłku. Nie chce on, nie może uwierzyć, iż jest ona przekleństwem ludzkości, nie umiejącej dążyć z powrotem do raju...
Panin przypominał Ernestowi o swym zaproszeniu, a w dopisku informował go, że jednocześnie kazał lokajowi doręczyć zaproszenie Sprogisowi.
Z ciężkim sercem i trwogą, ociągając się i wzdychając ubierał się Lejtan, czując nieopuszczające go wrażenie wewnętrznego zimna.
Opanowała go nagle ostra potrzeba modlitwy, lecz słowa jej nie przychodziły mu na pamięć; myśli mknęły w szalonym wirze, wikłały się i znikały, jak gdyby ulatniając się bez śladu i pozostawiając po sobie tępy, niepokojący ból i wyrzut sumienia.
O godzinie 8-ej wchodził już do pałacyku Paninów.
W salonie zastał Sprogisa i spojrzawszy nań zdziwił się niewymownie. Malarz w smokingu, ogolony i starannie uczesany, bawił rozmową generałową — matkę Romana, która wyniosłym, lecz uprzejmym zarazem uśmiechem powitała Ernesta, mówiąc do niego:
— Poznaję pana, monsieur Lejtan, mówił mi już o panu mój syn, książę Roman. O, doskonałe wynalazł on dla pana przezwisko — „Promyczek“! Miał zupełną słuszność! Zupełną!!
Ernest uśmiechnął się, przezwyciężając dziwny nastrój męczącej trwogi, której pozbyć się nie mógł.
Sprogis natomiast był w wybornym humorze. Sypał kalamburami i bez żadnego wysiłku zgromadził koło siebie całe towarzystwo — jakichś nader dostojnych członków rady państwa, marszałka dworu i trzy, dość już wiekowe damy — sztywne i małomówne. Lejtan z podziwem patrzał na malarza, bo ten, śmiejąc się swobodnie i szczerze (takiego śmiechu Ernest nigdy nie słyszał u swego ponurego i surowego zawsze przyjaciela), mówił:
— Nie wątpiłem o wyniku jury, proszę państwa! Jakżeż można było czegoś innego się spodziewać? Roman jest wprost genialnym odtwórcą słońca, jego przejawów i wpływów na człowieka! Wspólnie z nim pokazaliśmy dwa bieguny słonecznego mitu. On — cud słońca, ja cud — człowieka! Oto, wszakże nam chodziło, Romku? Czyż nie ściśle zrozumiałem ciebie?
Panin, trochę zmieszany i blady, potwierdził to, podejrzliwie błysnąwszy oczyma w stronę Sprogisa. On też nigdy nie widział go takim rozbawionym i spokojnym. Nie mógł ani na chwilę przypuścić, żeby ten zacięty, nieufny i skryty człowiek zmienił się tak raptownie. Że wesołość i swoboda Wiliumsa nie były szczere, pod tym względem nie miał złudzeń; zresztą od razu spostrzegł jakieś dziwne błyski w jego oczach, a nie uszedł też jego uwadze skurcz warg — przelotny, krótki, jak błysk stali, a tak jednak silny, że odsłaniał mu zęby aż do dziąseł.
Strach, nie wiadomo dlaczego, zrywający się nagle, zmuszał go do uświadomienia sobie każdym nerwem nasuwającej się zgrozy nieprzewidzianych a jednocześnie nieuniknionych wypadków, kiedy to nic już, nawet szczęśliwy traf, nie jest w stanie oddalić ich straszliwych następstw.
Ten sam strach — ciężki, męczący ogarnął także Ernesta Lejtana. Obejrzał się i spojrzał na księcia Romana.
Coś dziwnego uderzyło w nim studenta.
Panin zmienił się do niepoznania.
Bladość okrywała jego piękną twarz, na której pod oczami i koło ust kładły się niebieskawe cienie, jak gdyby spowodowane ciężką chorobą lub szeregiem nieprzespanych nocy; promienne, szafirowe oczy ściemniały, gdyż źrenice niebywale się rozszerzyły. Książę wpatrywał się w plecy Sprogisa, siedzącego tyłem do niego.
