Bartek Zwycięzca (1883)/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Bartek Zwycięzca
Pochodzenie Pisma Tom V
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1883
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Bliższy udział w walnéj rozprawie pod Gravelotte, początkowo przekonał Bartka tylko o tém, że w bitwie jest się na co gapić a niéma co robić. Z początku bowiem kazano stać i jemu i jego pułkowi z karabinem u nóg, u stóp wzgórza pokrytego winogradem. Zdala grały armaty, zbliska przelatywały pułki konne z tententem, od którego ziemia się trzęsła; migotały to chorągiewki, to kirasyerskie miecze! Nad wzgórzem po błękitném niebie przelatywały z sykiem granaty w kształcie białych obłoczków, potém dym napełnił powietrze i zasłonił horyzont. Zdawało się, że bitwa, jak burza, przechodzi stronami, ale trwało to niedługo.
Po pewnym czasie dziwny jakiś ruch powstał koło Bartkowego pułku. Poczęły koło niego stawać inne pułki, a w przerwy pomiędzy niemi nadbiegały co koń wyskoczy, armaty, które wyprzęgano na gwałt i obracano paszczami ku wzgórzu. Cała dolina napełniła się wojskiem. Teraz na wszystkie strony grzmią komendy, latają adjutanci. A nasi szeregowcy szepcą sobie do ucha: „oj! będzież nam, będzie!” lub pytają jeden drugiego z niepokojem: „czy to już się zacznie?” „Zapewne już.” Oto zbliża się niepewność, zagadka, może śmierć... W dymie, który zasłania wzgórze, wre coś i kotłuje się strasznie. Słychać coraz bliżéj basowy huk dział i stukotanie karabinowego ognia. Zdala dochodzi jakby niewyraźny jakiś trzask, to kartaczownice już słychać. Nagle, jak hukną dopiero co postawione armaty, aż ziemia i powietrze zadygotały razem. Przed Bartkowym pułkiem zasyczało strasznie. Spojrzą: leci niby róża jasna, niby chmurka, a w téj chmurce coś syczy, śmieje się, zgrzyta, rży i wyje. Chłopi wołają: granat! granat! Tymczasem pędzi ten ptak wojny, jak wicher, zbliża się, spada, pęka! Huk straszny rozdarł uszy, łoskot jakby się świat walił, i pęd, jakby od uderzenia wiatru! Zamieszanie powstaje w szeregach, stojących w pobliżu armat, rozlega się krzyk i komenda: „szlusuj!” Bartek stoi w piérwszym szeregu, karabin przy ramieniu, łeb do góry, broda podpięta, więc zęby nie kłapią. Nie wolno drgnąć, nie wolno strzelać. Stać! Czekać! Aż tu leci drugi granat, trzeci, czwarty, dziesiąty! Wicher zwiewa dym z wzgórza. Francuzi już spędzili z niego baterye pruskie, już postawili swoje i teraz zieją ogniem na dolinę. Co chwila z gęstwy winogradu wyskakują długie, białe rzuty dymu. Piechota pod zasłoną armat zstępuje coraz niżéj, by rozpocząć ręczny ogień. Są już w połowie wzgórza. Teraz widać ich doskonale, bo wiatr odrzuca dymy. Czy winograd zakwitł makiem? Nie, to czerwone czapki piechurów. Naraz nikną między wysoką łozą winną, nie widać ich: gdzieniegdzie tylko wieją trójkolorowe chorągwie. Ogień karabinowy rozpoczyna się szybki, gorączkowy, nieregularny, wybuchający nagle w coraz innych miejscach. Nad tym ogniem wyją ciągle granaty i krzyżują się w powietrzu. Na wzgórzu czasem wybuchną okrzyki, którym z dołu odpowiada niemieckie: „hurra!” Armaty z doliny huczą nieprzerwanym ogniem. Pułk stoi niewzruszony.
