Atma (Rodziewiczówna)/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Atma
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1914
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.

Zima przyszła dla Jaworskiego w Kowlu.
Z pierwszym śniegiem i mrozem przerwały się roboty — i Własow ze swą kompanią — odjechali na wschód — do domu. Pożegnali kolegę jak umieli najlepiej — propozycyą wypitki — obietnicą — że z wiosną, gdzieby nie byli na robocie, dadzą mu znać, przyjmą do spółki.
Odprowadził ich na dworzec — i wracał sam w śnieżną szarugę do miasta.
Mieszkał u rymarza żyda w małej izdebce, przedzielonej niby ścianką z desek — od warsztatu i kuchni gospodarzy. Lokal ten kosztował go trzy ruble miesięcznie, i póki dnie były dłuższe i powietrze cieplejsze — wracał zmęczony i zasypiał przy otwarłem oknie.
Ale teraz roboty nie było — wieczór się zaczynał wcześnie — na dworze była zima.
Miasto nędzne, marne, senne, miało w sobie nastrój pustki i nudy. Ludzie się snuli jakby przybici, skuleni — jeśli żywsze gdzie było światło w domostwie, jeśli głos i ruch — to był szynk lub traktyernia, jeśli ktoś gwizdał lub śpiewał — pewnie był nie trzeźwy.
Jaworski szedł powoli i najdalszemi ulicami i parę razy domek rymarza minął, zanim zdecydował się wejść.
Majster szył szleję przy kopcącej u sufitu lampce, izba pełna była woni skór, cebuli, brudu ludzkich ciał i gorąca. Masa dzieci, kobiet snuła się i hałaśliwie gadała, w sionce gęgały i cuchnęły gęsi.
Jaworski wszedł do swej izdebki, zapalił lampę i wyciągnął się na łóżku.
Na ścianach bielonych, ale pełnych szpar i krzywych — wisiały jego narzędzia, parę sztuk odzieży — wszystko, co posiadał. W kącie miska gliniana i stara konewka przedstawiała toaletę, pod oknem był kulawy, niegdyś czerwony stolik i drewniane krzesło. Trzy szyby w oknie były zaklejone gazetą — czwarta dawała widok na śmietnik podwórza.
Oczy Jaworskiego obeszły to wszystko — potem je przymknął. Zegar stary zaczął chrobotać i wydzwonił ósmą godzinę. Do nocy było daleko — zresztą, co znaczy noc dla człowieka, który jutro nie ma co robić.
Leżał tak, zdawało mu się, wieki — aż go ocknęło z rozmyślania zgrzytanie zegaru — porachował uderzenia — dziewiąta.
Zerwał się, zdjął kożuch, bo dławił się gorącem i znowu siedział, z obwisłemi ramionami, zgarbiony, ze wzrokiem wbitym w ziemię.
I cóż z tego, że ramiona jego mogą i umieją dźwigać ciężary i władać toporem i piłą bez umęczenia dzień cały — co z tego, że znosi grube jadło i wszelką niewygodę — jak Miszka, co z tego — jeśli mu został jego duch ze wszystkiemi potrzebami, z niemożebnością — nie myśleć.
Gdy był jeszcze tam — na tamtym świecie — nie brakło mu nigdy towarzystwa — nie przerywała się nigdy praca. Wieczory, noce zimowa spędzał nad książką, nad rachunkami, obmyślając plany i projekty — a praca jego nie miała martwych sezonów.
Teraz był atomem masy robotniczej, kroplą oceanu, jedną parą bezimiennych rąk tłumu, co pracuje lub szaleje.
A szał przyjść musi. Bezimienne ramiona tworzą olbrzymie dzieła, dostają się do wnętrza ziemi, budują potwory statków, co opanowują oceany — odziewają, karmią ludzkość, zdobywają pustynie, co wyprowadzają na skał szczyty, i przeprowadzają przez rzeki i przepaście, muszą czasami mieć odczucia swej mocy i potęgi i zapomnienie, że nie tworzą — a tylko wykonywają. I wtedy niszczą. A bezimienne masy miewają odpoczynek dla ramion omdlałych, dla rąk okrwawionych narzędziem — i wtedy śpią lub szaleją. Mieszkania ich ciasne, przepełnione dziećmi, choremi kobietami, kalekami i niedołężnymi starcami — więc uchodzą z nich — do szynków.