Lejtanowi zdawało się, że dostaje pomieszania zmysłów lub że śpi, a jakaś zmora przygniata mu mózg i pierś. Zawsze spokojna, estetycznie niedbała postać księcia zdradzała wahanie, w rysach twarzy i w oczach — czaiła się zdławiona niechęć, a kto wie — może nawet nienawiść. Marszcząc czoło i pocierając ręce, jak gdyby tym ruchem chciał je rozgrzać i nadać zwykłą miękkość, Panin wyciągnął dłoń do Sprogisa.
— Wiliumsie — rzekł nieswoim, suchym głosem — masz zupełną słuszność! Daliśmy dwa krańce poglądu na to co jest najpotężniejsze na ziemi... Dążenie do słońca, które wynagradza za to miłościwie i hojnie, i niemal nienawiść do niedosiężnej gwiazdy, która stała się straszliwą pobudką do bezmiaru pracy. Słońce swym światłem i skwarem oślepia i dręczy człowieka w znoju jego codziennej orki na zarastającym chwastami ugorze ziemskim!
Rozpaczliwe dysonanse, zgrzytliwe i syczące szmery odezwały się w zwykle dźwięcznym głosie młodego Panina.
Sprogis zwrócił ku niemu twarz, wykrzywioną paroksyzmem niemego śmiechu, wbił w jego źrenice swe bezbarwne oczy, mimo pozornej wesołości bardziej niż zwykle ponure i ostre.
— No — właśnie, właśnie! — zawołał wreszcie szyderczo. — Dobrześ to wszystko zrozumiał, Romanie!
Panin milczał, bo jakiś starzec o dostojnym obliczu i długich, siwych bokobrodach zaczął analizować obraz Sprogisa.
— Uważam utwór pana za wysoce chrześcijański! Sam Bóg ustalił podział ludzkości na pracujących i korzystających z ich pracy. W swego oracza wcielił pan gigantyczną wprost potęgę niezłomnego przekonania o przeznaczeniu klasy, przez Boga i naturę skazanej na życie w mozolnej pracy mięśni...
— Jak jego koń, z pochylonym ku ziemi łbem i szerokim, wyprężonym zadem... — dorzucił Sprogis, a lekki skurcz zwęził mu jedno oko.
— Zupełnie tak samo!... — przytaknął dostojnik.
— Bezmyślnie? — syknął malarz.
— Prawie, bo praca stała się nawyknieniem, niemal fizyczną koniecznością, zastępując lub nawet zabijając pewne naturalne, zdawałoby się, odruchy psychiczne, na przykład — bunt przeciwko trwającemu tak długo i na pozór niesprawiedliwemu podziałowi ludzkości na...
Stary jegomość urwał, zapalając cygaro, z czego natychmiast skorzystał malarz i dokończył jego myśl:
— Bunt przeciwko podziałowi na tych, co, ciężko dysząc, cuchnąc potem, nawozem końskim i zgnilizną ziemi, napierają z ostrym, nie znającym miłosierdzia lemieszem na oślepiające ich, palące słońce, i na tych, którzy słońce to, jako bogowie pogańscy, obrali miejscem swych rozkoszy, zachwytów i... hymnów delfickich, drażniących, jak szyderstwo, rozniecających w strudzonej piersi oraczy bunt... bunt, ekscelencjo! Czyż nie tak, drogi mój Romanie?
Panin opuścił oczy i po chwili odpowiedział cichym, lecz twardym głosem:
— Mam inny podział dla ludzkości... Ja — Panin i ty — Sprogis jesteśmy w jednej kategorii...
— Zaszczytne, lecz niezrozumiałe dla mnie... — zaśmiał się Wiliums i z jakąś bezczelną zuchwałością patrzał na księcia.
W tej samej chwili do salonu wszedł majordom i zaprosił towarzystwo do stołu.
Obiad trwał długo i mijał w wesołym nastroju, gdyż jeden z przyjaciół Romana — hrabia Milutin i stary Panin, umiejący zaskarbić sobie serce monarchy sztuką bawienia, rozruszali wszystkich opowiadając anegdoty, imitując znane osobistości i dowcipnie plotkując.
