Bezimienna/Tom I/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bezimienna
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Drukiem Piotra Laskauera
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Niema smutniejszej pory roku do przeżycia nad ponurą jesień, która się zdaje wieść do grobu naturę i człowieka... Najbrzydsza wiosna to jeszcze nadzieja, poza nią świeci życia słońce; najsroższa zima to już przedświt wiosny — ale, te dnie szare, słotne, wietrzne, te kościotrupy drzew uschłych, życie wstrzymane wszędzie, starte barwy, wygasające powoli ciepło — coraz krótsze słońce — w najmłodsze serca wlewają smutek i zwątpienie. Chwilami chce się umrzeć, a dusza buntuje się przeciw tej torturze powolnej. Zdaje się, że z tego snu i zdrętwienia świat się już nie przebudzi... A w gęstwinie puszcz, na gołych stepach, kędy wiatr buja i wyje — w dzikich naszego kraju zakątach — dla ubogich ludzi, dla chat nędznych, dla ciał schorzałych, dla dusz znękanych... jakże to straszne do przetrwania godziny!!
Człowiek chciałby tak położyć się, usnąć, jak wedle podań martwieją i kładą się spać bobaki i niedźwiedzie, a nie zbudzić się aż ze skowronkami i zielenią.
Takiego wieczora tęsknej, burzliwej jesieni, w maleńkim dworku, nieopodal od opuszczonego pańskiego pałacu, położonym nad drogą, która do niego wiodła, w izdebce bardzo ubogiej, acz utrzymanej starannie i chędogo — dwie kobiety milczące, smutne, siedziały u komina, w którym trochę gałęzi suchych, paląc się nierównym płomieniem, to rzucało światło jaskrawymi pasy na mieszkanie, to pogrążało je w ciemności...
Wdowio, sieroco, biednie wyglądał ten kątek, istny przytułek ludzi na łaskawym chlebie... Wiemy, że łaska wygląda zawsze nader skromnie...
Obok izby w alkierzu, do którego przez otwarte drzwi wkradało się trochę światła, leżała blada... dwunastoletnia może dzieweczka, twarzą zwrócona ku pierwszej izbie i ogniowi. Oczy jej wielkie, czarne, błyszczące życiem rozbudzonem gorączkowo, pięknej twarzyczce dziecka nadawały wyraz dziwny, uderzający. Oczy jej mówiły więcej, niżeli wiek tłómaczył — dojrzałość przedwczesna, złowroga, która przeraża matki i każe wątpić o przyszłości, patrzała z twarzy dziecięcia.
Dwie kobiety, siedzące w pierwszej izbie z jakąś robotą w rękach, więcej się przysłuchiwały wyciu wiatru, szelestowi gałęzi i opadających liści, szumom burzy.. więcej spoglądały w ciemności... niż myślały o pracy, co im z dłoni wypadała... Były smutne, pogrążone... jakby wyczekiwały czegoś i obawiały się razem.
Starsza z nich mogła mieć lat czterdzieści, ale z twarzy więcej niż czterdziestoletnie cierpienie patrzało. Była to kobieta blada, wychudła, znękana bardzo, z wyrazem cierpienia i dobroci na twarzy... z rezygnacyą boleści, w której już iskry nadziei nie było. Włos jej posiwiał przed czasem, oczy miała zapadłe, zmarszczkami wczesnemi okryte czoło i policzki; powieki zaczerwienione i nabrzękłe. Nędza, niewygody, troska, przygnębiły ją, ale nie rozdrażniły przeciwko światu i ludziom, zdawała się pobożnie znosić, co Bóg zesłał na nią, nie buntując się przeciwko Niemu.
Lice młodszej niewiasty, jak pierwsza w skromne bardzo suknie przybranej, było całym poematem — rzadko taka piękność spotyka się pod ubogą strzechą... Świetne kwiaty zwykły wystrzelać po cieplarniach, a jasne twarze wśród zbytków i dostatku. Trafiają się czasem, jakby na urągowisko nędzy, a na utrudnienie życia, twarze wdzięczne i w sukmanach, pełne wyrazu i uroku tęsknego, czasem klasycznej piękności; rzadko jednak wykwitnie coś tak majestatycznie, zwycięsko jaśniejącego, jak postać owej młodej dziewczyny... W biednej swej starej sukience zdawała się przebraną królową. Twarz jej nietylko była piękną, nietylko szlachetną, ale uderzała wyrazem energii, siły, poczucia własnej potęgi... i jakiejś dumy zwycięskiej, która się nędzy ugiąć nie dała.
Cała jej postać, posągowo zbudowana, zachwycała doskonałością kształtów; kibić, ramiona, czoło jasne, rączki maleńkie, warkocz czarny, który jej główkę swoim ciężarem uginał, smutny uśmiech ust jej różowych, w takiej były sprzeczności z tą ubogą izdebką, iż na pierwszy rzut oka posądzić ją było można, że tu przybyła tylko chwilowo.
Siedziała przecie w majestacie swym, tęskna, zadumana, robotę rzuciwszy... patrzyła na ogień a niekiedy wstrząsnęła śliczną głową, ruszyła ramionami... jakgdyby po cichu, w duszy z myślą się własną kłóciła.
Starsza kobieta co spojrzała na nią tajemnie, to spuściła oczy prędko, udając, że nie patrzy, nie widzi, nie domyśla się tej walki...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.