Fabryka, warsztat, ulica, izba wspólna, szynk. Bezimienne ręce: tytany: bezimienne dusze pierwotne, żywiołowe — taki mają świat.
Ale niema potęgi — coby duszę i mózg Adama Jaworskiego powróciła do stanu żywiołowej, dzikiej prostoty instynktu, chyba rozpacz i nuda. Zerwał się nagle, spiesznie naciągnął kożuch i wyszedł.
Na jednej z ulic zapamiętał szyld księgarni — znalazł ją jeszcze otwartą.
Właściciel, młody żyd, z oczami ponuremi, ubrany w czarną koszulę jedwabną — rozmawiał po rosyjsku z mężczyzną w wytartym paltocie i rudym filcowym kapeluszu — umilkli na widok wchodzącego.
— Czy mogę dostać u pana książek do czytania — polskich? — spytał Jaworski.
— Nie — polskich niema! — odparł żyd.
— Tylko rosyjskie?
— Są niemieckie, francuskie — ruszył ramionami, nie dodając słowy — »nie dla was«.
— Poproszę o katalog i warunki wypożyczania.
— Rozumie pan obce języki?
— Tak — trochę.
Gdy przegląda katalog, pełen marnych romansów i broszur mało wartych, obcy mężczyzna obejrzał go od czapki do butów, i wreszcie rzekł, czysto po polsku:
— Ja mam parę dobrych polskich książek. Mogę pożyczyć — żebym wiedział, komu. Wy tutejszy?
— Nie. Na robocie byłem, przy koszarach.
— Teraz bez zajęcia. Zdun jesteście?
— Cieśla. Z kacapami robiłem.
— Polak?
— Tak. Karliński.
— Ja się nazywam Mateja, ślusarz — w kolejowych warsztatach robię od paru miesięcy. A wy dawno bez zajęcia?
— Ledwie parę dni.
— Zostaniecie tutaj?
— Nie wiem. Może się co trafi. A nie — pójdę gdzieindziej. Sam jestem — nic nie trzyma. Wieczór się dłużył — chciałem poczytać.
— No, no — rzadki gust u naszego brata, robociarza. I umiecie po niemiecku, po francusku. Mógłby z was zecer być.
— Można się wszystkiego nauczyć — jak trzeba.
— Nasz brat, proletaryusz, w dobrej szkole jest. Będzie z niego obywatel. Umie głodem umrzeć, umie w rynsztoku spać, bez powietrza oddychać, dwanaście godzin pracować za łachman i psią strawę. Umie milczeć całe życie — i zdechnąć jak na brucht pójdzie. Nieprawda, panie Izna, mocny ród! — Wązkie, blade usta księgarza skrzywiły się w szyderczy uśmiech, ale milczał.
— Gdzie mieszkacie? — spytał Mateja.
— U rymarza Minca.
— My mieszkamy we trzech u Abermanowej. Wszyscy swoi, Polacy. Chcecie, poznajomimy się?
— Służę, z miłą chęcią.
Poszli razem — ale w mieszkaniu nie zastali towarzyszy.
— Powlekli się do knajpy pewnie! — rzekł Mateja. — Jankowski w bilard majster, a Kubik bez dziewcząt żyć nie może, ale przyjdą. Wypijemy tymczasem herbaty.
Izba była niechlujna, posłania brudne — na ścianie odzież — wielkomiejska tandeta, lusterko, fotografie — znać było pewien gust elegancyi.
Pod oknem na stoliku leżało trochę książek i gazet — obejrzał je Jaworski — były to świstki socyalistyczno-robotnicze — broszury czerwone.
Usiadł tedy na krześle i rzekł do krzątającego się przy piecu Matei:
— Dobry zarobek w warsztatach?
— At — do pięćdziesięciu rubli dociągnąć można, ale ciężko. Na fabrykach prywatnych swobodniej, tu aż się roi od szpiegów — i naród zbierany — niema z kim gadać — robota nie idzie!