Sfora ognia poczyna go jednak z kolei obejmować. Kule bzykają niby muchy, niby bąki zdaleka, lub przelatują ze strasznym świstem w pobliżu. Coraz ich więcéj: oto świszczą koło głów, nosów, oczu, ramion, idą ich tysiące, miliony. Dziw, że jeszcze ktoś stoi na nogach. Nagle tuż za Bartkiem odzywa się jęk. „Jezu!” potém: „szlusuj!” znów: „Jezu!” „szlusuj!” Wreszcie jęk już nieprzerwany, komenda coraz spieszniejsza, szeregi ściskają się, świst coraz częstszy, nieustający, okropny. Zabitych wyciągają za nogi. Sąd Boży!
— Boisz się? — pyta Wojtek.
— Co się nie mam bać!... — odpowiada nasz bohatér, szczękając zębami.
A jednak stoją obaj i Bartek i Wojtek, i nawet do głowy im nie przychodzi, że możnaby zemknąć. Kazali im stać i kwita! Bartek kłamie. Nie boi on się tak, jakby tysiące innych bało się na jego miejscu. Dyscyplina panuje nad jego wyobraźnią, a wyobraźnia nie maluje mu nawet tak okropném położenia, jak ono jest. Bartek jednak sądzi, że go zabiją i powierza tę myśl Wojtkowi.
— Dziury w niebie nie będzie, jak jednego kpa zabiją! — odpowiada rozdrażnionym głosem Wojtek.
Słowa te uspakajają Bartka znacznie. Zdawałoby się, że głównie chodziło mu o to, czy się dziura w niebie nie zrobi? Uspokojony pod tym względem stoi cierpliwiéj, czuje tylko okropne gorąco i pot zlewa mu twarz. Tymczasem ogień staje się tak straszny, że szeregi topnieją w oczach. Zabitych i rannych niéma już kto wyciągać. Chrapanie konających miesza się ze świstem pocisków i hukiem wystrzałów. Po ruchu trójbarwnych chorągwi widać, że ukryte w winnicy piechury zbliżają się coraz bardziéj. Stada kartaczy dziesiątkują szeregi, które poczyna ogarniać rozpacz.
Ale w odgłosach téj rozpaczy czuć pomruk zniecierpliwienia i wściekłości. Gdyby kazano im iść naprzód, poszliby jak burza. Nie mogą tylko ustać na miejscu. Jakiś żołnierz zrywa nagle czapkę z głowy, ciska ją z całą siłą o ziemię i mówi:
— Raz kozie śmierć!
Bartek doznaje znów na te słowa tak znakomitéj ulgi, że prawie zupełnie przestaje się bać. Bo jeżeli raz kozie śmierć, to właściwie o nic wielkiego nie chodzi. Jest to filozofia chłopska, lepsza od każdéj innéj, skoro dodaje otuchy. Bartek zresztą wiedział, że raz kozie śmierć, ale miło mu to było usłyszeć i mieć zupełną pewność, zwłaszcza, że bitwa zaczęła się zmieniać w pogrom. Oto pułk, nie wystrzeliwszy ani razu, jest już do połowy zniszczony. Tłumy żołnierzy z innych rozbitych pułków przebiegają koło niego w nieładzie, tylko ci chłopi z Pognębina, Krzywdy Wielkiéj, Krzywdy Małéj i Mizerowa, trzymani żelazną pruską dyscypliną, stoją jeszcze. Ale i w ich szeregach czuć już pewne wahanie się. Za chwilę pękną karby dyscypliny. Ziemia pod ich nogami staje się już miękka i ślizka od krwi, któréj surowy zapach miesza się z wonią dymu. W niektórych miejscach szeregi nie mogą się zewrzeć, bo trupy czynią w nich przerwy! U nóg tych ludzi, którzy jeszcze stoją, druga połowa leży we krwi, w jękach, w konwulsyach, w konaniu, lub w ciszy śmierci. Oddechom braknie powietrza. W szeregach powstaje szmer.
— Na rzeź nas przywiedli!
— Nikt nie wyjdzie!
Still polnisches Vieh — odzywa się głos oficera...
— Dobrze ci za moim kołnierzem...
Steht der Kerl da!
Nagle jakiś głos poczyna mówić:
— Pod Twoję obronę...
Bartek podchwytuje natychmiast:
— Uciekamy się Święta Boża rodzicielko!
