Bezimienna/Tom I/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bezimienna
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Drukiem Piotra Laskauera
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

— Mów pan, bardzo go prosimy — rzekła — i mnie też to obchodzi, bośmy byli jego przyjaciółmi... Chciałabym, żeby i biednej Helusi serce zaspokoiło się nieco... Nie prosta to ciekawość z naszej strony.
Mówiłam już, zdaje mi się, panu, że Helunia, którą ja kocham, jak córkę, a ona mi też płaci sercem dziecka, jest moją przybraną tylko... w istocie sierotą... Nie znamy nawet jej rodziców, tak się to nieszczęśliwie dla niej złożyło...
Gość potakująco głowę skłonił a patrzał na piękną, osmuconą jeszcze tem wspomnieniem Helę z większą, niż wprzódy, wytężoną uwagą, jakby w rysach jej szukał jakiegoś podobieństwa... jakichś śladów, utwierdzających rodzące się domysły.
— Nie mam ja teraz żadnych dla Heli tajemnic — mówiła dalej starsza — nie chcę nic przed nią ukrywać, aby biedaczka nie roiła nadaremnie... pragnęłabym, żeby się jej los wyjaśnił, ale dziś się już tego trudno spodziewać — tyle lat upłynęło!
Byłam jeszcze wówczas młodą bardzo, tylko cośmy się pobrali — ja i mąż mój nieboszczyk mieszkaliśmy w Warszawie, bo Ksawery mój służył w kancelaryi marszałkowskiej i był manualistą przy samym Księciu Marszałku. Chociaż z pensyjki i różnych bocznych dochodów zaledwie wyżyć mogliśmy, ale nadzieja trzymała, że poczciwego człowieka popchną ludzie poczciwi. Mieliśmy przyjaciół i protekcyę. Ksaweremu naówczas różne rzeczy jeszcze po głowie chodziły... Zdawało mi się, że musimy lepszego dobić się losu pracą i uczciwością. Rad też był mnie w tej nadziei przygotować do świetniejszego bytu i, choć już zamężnej, narzucał nauczycieli, kazał się więcej książką zajmować, niż gospodarstwem... Szczególniej mu się zdawało, że z mojego głosu, choć w nim nie było doprawdy nic osobliwego — coś zrobić potrafi; chciał koniecznie, zaklinał, prosił, żebym się uczyła muzyki i śpiewu. Pewnego dnia, nie wiem skąd go wziąwszy, przyprowadził mi metra, właśnie tego Czecha Swobodę.
Znałeś go pan, więc długo o nim nie potrzebuję mówić. Rzadkiej był dobroci, skromności, potulności człowiek; mało znany a nie pragnący sławy i rozgłosu, rozmiłowany w muzyce aż do śmieszności. Dla niego na świecie nie było już nic do postawienia obok niej.
Przed laty już kilku, jak mi powiadał, przywędrował był do Warszawy, pieszo, z małym tłumoczkiem na plecach, w którym było więcej nut, niż bielizny, z wesołością młodą i nadzieją. Dał się poznać w stolicy prędko ze swego pięknego talentu, bo grał cudnie, jak panu wiadomo, na klawikordzie i skrzypcach, a śpiewał jeszcze cudowniej. Kiedy czasem na chórze w kościele aryę jaką wziął na siebie, to wszyscy zapominali o modlitwie, zasłuchując się... Począł tedy dawać lekcye po pańskich domach, i jak tylko mógł na chleb powszedni zarobić — już więcej nie pragnął... Oszczędzał, żeby kupić jaki taki fortepianik... a dostawszy go... mało nie oszalał...
Ujmującej słodyczy charakteru, usłużny, grzeczny, skromny a — co mężczyźnie też nie szkodzi — pięknej twarzy i postawy, był powszechnie lubianym i porywanym... i gdyby był chciał, mógł świetnie się nawet ożenić... ale dla niego muzyka była wszystkiem...
— Pamiętam go, jakbym go wczoraj widział — dodał gość — słusznego wzrostu, brunet, włosy prześliczne, oczy czarne, wyrazu pełne a łzawe... uśmiech, jakiegom od tej pory na żadnych ludzkich ustach nie widział... Kto go poznał, pokochać musiał — zdawało się, że nie mógł mieć na świecie nieprzyjaciela.
— Otóż Swoboda — kończyła starsza — i mnie począł był dawać lekcye na klawikordzie, potem trochę śpiewu, bywał w domu naszym często bardzo, mąż go zapraszał, chcąc się wywdzięczyć, że tak drogo, jak inni, za lekcye nie płacił, a że mu po pańskich pałacach i ceremoniach wydawać się u nas musiało jak u rodziny (są to jego własne słowa, które z ust jego słyszałam), więc gościł choć bez lekcyi, grał, rozpowiadał, a myśmy słuchali... Z mężem moim poprzyjaźnili się, jak bracia, jam się też do niego przywiązała, jak do krewnego... nie było u nas prawie dnia bez Swobody.
Niewielem się ja tam od niego nauczyła muzyki, bo to była fantazya Ksawerego nieboszczyka a ja tylko, żeby mu dogodzić, męczyłam się nad klawikordem, choć w istocie talentu nie miałam. Miło mi było, że Ksawery zyskał przyjaciela, bo w istocie skarb to był drogi ten człowiek.
— O! moja pani, mówić mi tego nie potrzebujesz, znałem go dobrze... wówczas i później — rzekł gość — a kochałem go pewnie od was nie mniej... Serce było anielskie... humor dziecięcy, wesołość jakaś czysta, spokojna... rzekłbym niewieścia, dziewicza...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.