— Propaganda?
— Juści! Zaczynać trzeba od prywatnych zakładów.
— Wy z partyi?
— A wy?
— Ja nie!
— Czemu? Dobrze wam tak?
— Nie zazdroszczę bogaczom.
— A cudzy głód i nędza was nie obchodzi?
— A wam zda się sytością i spokojem pełny brzuch i kieszeń?
— Spróbuję, to wam odpowiem! — zaśmiał się Mateja. — A wy gadacie, jak burżuj.
Postawił na stole herbatę i zakąskę i spojrzał podejrzliwie na gościa.
Jaworski zdjął kożuch. Koszulę miał na sobie perkalową, zblakłą, przepoconą — na wzrok Matei wyciągnął ramiona i pokazał mu swe dłonie, twarde, jak podeszwy, mozoły, szramy skaleczeń, pościerane paznogcie.
Potem sięgnął w zanadrze i pokazał swe świadectwo robót u mostu, i niezdarnie pisany atestat Własowa.
— Anim burżuj, ani szpicel jestem. Robotnik jak i wy — niższy — prosty cieśla. Pracowałem lato całe u majstra, dostawałem sześćdziesiąt kop. i strawę.
— A przedtem?
— Przedtem, kiedyś byłem służącym u bogacza. Dlatego im nie zazdroszczę.
— A byliście kiedy bez roboty kilka miesięcy?
— Nie.
— A leżeliście w szpitalu?
— Nie.
— A rodzinę macie?
— Nie.
— To nie znacie jeszcze naszej robotniczej doli — i jak poznacie — spotkamy się w partyi!
— A przecie — im gorzej — rzekł zamyślony Jaworski.
— Ej — żeby było gorzej — nie upieraliby się na miejscu, nie czekaliby, aż im gardła poderżną, albo grube brzuchy poporą! A ot — i towarzysze!
Weszło dwóch robotników, jeden starszy — szczupły, patrzący z podełba, przebiegłemi oczami, drugi młody chłop — zbudowany z grubych kości — o twarzy zuchwałej i cynicznej.
Mateja przedstawił gościa, Jankowski go obejrzał niechętnie, Kubik rzekł z grubym śmiechem:
— Miałem przeczucie, że będzie piwo w domu!
Jaworski zrozumiał, i wyjął rubla.
Po chwili na stole znalazła się wódka, piwo i kiełbasa. Zaczęli pić, palić papierosy — i mówić. Mateja — snać najokrzesańszy — prawił o socyalnych przewrotach — sypiąc zasłyszanymi, po wiecach, pochwytanymi z broszur cytatami i frazesami.
Jankowski łyskał zajadle oczami, spluwał i świstał przez zęby, jak żmija. Mówił mało, z nienawiścią i szyderstwem. Kubik podpił i drwił ze wszystkiego, lub opowiadał cyniczne anegdoty o kobietach. Godzili się na jedno, że zarobek marny, praca ciężka i nienawistna — i zwalić trzeba cały świata porządek.
Gdy Jaworski wrócił do siebie o jedenastej — zastał swego gospodarza jeszcze skulonego nad robotą. Wszyscy zresztą spali — nie było kąta, gdzieby nie leżało ciało ludzkie! Słychać było kaszel, świszczące oddechy, stękania. Żyd rymarz pod wiszącą lampką zaszywał stare uzdy.
— Późno już, panie Lejba! — rzekł Jaworski.
Rymarz podniósł oczy, jakby zbudzony ze snu.
— Och — wyśpię się w szabas! Jutro przyślą po robotę ze dworu — i zapłacą. Trzeba skończyć.
— Ciężko pracujecie?
— Nie, chwała Bogu, jak dużo roboty.
— Może wam pomódz? I mnie się spać nie chce.
— Albo to umiecie rzemiosło?
— Chyba uzdę zeszyć potrafię.
Usiadł na miejscu młodego Icka, syna gospodarza, i wziął się do rozpoczętej przezeń roboty.
Nie była trudną i wydała mu się przyjemnością w porównaniu wieczora, spędzonego ze ślusarzami. Pracowali w milczeniu, aż wreszcie żyd się odezwał:
— Wy to pewnie nie z prostych?