I wkrótce chór polskich głosów na tém polu zagłady woła oto do Patronki Częstochowskiéj: „Naszemi prośbami nie racz gardzić!” A z pod nóg wtórują im jęki: „O Maryo, Maryo!” I wysłuchała ich widocznie, bo w téj chwili na spienionym koniu przybiega adjutant, rozlega się komenda: „do ataku broń! hurra! naprzód!” Grzebień bagnetów pochyla się nagle, szereg wyciąga się w długą linię i rzuca się ku wzgórzom szukać bagnetem tych nieprzyjaciół, których nie mogły dostrzedz oczy. Wszelako od stóp wzgórza dzieli naszych chłopów jeszcze ze dwieście kroków i przestrzeń tę muszą przebyć pod morderczym ogniem... Czy nie wyginą do reszty, czy się nie cofną? Wyginąć mogą, ale się nie cofną, bo komenda pruska wié na jaką nutę grać tym polskim chłopom do ataku. Wśród ryku dział, wśród karabinowego ognia, dymu i zamieszania i jęków, głośniejszym nad wszystkie trąby i trąbki biją w niebo hymnem, od którego każda kropla krwi skacze w ich piersiach: „Hurra!” odpowiadają Maćki. „Póki my żyjemy!” Ogarnia ich zapał, płomień bije im na twarze! Idą jak burza przez zwalone ciała ludzkie, końskie, przez złomy armatnie. Giną, ale idą z krzykiem i śpiéwem. Już dobiegają krańca winnicy, nikną w zaroślach. Śpiéw tylko brzmi, czasem błyśnie bagnet. Na górze wre ogień coraz straszniejszy. Na dole trąbki wciąż grają. Salwy francuzkich wystrzałów stają się spieszniejsze, jeszcze spieszniejsze, gorączkowe i nagle....
Nagle milkną.
Tam na dole stary wilk wojny, Steinmetz, zapala porcelanową fajkę i mówi z akcentem zadowolenia:
— Im tylko to grać! Doszli zuchy!
Jakoż po chwili jeden z dumnie powiewających trójbarwnych sztandarów, podskakuje w górę, pochyla się i niknie....
— Nie żartują! — mówi Steinmetz.
Trąby grają znowu tenże sam hymn. Drugi pułk poznański idzie w pomoc piérwszemu.
W gęstwinie wre bitwa na bagnety.
Teraz Muzo śpiéwaj mojego Bartka, aby potomność wiedziała co czynił. Oto i w jego sercu strach, niecierpliwość, rozpacz zlały się w jedno uczucie wściekłości; a gdy usłyszał ową muzykę, to każda żyłka wyprężyła się w nim, jak drut żelazny. Włos stanął mu dębem, z oczu skry poszły. Zapomniał o świecie, o tém, że „raz kozie śmierć,” i chwyciwszy w potężne łapy karabin, skoczył z drugimi naprzód. Dobiegłszy wzgórza przewrócił się z dziesięć razy na ziemię, stłukł sobie nos, powalał się ziemią i krwią, która mu z nosa pociekła, i biegł naprzód, wściekły, zziajany chwytając w otwarte usta powietrze. Wytrzeszczał oczy, by w gęstwinie zobaczyć jak najprędzéj jakiego Francuza i dojrzał ich wreszcie trzech naraz przy chorągwi. Byli to turkosy. Ale czy myślicie, że Bartek się cofnął? Nie! onby teraz samego Lucypera brał za rogi! Dopadł już do nich, i oni z wyciem rzucili się ku niemu; dwa bagnety, jakby dwa żądła, już, już tykają jego piersi, a mój Bartek jak złapie za karabin z cienkiego końca, niby kłonicę, jak machnie, jak poprawi... Wrzask tylko odpowiedział mu straszny, jęk — i dwa czarne ciała poczęły drgać konwulsyjnie na ziemi.
W téj chwili trzeciemu, który trzymał chorągiew, podbiegło na pomoc z dziesięciu towarzyszy. Bartek jak furya rzucił się na wszystkich razem. Dali ognia, błysnęło, huknęło! i jednocześnie w kłębach dymu zagrzmiał chrapliwy ryk Bartka:
— Chybiliśta!