Sprogis podtrzymywał ogólny nastrój, przytaczając komiczne epizody i wypadki z życia malarzy, panujące na Łotwie ucieszne obyczaje i zabawne zajścia pomiędzy władzami, a nie mówiącymi po rosyjsku Łotyszami.
Lejtan był milczący i nie mógł jeść, a coraz wyraźniejszy i nieznośny strach zaciskał mu gardło i tamował oddech.
Roman siedzący obok niego spostrzegł nastrój przyjaciela i szepnął do niego:
— Źle ci jest, mój mały... kochany Promyczku?
Ernest zmieszał się i odpowiedział:
— Od kilku już dni rzeczywiście czuję się marnie... Zapewne, jestem chory...
Panin pochylił się nad talerzem i mruknął:
— Wszyscy jesteśmy chorzy... Ty... Sprogis... i ja...
Lejtan spojrzał na niego ze zdumieniem i niepokojem.
Towarzystwo śmiało się głośno z powodu opowiedzianego przez hrabiego Milutina drastycznego wypadku z pewnym dyplomatą.
Nikt nie zwracał uwagi na młodego księcia i jego sąsiada, więc Panin pochylił się ku Ernestowi bliżej i rzekł półgłosem, dobitnie rozdzielając słowa:
— Spowodowałem chorobę Sprogisa... zmuszając go do porwania się na rzeczy, dla niego tak niedoścignione, jak dla ryby — życie w szampanie... On zaś w tym porywie rozpętał w sobie taką moc żywiołową a niebezpieczną dla mnie, że pod jej brzemieniem mrok i burza ogarnęły nasz świat duchowy!... Jestem chory... bardzo chory!... Ty zaś, Promyczku, wydajesz mi się kryształową wazą pomiędzy dwoma mknącymi w różne strony głazami!... Czy zawadzą one o ciebie, potrącą i zdruzgocą, czy też ominą i odbiegną od siebie daleko, aby się już nigdy nie spotkać... tego przewidzieć nie mogę... Ty jednak czujesz nadciągające i groźne niebezpieczeństwo, wiszące nad tobą jak zmora, i dlatego też jesteś chory i biedny, mój mały Promyczku...
— Romanie, cóż się to dzieje?... — wyjąkał Lejtan z jakąś gryzącą rozpaczą w głosie, z trudem powstrzymując się od łez.
Panin uśmiechnął się smutno i odparł natychmiast:
— Prawo natury, mój drogi Erneście, prawo natury! Mocarni samotnicy zawadzają sobie wzajemnie... Zbliżając się do Wiliumsa nie przewidziałem, że jest tak potężny... potężniejszy ode mnie, bo posługuje się mocą ziemi... tylko ziemi! Gdym to zrozumiał, chciałem właśnie z ciebie uczynić pomost pomiędzy sobą a nim, lecz on zburzył przerzucony ku niemu łuk tej budowli... Pozostałeś więc pomiędzy nami, jak ta łatwo rozpryskująca się waza kryształowa, o której ci już mówiłem... Pamiętaj tylko, że lepiej być kryształową wazą niż garnkiem glinianym!... Ale nic nie zmieni praw natury, więc pij, Promyczku, pij dobre wino! Możesz sobie czasami pomyśleć, że to wino zrodziła ziemia, nasiąknięta potem oraczy i nawozem końskim utuczona, lecz nie zapominaj nigdy, że uszlachetniły je szał słoneczny i natchnienie bogów! Pij, mój mały!
Trącili się czerwonym jak krew, aromatycznym burgundem i wychylili kieliszki do dna.
— Dolej wina i bacz, abym nie widział próżnych kieliszków! — zawołał Panin do lokaja a w głosie jego zabrzmiała pogróżka.
Pili w milczeniu, patrząc na siebie z zaciekawieniem jak gdyby badając się wzajemnie i o coś pytając.
Przed oczami Lejtana majaczyła ta sama wspaniała sala, a w niej — stara księżna ze złotym krzyżem nestoriańskim na piersi i piękna, uduchowiona twarzyczka Manon Brissac. Widział troskę i niepokój w jej oczach i słyszał cichy, jak utajone westchnienie szept:
— Nie bierz udziału w walce tych ludzi! Strzeż się!