— Jakto? Cieśla jestem.
— Nu, ja wiem — ale z delikatniejszych ludzi.
— Dlaczego tak wam się zdaje?
— Ze wszystkiego. Wy nie cham. Już trzeci miesiąc jesteście, ani razu pijani nie wrócili, ani grubego słowa nie rzekli. Wy nie tutejszy?
— Nie — za robotą chodzę. Znajomości nie mam, to i kompanii niema. A teraz, jak zima nastała, a roboty niema, to i sam nie wiem, co z czasem począć.
— A familii u was niema?
— Nie.
— Myślicie tu zimować?
— Sam nie wiem. Żeby jaka robota!
— Dla cieślarzy teraz głodny czas.
— Wasze lepsze rzemiosło.
Lejba głową pokiwał.
— Ot, Bogu dzięki, że własny dom. Ale zdrowia już mało. Syn do Ameryki jedzie, trzeba pożyczyć sto rubli na drogę. Dziewczynę trzeba za mąż oddać, troje się uczy — dwoje maleńkich. Jest chwała Bogu familia! Rzemiosło — wiadomo — czasem ciągle robota, czasem trzeba jej szukać. Żona kramik ma, Ryfka szyje — at!
— Nie skarżycie się?
— A co to pomoże, skarżyć się, a komu? Jakie to na to naczelstwo, gdzie mirowy sąd? Pan Bóg powiedział: Ty, Lejba Minc, rymarzem będziesz — ot, tobie dwie ręce i głowa — ot, tobie dom i ogród — ot, tobie żona i dzieci — ty tego patrz i pilnuj — a mnie głowy nie zawracaj — mam ja was dosyć — pełne ziemie! Nu — to jak na mnie choroba, pożar — czy inne biede — to ja wtedy gwałt, — do Pan Bóg — ale jak żaden taki zły interes — to ja mam siedzieć cicho. Czy ja nie mam recht?
— Żeby taki rozum wszyscy mieli!
— Ot — ja wiem, że wy z delikatne familie — to zrozumiecie. Taki cham — to ma wielkie gardło — do wódki i do łajania, a głowę to ma tylko, żeby na niej czapkę powiesić. A wy myślicie, skąd ja delikatny rozum mam — bo ja też z wielkie familie. Mój dziad rabin był, cudotwórca, mój ojciec też rabin — co do niego o sto mil jeździli. Pinkus Birman milioner — a jabym mojej Ryfki za jego syna nie dał — ja dla niej szukam uczonego! A ja choć tylko rymarz — do Pinkusa Birman po rozum nie chodzę.
— Młodzi wasi już inni!
— Młodzi głupi. Zakonu nie patrzą — zdaje się im, że co nowego wymyślą, czemś wielkiem będą. Wy się dowiecie? Ja myślę, że choć wy i nie stary — to taki czas był, żeście starych rzemieni nie łatali, a za nowe drogo płacili.
— Ale teraz łatać potrafię! — uśmiechnął się Jaworski, pokazując mu robotę.
Lejba pokręcił głową.
— Mój Icek — jak zaczynał się uczyć, to i po miesiącu tak nie potrafił.
— To idźcie spać, panie Lejba. Ja te dwie uzdy skończę sam dla was.
— Nu — kiedy panu to zabawa! — rzekł żyd, wstając z trudnością ze stołka.
Jeszcze długo w noc świeciła lampka, bo ciężko szła robota nowicyuszowi. Gdy skończył i zgasił światło, odeszła go nuda i zniechęcenie, i zasnął twardo, a nazajutrz z całem zajęciem przyglądał się pracującym, a wieczorem zasiadł znowu na stołku Icka, tym razem obszywając fartuch do powozu. I weszło to w zwyczaj. Krótkie dnie spędzał nad książką, lub łatał swą odzież, i nawet próbował szewstwa — wieczorami siedzieli z Lejbą przy warsztacie, pochyleni nad robotą — milczący.
Tak go zastał pewnego dnia Kubik ślusarz.
— A wy tu co? Terminujecie u żyda na rymarza?
— Niema roboty. Nudno!