I znów karabin w jego ręku zatoczył łuk straszliwy, znów jęki odpowiedziały ciosom. Turkosi cofnęli się w przerażeniu na widok tego oszalałego z wściekłości olbrzyma, i czy się Bartek przesłyszał, czy też wołali coś po arabsku, dość, że wyraźnie mu się zdało, iż z ich szerokich warg wychodzi okrzyk:
— „Magda! Magda!”
— Magdy wam się chce! — zawył Bartek i jednym skokiem był w środku nieprzyjaciół.
Szczęściem w téj chwili Maćki, Wojtki i inni Bartkowie przybiegli mu w pomoc. Wśród gęstwiny winogradu zawiązała się bitwa ścieśniona i tłumna, któréj wtórował trzask karabinów, świst nozdrzy i gorączkowy oddech walczących. Bartek szalał, jak burza. Osmalony dymem, oblany krwią, podobniejszy do zwierzęcia, niż do człowieka, nie pamiętny na nic, każdém uderzeniem przewracał ludzi, łamał karabiny, rozwalał głowy. Ręce jego poruszały się straszną szybkością machiny, siejącéj zniszczenie. Dotarłszy do chorążego, chwycił go żelaznemi palcami za gardło. Oczy chorążego wyszły na wierzch, twarz nabrzmiała, zacharczał, i ręce jego puściły drzewiec!
— Hurra! — krzyknął Bartek i podniósłszy chorągiew, zakołysał nią w powietrzu.
Ten-to wznoszący się i opadający sztandar widział z dołu generał Steinmetz.
Ale mógł go widzieć tyko przez jedno mgnienieoka, bo w drugiém, Bartek tąż samą chorągwią strzaskał już jakąś głowę nakrytą kepi ze złotym sznurkiem.
Tymczasem towarzysze jego skoczyli już naprzód.
Bartek został przez chwilę sam. Obdarł sztandar; schował go w zanadrze, i chwyciwszy w obie ręce drzewce, rzucił się za towarzyszami.
Gromady turkosów, wyjąc nieludzkiemi głosami, uciekały teraz ku stojącym na szczycie wzgórza armatom, za nimi zaś biegli Maćki, krzycząc, goniąc, tłukąc kolbami i bagnetami.
Żuawi, stojący przy armatach, powitali jednych i drugich karabinowym ogniem.
— Hurra! — krzyknął Bartek.
Chłopi doszli do armat. Zawiązała się przy nich nowa bitwa na białą broń. W téj chwili téż drugi pułk poznański nadbiegł na pomoc pierwszemu. Chorągwiane drzewce w potężnych łapach Bartka, zmieniło się teraz w jakieś piekielne cepy. Każde ich uderzenie otwierało wolną drogę w ścieśnionych szeregach francuzkich. Przerażenie téż zaczęło ogarniać żuawów i turkosów. W miejscu, w którém walczył Bartek, pierzchli. Po chwili piérwszy Bartek siedział już na armacie, jak na pognębińskiéj kobyle.
Ale nim żołnierze mieli czas dostrzedz go na niéj, on już siedział na drugiéj, przy któréj znów obalił chorążego z chorągwią.
— Hurra Bartek! — powtórzyli żołnierze.
Zwycięztwo było zupełne. Zdobyto wszystkie kartaczownice. Pierzchająca piechota, wpadłszy po drugiéj stronie wzgórza na nowy pruski pułk, złożyła broń.
Bartek zdobył jednak w pogoni trzecią jeszcze chorągiew.
Trzeba go było widzieć, gdy zmęczony, oblany potém i krwią, sapiąc jak miech kowalski, zstępował teraz wraz z innymi ze wzgórza, dźwigając na ramionach trzy chorągwie. Francuzi! hej! co on sobie teraz z nich robił! Obok niego szedł podrapany i pokiereszowany Wojtek, więc Bartek do niego:
— Cóżeś gadał? Toć to robactwo: siły w kościach nijakiéj niéma. Podrapały ta mnie i ciebie, jak kociaki, ale i tyla. A com którego lunął, to ci o ziemię....
— Kto cię wiedział żeś taki zawzięty — odparł Wojtek, który widział czyny Bartka i począł patrzeć na niego zgoła innemi oczyma.