Około 11-ej, już po kawie, koniaku i likierach młody książę zaprosił swoich gości do pracowni. Oprócz Sprogisa i Lejtana było tam jeszcze czterech najbliższych przyjaciół Romana.
W pracowni rzęsiście oświetlonej i przybranej kwiatami stał okrągły stół, a na nim kosze z owocami i dwie duże wazy — jedna srebrna, w której płonął bladym, niebieskim płomieniem poncz z kawałkiem topniejącego w ogniu cukru, umieszczonym na dwóch skrzyżowanych klingach szpad, druga — kryształowa. Stała ona na bryle lodu, włożonego do głębokiej żardiniery. Różowy, perlący się pęcherzykami gazu płyn wywołał zachwyt wśród gości.
— Hurra! — krzyknęli. — Szampan i to jaki! „Montebello rose“! Cóż to za nektar boski!
Siedzieli w wygodnych fotelach lub na pół leżeli na otomanach popijając gorący poncz, śmiali się, dowcipkowali; jeden z gości — oficer huzarów śpiewał frywolne piosenki francuskie.
Lejtan, chociaż podpity, czuł wyraźnie niewytłumaczony niepokój i lęk; mrużąc klejące się powieki dostrzegał niby przez mgłę twarze ucztujących.
Wszystkie one stały się podobne do siebie; rozróżniał je tylko przypadkowo.
Poznawał Milutina, bo ten nabijał sobie usta czerwonymi truskawkami; biała fajeczka z wyrzeźbioną realistyczną grupą nimfy i satyra, złączonych w miłosnym uścisku wskazywała, że się znajduje w ustach huzara-śpiewaka, a ciągle połyskujący monokl zdobił oko sekretarza londyńskiej ambasady. Poznawał też dawnego znajomego barona Prangla, którego Roman także zabierał na dalekie wycieczki łódką lub powozem. Nie mógłby zresztą nie poznać go, bo baron miał na prawym policzku dużą czerwono-siną plamę.
Chwilami majaczyły przed Lejtanem podkrążone oczy księcia i ciemne cienie wokoło jego ust...
W fotelu koło marmurowego posągu Prometeusza siedział Sprogis. Obierając pomarańczę opowiadał coś Milutinowi i z głośnym śmiechem wskazywał oczami na ścianę.
Książę pił na umór.
Leżał na sofie z założonymi za głowę rękami; od czasu do czasu sięgał po szklankę, stojącą na małym, arabskim stoliku.
Posłyszał śmiech Sprogisa i zwracając w jego stronę zamglone oczy, spytał leniwym głosem:
— Bawisz się, Wiliumsie? Cieszy... mnie, że... nareszcie jesteś wesoły...
— Dziękuję! — odkrzyknął nienaturalnie wysokim głosem Sprogis. — Istotnie bawię się... Założyłem się właśnie z hrabią...
— O co? — spytał huzar, pyknąwszy fajeczkę i jednym łykiem wlewając do gardła szklankę ponczu.
— Spostrzegliśmy na ścianie zwykłe żelazne gwoździe... Te brzydkie bretnale tkwią bez użytku i szpecą piękną tapetę... Na ten temat zaczęliśmy snuć przypuszczenia... Hrabia twierdzi, że Romek wiesza na nich palety, ja zaś dowodzę, że musiały na nich wisieć cztery obrazy bez ram... Jestem widocznie urodzonym Sherlockiem Holmesem, bo spostrzegłem świeże zadraśnięcia na ścianie... Założyliśmy się o butelkę szampana! Romku, musisz rozstrzygnąć nasz spór!
Sprogis śmiejąc się podszedł do Panina. Ten nagle drgnął i z trudem usiadł, z przestrachem wpatrując się w szyderczą, roześmianą twarz malarza.
— Tam? Za piecem?... Koło kotary? — bełkotał, zwlekając z odpowiedzią.