— To chodźcie do nas. Zagramy w karty.
— Nie umiem.
— To się nauczycie, zapłaciwszy frycowe!
— Wolę tedy bez frycowego skóry zeszywać.
— To pójdźcie do Szyfmanowej — są świeże dziewczęta, muzyka, piwo!
— Nie mam do tego ochoty.
— Co z was za kolega? Chce wam się tu w tym żydowskim zaduchu siedzieć!
— My wszyscy przecie roboczy naród.
— Ale, akurat właśnie — urągliwie zaśmiał się Kubik. — Przez żydowskie partolstwo — nasz brat chleba nie ma.
Lejba głowę podniósł, spojrzał nań, ale milczał.
— Przecie wy bez chleba nie jesteście.
— Człowiek nie tylko o sobie mówi.
— A żydów to głodnych i w nędzy niema?
— Cholera na nich. Co mnie do nich.
— Ja nie partyjnik — to mnie każdy robotnik brat.
— Winszuję. Lokajem u mechesa pewnie byliście!
— A wy — jak niesiecie pieniądze do Szyfmanowej na dziewki i piwo — nie pracujecie to dla niej na kamienicę?
— Możeście też u jakiego klechy lokajowali! Bywajcie zdrowi. Nie będzie z nas kompanii.
Wyszedł, trzasnąwszy drzwiami.
Po długiem milczeniu rzekł Lejba:
— Szkoda, że Icek nie słyszał. On do takich chodzi, ale oni jemu inaczej gadają. Ja jego umyślnie do Ameryki wysyłam. Tutaj to niby ma do równości dojść — a to taka równość, że najpierw odbiorą bogatym — a jak sami staną się bogaci — to wyduszą wszystkich słabszych — nu i będzie ten sam sztuk — na inny manier. Te ślusarze to czyste rozbójniki — ich całe miasto się lęka. Już raz, jak się popili — zapalili miasto.
W parę dni potem, w niedzielę, spotkał znowu Jaworski Kubika w sklepie, gdzie wstąpił po tytoń.
Ślusarz podpity był, ale nie pamiętny złego rozstania, zaczepił go uprzejmie, i zaprosił do kwatery. Po drodze rzekł ze śmiechem:
— Już mi nie dziw, że tak świadczycie żydowi, jakem zobaczył dziewczynę.
— Jaką dziewczynę?
— Ano — jego córkę. I jabym chomonta łatał.
— Taka ma być ładna? Która? Tam tych dziewcząt pełno. Nie uważałem.
— Po co mi zawracacie gitarę. A co będzie, jak ją wam odbiję?
Jaworski ruszył ramionami.
— Braknie wam dziewek u Szyfmanowej?
— Możecie wy sobie na co lepszego pozwolić, mogę i ja.
— Ni sobie pozwalam, ni zabraniam. Kobieta mi — czy to drzewo — jedno.
— Więc mi nie bronicie waszej rymarzówny?
— Broniłbym każdego słabszego przed krzywdą silniejszego — to nasze robocze prawo, ale myślę, że tak mówicie, byle mówić.
— No, pewnie! — roześmiał się Kubik.
W kwaterze nie zastali towarzyszy. Ślusarz pociągnął go do traktyerni, gdzie zastali dużo kolejowych majstrów i robotników. Mateja przywitał uprzejmie Jaworskiego i zapoznał go z jakimś starszym, który mu obiecał protekcyę w dostaniu roboty ciesielskiej — przy warsztatach.
Była to pomyślna nadzieja — postawił piwa kompanii przez wdzięczność — i sam pić musiał. Wrócił do domu z ciężką głową i nieznośną nudą, i mimowoli spojrzał raz pierwszy na córkę Lejby.
Rzeczywiście piękna była i aż wierzyć się nie chciało, że tak piękny, wybujały kwiat wyrosnąć mógł w tej dusznej izbie.
Gdy się tak wpatrywał w nią, zamyślony — podniosła nań oczy, i w milczeniu uśmiechnęła się. Tedy rzekł: dobry wieczór! i cofnął się do swej izdebki, z uczuciem dziwnem: niezadowolenia, i pewności, że dziewczynie się podobał.
