Bezimienna/Tom II/XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bezimienna
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Drukiem Piotra Laskauera
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIX.

Zastał on wojewodzinę po krótkiej rozmowie zarumienioną więcej, niż zwykle, i widocznie zakłopotaną.
— Pani! — rzekł po przywitaniu — pewnie się zdziwisz moim odwiedzinom, nieproszonym na ten raz... ale mnie sprowadza troskliwość o jej dobro i życzliwość prawdziwa...
— A! mój doktorze, wdzięczną ci za nie jestem... mów, proszę, o co chodzi.
— Dowiaduję się — zniżając głos, rzekł doktór — iż pani wybierasz się do Petersburga. Czy to być może?
Była chwila milczenia.
— Tak jest — odparła wojewodzina, wzdychając.
— Czy pani jedziesz sama?
— Jak to rozumiesz?
— Z kim? bo przecież nie... — zawahał się — nie z jenerałową.
— Mówmy więc otwarcie, gdyś tę drażliwą strunę zaczepił — poczęła księżna — jadę z nią i tylko dla niej.
Doktór uderzył w ręce i chwycił się za głowę.
— Na miłość Bożą! ależ to się zowie leźć w lwią paszczę dobrowolnie! Po co? nie rozumiem! W Petersburgu mieszka teraz Puzonów, którego nie opuściła ani chęć zemsty, ani pamięć doznanego bólu... a jeśli wypadkiem, który bardzo trafić się może, dostrzeże, dowie się... ta kobieta zgubiona!! To niebezpieczeństwo przechodzi wszystkie, jakim uległa w życiu... I na miłość Bożą, po co, dlaczego się na nie narażać?
Słów mu zabrakło — spojrzał na księżnę, załamał ręce.
— Nie rozumiem — dodał — nie pojmuję. Jenerałowa nie jest bezpieczną nawet w Warszawie, na miejscu waszem wywiózłbym ją za granicę... a pani... a ona... chcecie dobrowolnie narazić się na prawie nieuniknioną dolę straszniejszą nad wszystko!
Albo panie nie macie wyobrażenia o niebezpieczeństwie, lub kusicie pana Boga. To niepojęta lekkomyślność, która cudem chyba ujśćby mogła bezkarnie.
Księżna słuchała milcząca, zasępiona, nagle poczęła płakać, ręce jej splotły się rozpaczliwie i cichuteńkim głosem mówiła do doktora:
— Wszystko to wiem, pojmuję, wybolała mi od tego dusza... ale jak się oprzeć nieszczęśliwej, dla której całą pociechą jest to, że... poświęci się dla zbawienia ukochanego...
— Ukochanego? — z podziwieniem zapytał doktór — kogo?...
— Człowiek, którego w życiu jednego kochała, jest w niewoli.
— W jakiej?
— W fortecy... pod strażą.
Doktór szydersko, z politowaniem śmiać się zaczął, zżymając ramiona.
— I cóż wy słabe niewiasty w miejscu obcem poradzić na to możecie? Myślicie, że więzienia tamtejsze to polska wieża, do której wchodzi kto chce, i wychodzi z niej kto sobie życzy? Nie łudźcie się: tam więźniowie są dobrze strzeżeni i dostęp do nich trudny... ani ulgi im przynieść, ani ucieczki ułatwić niepodobna... to są próżne marzenia.
— Ja to wiem — odparła wojewodzina — ale przekonać nie potrafię... niech zobaczy, niech się dotknie, aby wiedziała, że ja jej mojego poświęcenia nie skąpię, że moja miłość nie jest egoizmem samym.
Patrząc na jej łzy, na rozpacz, na te gwałtowne wybuchy, na rojenia nadziei, żal mi jej i, mimo przekonania o bezsilności naszej, odwodzić jej od tego nie śmiem, nie potrafię. Trzeba jechać, doktorze.
— Trzeba zginąć, komu zguba przeznaczona... na to więc niema ratunku — zawołał doktór — nie mogę pani przekonać o grożącem niebezpieczeństwie, a więc odkryję jej wszystko.
Rozstaliśmy się z jenerałem — mówił dalej — w najlepszych stosunkach, nie posądzał mnie o nic, zachował mi więc dawniejszą swą przyjaźń i pisuje czasem do mnie. Z tych listów widzę, że namiętność w nim nie wygasła, zmieniła się tylko... pragnie zemsty. Oto donosi mi, że przez ambasadora polecił czynić poszukiwania jenerałowej, że naznaczył nagrodę... za samą o niej wiadomość, i że postanowił jak najmocniej porwać ją, by osadzić w monasterze. Pani wiesz, że w naszym kraju wszystko im wolno, cóż dopiero, gdy kto własnej żony poszukuje?
Doktór zamilkł.
— Mów z nią sam — odezwała się wojewodzina, wstając — może ją przekonasz.
Na te słowa z wielkiem podziwieniem obojga, z za krzesła księżnej, usłyszeli odpowiedź spokojną:
— Ja tu jestem...
W istocie niepostrzeżona stała już od kwadransa, słuchając rozmowy całej, Hela, a twarz jej nie okazywała najmniejszej obawy ani wzruszenia; owszem uśmiechała się łagodnie.
Przyklękła na kolano przed księżną, pocałowała ją w rękę, objęła rękami i odezwała się z zapałem:
— Moja pani najdroższa... moja...
Obie w uścisku płakać zaczęły.
— Prawda? jam szalona, jam opętana, jam nielitościwa — mówiła, powstając powoli — jam samolubna istota, dla fantazyi narażam szczęście, spokój... a! łajcie mnie! ale nie potraficie tak nielitościwie złajać, jak ja sama... a jednak jest siła, co mnie upokorzoną ciągnie tam! gdzieś ku chmurnym przeznaczeniom. Kocham tego człowieka, on jest w więzach, w niewoli; tam, gdzie siła męska i przebiegłość nie starczy, kobiecej dopiero chytrości i uporowi otwiera się pole... Czuję w sobie potęgę... mam nadzieję, że ja, jabym go uwolnić potrafiła.
Ale pocóż ty, pani moja najdroższa, masz dzielić losy moje... puść mnie, pójdę sama.
— Nigdy w świecie! — przerwała księżna — jeśli jest jaka ocalenia ciebie nadzieja, to we mnie, samą nie puszczę.
Doktór słuchał tego wybuchu wcale niewzruszony.
— To po prostu szaleństwo! — zawołał.
— Szaleństwo czasem więcej niż rozum może — szepnęła Hela.
Doktór biedny nic już nie mówił.
— Czy kto kiedy przekonał kobietę? — odezwał się — tego jeszcze przykładu nie było. Ja uczyniłem, com był powinnien, panie zrobicie, co się im podoba.
Müller, wychodząc, widział, jak dwie kobiety rzuciły się sobie w objęcia, i słyszał, jak Hela zawołała:
— Jedziemy!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.