— Tam, za piecem, koło kotary! — powtórzył z naciskiem Sprogis i zmrużył kurczące mu się powieki.
— Tam... istotnie... wisiały obrazy... — szepnął książę, zasłaniając twarz rękami jak gdyby oczekując ciosu.
— Dlaczegożeś je zdjął i zeszpecił całą ścianę? — coraz groźniej i natarczywiej już dopytywał Sprogis.
— Były to... nieudane szkice... — wybełkotał Panin.
— Twoje własne, czy kogoś innego? — nastawał Łotysz, z pogardą patrząc na księcia.
Ton jego głosu przesączył się przez otumaniony winem mózg i dotarł do świadomości Panina.
W jednej chwili zrzucił z siebie władzę alkoholu, wyprostował się i, wstając, odparł spokojnie już, z dobrotliwym uśmiechem kładąc dłoń na ramieniu Sprogisa:
— Te płótna należały do mnie, Wiliumsie, mógłbym więc uczynić z nimi wszystko, co bym zechciał!
— Mógłbyś je naprzykład spalić? — spytał malarz, zaciskając szczęki.
— Z całym spokojem! — padła odpowiedź. — Są moją własnością, a w dodatku nie miały szczególnej wartości, jak każdy poryw na rzeczy niedoścignione.
I nagle, zaciskając pięści, krzyknął przeraźliwie:
— Właśnie teraz spalę je... Spalę! Spalę!
Pohamował się i wybuchnął nieszczerym śmiechem, wołając:
— Precz z ponczem! Nalejcie sobie szampana!
Po chwili, trzymając szklanki, w których perliło się i lekko pieniło szlachetne wino, goście otoczyli stół, na który wydźwignął się książę Panin. Długo wpatrywał się w przyjaciół, zatrzymując wzrok na każdej twarzy z osobna, a wbiwszy nieprzytomny wzrok w zmrużone oczy Sprogisa, zaczął mówić nietrzeźwym, niewyraźnym głosem, tracąc co chwila wątek myśli i szukając słów:
— Różowy szampan... nektar... Nie!... nie tak!... Być może, po raz ostatni... ostatni jesteśmy razem... Wkrótce wyjadę... Co? O czym mówiłem? Ach, te obrazy... do mnie należą, tylko do mnie... Tak! Wyjadę.. może na zawsze.. Ciasno mi tu jest i... zimno! Gdy odjadę... nie zapomnijcie o Romanie Paninie... Pamiętajcie, com mówił... Słońce to nie tylko planeta... to — symbol najwyższy!
Mowę księcia przerwał brutalny śmiech Sprogisa, a potem rozległ się jego głos:
— Nie czas na filozofię i przepowiednie wyroczni delfickiej... książę! — Nie czas!... Przysłowie powiada, że co pijany ma na języku, to trzeźwy ma w myśli. Powiem zatem, co myślę... Nie masz prawa mówić o jakimś tam niedosiężnym pięknie i prawdzie, gdy sam, idąc po ziemi, tratujesz żywe istoty — trawę, chrabąszcze... ludzi nawet — zrozum — ludzi, którym swoim bajaniem odbierasz spokój i popychasz ich na drogi rozstajne! Istnieje piękno ziemi, bo ono ma moc rozświetlić mrok życia ludzi stroskanych i cierpiących, przeżartych zbrodnią mimowolną, do której popycha nędza i niczym nie okupiony znój pracy. Nie mów nic, Romanie Panin, bo nie odważyłeś się ani razu dotknąć tej nędzy i męki sercem, duszą i rękami! Nie mów ani mnie, ani Lejtanowi tych pięknych a pustych słów o wielkiej prawdzie, nie widzieliśmy bowiem jej świetlanych szat anielskich, nie słyszeliśmy jej głosu, chociaż powinien być chyba potężniejszy od wycia i łoskotu burzy! Nie mów nic i — pij, ponieważ mędrcy ziemi orzekli przed wiekami, iż „in vino — veritas“. Ono podszepnie ci może, co masz czynić, a i mnie da radę jedyną... jedyną...