Ale któż tych czynów nie widział. Historya, cały pułk i większość oficerów. Wszyscy spoglądali teraz na tego olbrzymiego chłopa, o rzadkich płowych wąsach i wyłupiastych oczach z podziwem. — Ach! Sie verfluchter Polake! — powiedział mu sam major i pociągnął go za ucho, a Bartek aż mu trzonowe zęby pokazał z radości. Gdy pułk znów stanął u stóp wzgórza, major pokazał go pułkownikowi, a pułkownik samemu Steinmetzowi.
Ten obejrzał sztandary i kazał je zabrać, poczém począł oglądać Bartka. Mój Bartek stoi znowu wyciągnięty jak struna i prezentuje broń, a stary generał patrzy na niego i kręci głową z zadowoleniem. Nakoniec zaczyna coś mówić do pułkownika. Słychać wyraźnie słowo: Unteroffizier.
Zu dumm, Excellenz! — odpowiada major.
— Sprobujmy — mówi jego Ekscelencya, i zwracając konia, zbliża się do Bartka.
Bartek sam już nie wié, co się z nim dzieje. Rzecz niesłychana w pruskiéj armi: generał będzie rozmawiał z szeregowcem. Jego Ekscelencyi przyjdzie to tém łatwiéj, że umié po polsku. Zresztą szeregowiec ten zdobył trzy sztandary i dwie armaty.
— Zkąd jesteś? — pyta generał.
— Z Pognębina — odpowiada Bartek.
— Dobrze. Imię twoje?
— Bartek Słowik.
— Mensch... tłómaczy major.
— Mens! — powtarza Bartek.
— Wiesz za co bijesz Francuzów?
— Wiem, Celencyjo...
— Powiedz!
Bartek poczyna się jąkać: „Bo... bo...” Nagle słowa Wojtka przychodzą mu szczęśliwie na pamięć, wybucha więc prędko, by nie przekręcić:
— Bo to także Niemcy, tylko ścierwa gorsze!
Twarz staréj Ekscelencyi poczyna tak drgać, jakby jego Ekscelencya miała ochotę wybuchnąć śmiechem. Po chwili jednak jego Ekscelencya zwraca się do majora i mówi:
— Miałeś pan słuszność.
Mój Bartek, kontent z siebie, stoi ciągle jak struna.
— Kto wygrał dziś bitwę? — pyta znowu generał.
— Ja, Celencyjo! — odpowiada bez wahania Bartek.
Twarz Ekscelencyi poczyna znów drgać.
— Tak, tak, ty! A oto masz nagrodę...
Tu stary wojownik odpina krzyż żelazny z własnéj piersi, następnie schyla się i przypina go Bartkowi. Dobry humor generała drogą zupełnie naturalną odbija się na twarzach pułkownika, majorów, kapitanów aż do podoficerów. Po odjeździe generała, pułkownik daje ze swéj strony Bartkowi dziesięć talarów, major pięć i tak daléj. Wszyscy powtarzają mu, śmiejąc się, że wygrał bitwę, skutkiem czego Bartek jest w siódmém niebie.
Dziwna rzecz. Jeden tylko Wojtek nie bardzo jest z naszego bohatéra zadowolony.
Wieczorem, gdy zasiedli obaj przy ognisku i gdy szlachetna twarz Bartka zapchana była kiszką grochową, tak dokładnie jak sama kiszka grochem, Wojtek ozwał się tonem rezygnacyi:
— Oj ty Bartek, głupi jesteś, bo głupi...
— Albo co? — mówi przez kiszkę Bartek.
— Cóżeś ty człeku nagadał generałowi o Francuzach, że ony Miemcy?
— A sameś prawił...
— Ale trzeba ci było zmiarkować, że generał i oficery téż Miemcy.
— To i co z tego?
Wojtek począł się jakoś jąkać...
— To, że choć ony Miemcy, ale nie trzeba im tego mówić, boć to zawdy nieładnie...
— Toć ja na Francuzów powiedziałem nie na nich...
— Ej, kiedy bo to...
Wojtek uciął nagle, widocznie sam chciał także co innego powiedzieć, chciał oto wytłómaczyć Bartkowi, że przy Niemcach nienależy źle mówić o Niemcach, ale jakoś mu się język poplątał!...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.