Szampan, czy jakiś nagły przebłysk myśli sprawiły, że Panin począł się śmiać tak gwałtownie, iż zatoczył się i byłby spadł ze stołu, gdyby go przyjaciele nie pochwycili w objęcia. Usadowiwszy go na sofie, podali mu świeżą szklankę wina.
Panin wzniósł ją nad głową i krzyknął:
— Piję za Sprogisa i za... moich wrogów w jego ręce! Upiję się dziś, jak bydlę, aby się przypodobać Wiliumsowi!
Był to ostatni wysiłek myśli księcia, jego ostatnia zemsta. Pił już teraz w milczeniu lub bełkocąc jakieś niezrozumiale słowa.
Nikt nie zwracał na niego uwagi, bo wszyscy goście — pijani już i podnieceni — mówili naraz, ściskali się lub coś dowodzili sobie wzajemnie, bezładnie gestykulując.
Zegar wydzwaniał godzinę za godziną.
Poza oknami od dawna już świtało, lecz grube kotary nie przepuszczały słabej jeszcze poświaty.
Goście gospodarowali sami, wydobywając ze stojącej pod oknem lodowni coraz to nowe butelki i zakąski.
Sprogis, jak gdyby zupełnie pijany, deklamował po łotewsku, ilustrując słowa ruchami całego ciała.
Nagle umilknął i obejrzał się.
Dyplomata, objąwszy huzara, spał, złożywszy spoconą głowę na jego czerwonym mundurze. Oficer kiwał się i pomrukiwał nieprzytomnie; hrabia Milutin wyciągnąwszy długie nogi na środek pracowni, uparcie wpatrywał się w deseń kobierca i powtarzał w kółko:
— Arabeski... Ara.. ara.. be.. beski...
Obok niego, odrzuciwszy ciemną głowę na białe oparcie fotelu, siedział Lejtan bez ruchu, z zamkniętymi oczami.
Prangel usadowił się w kucki na skórze białego niedźwiedzia i od czasu do czasu uderzał szklanką o szklankę, bełkocąc pijanym głosem:
— Dziń, dziń... i — pęknie w końcu... Cha-cha-cha!
Sprogis zbliżył się do sofy i, oparłszy się na niej kolanem, pochylił się nad Paninem.
Wpatrywał się długo, z jakąś straszliwą uwagą i drapieżnym zaciekawieniem, szukając czegoś w tych pięknych, bladych rysach i na wysokim czole, przez które przeciągnęło się pasemko płowych włosów.
Źrenice Sprogisa, niby dwa ostrza, mocną wymierzone ręką, macały naprężone, tętniące żyły, widzialne pod cienką skórą na skroniach księcia, dotykały gardła i piersi Panina, spokojnie unoszącej sztywny, biały gors koszuli.
W tym ostrym wzroku czaiła się jednak myśl, zimna i jak gdyby skamieniała w najwyższym skupieniu. Ponurą namiętnością przysięgi straszliwej, okrucieństwem ekstazy, wchłoniętej przez krew, mięśnie i rozum, szkliły się oczy Sprogisa. Nie mózgiem już, lecz wzrokiem raczej pochwytywał myśl nieodstępną od dawna, niby ze stali wykutą. Tkwiła przed nim jak gdyby odwieczna stela, w którą prawodawca nieznany ostrzem swej męki palącej, zwątpienia gorzkiego, wzlotów zuchwałych i upadków rozpaczliwych wrzeźbił słowa niezmiennego wyroku. Sprogis widział przed sobą to pismo nocy nieprzespanych i miotań ducha, czytał je, powtarzając bezdźwięcznie:
— Jesteś wyższy ode mnie jasnością i pogodą niczym niezatrutej duszy, boś nie dotknął ziemi. Słyszysz i widzisz to, co ponad nią istnieje, co żyje w głębi twojej istoty. Głuchy jesteś na bluźnierstwa i skowyt rozpaczy ludzkiej, na ciężki oddech dążącego do lepszej ziemskiej doli człowieka, ślepy na wszystko, czym w trosce żyje ziemia. Dlatego zwyciężyłeś mnie — jej syna. Obudziłeś w ludziach chęć do niedoścignionych marzeń, a oni zamknęli oczy na mój obraz, — obraz nędzy człowieczej. Wołasz ich do słońca, a ci szaleńcy poszli za tobą! Zgubiłeś mnie!... zabiłeś!... Ma się stać zemsta za ten mord podstępny, za twoją potężną namową dokonany rękami ludzi ziemi i nędzy.
Znał na pamięć każdy wyraz tego wyroku, lecz nawet w tej chwili, w duszy jego, niby głos sumienia, rozległ się szept gorący:
— Zatrzymaj się!...
Zaciskając szczęki i jeszcze niżej pochylając się nad leżącym, bił w niego i przeszywał go myślą, która miała coś usprawiedliwić i kogoś rozgrzeszyć:
— Zrozum, że jesteś wrogiem nie tylko moim, lecz i całej ludzkości! Porywasz ją na wyżyny niebezpieczne, pustynne i jałowe. Zginie ona w upadku straszliwym lub sił pozbawiona i woli do walki — stanie się łupem szaleńców i wrogich potęg ziemi. Zrozum! Zrozum!
Znowu wpatrywał się w majaczącą przed nim płytę, na której połyskujące ostrze na jawie ryło ostatnie słowo wyroku, wyżarte przez nieskończone pasmo wieków z trwającą w nim, nieprzerwaną nigdy, zbrodniczą i obłędną walką synów ziemi.
— Tak! — padło wreszcie twarde słowo i zamarło na ustach malarza, jak gdyby resztką siły i świadomości czepiając się warg, by nie oderwać się już od nich i nie rozpętać żywiołów, wstrzymywanych ostatnim wysiłkiem woli.
Sprogis szybkim ruchem wyjął z kieszeni podłużne pudełko niklowe i małą flaszkę.
Rozejrzał się wokół.
Wszyscy spali, zmożeni nadmiernie wypitym winem, nawet zezowaty baron Prangel przestał już dzwonić szklankami i spał, wygodnie oparłszy się czerwono-sinym policzkiem o wypchany łeb białego niedźwiedzia.
Ostrożnie usiadłszy na sofie, malarz otworzył pudełko, lecz natychmiast ukrył je pośpiesznie pod poduszkę, gdyż z korytarza doszedł go szmer zbliżających się kroków.
Ktoś dyskretnie zapukał do drzwi.
Sprogis w okamgnieniu rzucił się na podłogę i jął mruczeć pijanym głosem.
Wszedł lokaj i ujrzawszy śpiącego księcia zadzwonił na innego sługę.
We dwóch wynieśli księcia z pracowni a starszy z nich mruknął do kolegi:
— Zaczął pić młody książę... Stary też podobno tęgo popijał za młodu... Rozbierzesz go, Szczepanie, i ułożysz do snu... A tych bydlaków nie budź, prześpią się i, nie znalazłszy księcia, pójdą sobie rychło...
Ledwie słudzy odeszli, Sprogis zerwał się, stanął przy drzwiach i nasłuchiwał.
Wyczekał aż jeden z lokai zeszedł na dół, a w kilka minut potem posłyszał szurgające kroki drugiego.
Sprogis, namoczywszy serwetę w zimnej wodzie, zebranej dokoła topniejącego lodu, jął cucić Lejtana. Miał namarszczone czoło i surową, skupioną twarz człowieka, który odrzucił już wszelkie myśli i wahania, gdyż zapadło w nim postanowienie. Stało się ono silniejsze już od woli, a złożyły się na jego bezlitosną moc wszystkie żywiołowe potęgi ludzkie, ostatecznie zwolnione z więzów rozumowania i naleciałości obcych nagle przebudzonej, pierwotnej naturze.
Mięśnie działały szybko i sprawnie.
Myśl zamknęła się w ciasnym, lecz ściśle ograniczonym kole niezbędnych w tej chwili czynności, nie rozpraszając się już i nie wahając.
Lejtan wkrótce otworzył oczy i rozglądał się po pracowni ze zdumieniem.
Ujrzawszy przed sobą Sprogisa i czując na sobie jego ostry, rozkazujący wzrok, oprzytomniał do reszty.
— Już późno... chodźmy do domu... — szepnął suchymi wargami.
— Późno... Czas na nas!... — odpowiedział Wiliums. — Musisz tylko pójść jeszcze do sypialni Romana... Prosił cię o to, wychodząc... Czuł się bardzo źle... Pozostawił tu szpryckę... Pójdziesz do sypialni i wstrzykniesz mu pod język kamfory! Słyszysz?... Nalegał, aby koniecznie — pod język, bo inaczej robią mu się wrzody... Delikatna skóra książęca... Wstawaj i idź!
Niby pod wpływem hipnozy, odurzony jeszcze winem, Lejtan wstał, lecz zachwiał się na nogach i ledwie że nie upadł.
Sprogis nie zauważył tego, bo siedząc na sofie, wciągał płyn do pompki.
Niespostrzeżenie schował flaszkę do kieszeni kamizelki i, oddawszy szpryckę Lejtanowi, popchnął go ku drzwiom. Usiadłszy na sofie, utkwił wzrok w bielejącym tuż przed nim posągu Prometeusza, tratującego ludzi w chwili, gdy przynosił im wspaniały i dobroczynny dar — ogień.
Cierpliwie i spokojnie czekał, nasłuchując. Nic nie czuł. Wszystkie myśli jego, troski, bóle i udręki utonęły w tym oczekiwaniu. Jakiś lodowaty zwał ciężył mu pod czaszką.
Lejtan zataczając się powrócił. Trzymał w ręku opróżnioną szpryckę. Oddał ją malarzowi i z jękiem opuścił się na sofę.
— Głowa mnie boli straszliwie!... — wyrzęził. — Zastrzyknij mi kamforę, Wiliumsie!
Sprogis nic nie odpowiedział, gdyż uważnie oglądał igłę i szklaną pompkę.
Nagle zmrużył oczy i syknął, ujrzawszy plamkę krwi na niklowej oprawie szprycki.
— Co to jest?... — spytał, wbijając oczy w Lejtana.
Ten ociężałym wzrokiem spojrzał i odparł leniwie:
— Krew... wsadziłem igłę za głęboko... Trochę krwawiło mu z ust... Ale to nic... bo nie obudził się nawet...
Sprogis wytarł igłę i niklową oprawę instrumentu o róg jedwabnej poduszki i włożył go do pudełka.
Znowu o niczym nie myślał, lecz czuł się teraz inaczej, niż kiedy cucił upitego Ernesta.
W tej chwili nie miał już przedmiotu swych nieustannych, dręczących go jak zmora myśli. Przez długie miesiące gromadził w sobie tyle uczuć i myśli różnorodnych, że przelawszy je w czyn, został z jałową próżnią w sercu i mózgu.
Jakaś słabość i odrętwienie zmusiły go do wypicia resztki wina, pozostającego w kieliszku, stojącym na stole.
To go wzmocniło, więc mokrą serwetą otarł sobie czoło i kark, obudził Prangla i wraz z nim i Lejtanem zataczając się i śmiejąc zeszli do portiera.
— Spać... spać! — wzdychał Ernest.
Sprogis wsadził obydwu do dorożki i podał woźnicy adres Lejtana. Pozostawszy sam, po krótkim namyśle twardym krokiem poszedł ulicą, jeszcze pustą, bo dozorcy domowi dopiero zaczynali zamiatać chodniki, ziewając na głos i drapiąc się w głowę. Gdzieś zegar wydzwonił sześć razy.
Koło katedry Kazańskiej skinął na dorożkę i kazał się zawieźć do domu.
Otworzył drzwi własnym kluczem i bez szmeru wszedł do sieni. Spostrzegł na tle szpary uchylonych drzwi do saloniku sylwetkę zbudzonej jego krokami pani Zenaidy. Zatrzymał się i z cichym śmiechem rzekł:
— Za godzinę zwalniam pokój... Wyjeżdżam do Paryża... Miałem... wyruszyć dopiero jutro, lecz zmieniłem plan... Pojadę przez Wiedeń... przez Wiedeń!
Wszedł do swej pracowni i zamknął drzwi na klucz.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.