Nazajutrz wyszedł wcześnie — na kolej — szukać roboty i dostał zajęcie na dni parę, w zastępstwie chorego cieśli.
Przerwało się tedy rymarstwo i tydzień upłynął, że wcale z Lejbą nie rozmawiał.
Pewnego dnia wracając do domu spotkał Kubika. Szedł z rękami w kieszeniach i czapką na tyle głowy, gwiżdżąc.
— Pójdźmy razem! — rzekł.
— Ja idę co zjeść.
— A ja do Ryfki. Poczekam na was.
Jakoż zastał go Jaworski w rozmowie z piękną szwaczką. Umawiał się o szycie koszul, obiecując dużo roboty od kolegów. Cała rodzina widocznie cieszyła się spodziewanym zarobkiem, tylko stary Lejba skulony na swym stołku, nie odrywał oczu i rąk od roboty.
Jaworski zmęczony wyciągnął się na swem posłaniu, myśląc, że Kubik do niego wstąpi, ale po dłuższem oczekiwaniu wyszedł do izby.
Rymarz szył — rodzina już spała, spytał, gdzie się podział ślusarz.
— Do kramu poszli z Ryfką, po perkal.
— Tak puszczacie dziewczynę samą, z obcym?
— Ona rzetelność zna! — odparł stary. — Ona sobie szyciem posag zbiera — to jej interes.
Dziewczyna wróciła w dobrą godzinę, obładowana perkalem — uszczęśliwiona z roboty. Oczy jej spoczęły znowu na Jaworskim długo, przejmująco — gdy zamykała drzwi od kuchni — jeszcze się obejrzała.
W parę dni potem przemówiła do niego raz pierwszy.
Siedział u siebie przy lampce, i zeszywał niezdarnie roboczą bluzę, nie uważając, że Ryfka stała w progu.
— Może mi pan pożyczy trochę nafty, ja jutro oddam, dziś już kramy zamknięte — ozwała się.
— Proszę! — odparł, podając blaszankę.
— Trzeba odmierzyć.
— Ot, głupstwo takie!
Odniosła po chwili blaszankę, zatrzymała się.
— Ja panu lepiej zaszyję. Proszę dać.
— Ma panna Ryfka dosyć tego szycia.
— Och, ja panu z ochotą zrobię. To nie pańska robota! A pan tatce pomaga.
Wzięła bluzę i zniknęła w kuchni.
Tak się zaczęła znajomość. Odtąd codzień zamieniali parę słów, i śmielej patrzyła mu w oczy. Kubik przychodził co parę dni. Czasem pytał o robotę — czasem zasiadał u Jaworskiego z harmonią, przynosił dziewczynie cukierki, prawił jej komplementa — i grube dwuznaczniki.
Nareszcie pewnego wieczora zrobił się skandal. Ślusarz przyszedł podpity i zuchwały bardzo późno, gdy cała rodzina już spała.
Jaworskiego zbudził zgiełk, przewracanie sprzętów, i wrzask nieludzki całej gromady żydów.
Zerwał się, myśląc, że pożar. Ale w domu było ciemno, tylko wrzało od szamotania i krzyku. Gdy zapalił światło — ujrzał w kuchni, kłąb ludzkich ciał wpół nagich, i poznał Kubika z Ryfką w objęciach. Ale dziewczyna go gryzła i drapała rozjuszona jak pantera, a on już z nią walczył, rozwścieczony, opędzając się przytem gromadzie dzieci i starszych.
Jaworski na ten widok porwał wiadro z wodą i lunął w największą gęstwę, a potem uchwycił Kubika za kołnierz surduta, i odciągnął na bok. Ślusarz był okrwawiony od zębów dziewczyny — ona sina, bez tchu i głosu — wszyscy przez chwilę oszołomieni wodą — rzucili się na napastnika.
Ale ten odrzucił ich kopnięciem nogi, zdzielił pięścią — i wypadł do izby, w sień, na ulicę — w chwili, gdy z dala rozlegał się gwizd policyanta.
Zbiegli się też sąsiedzi, uczynił się tumult i reszta nocy zeszła na spisywaniu protokółu. Gdy wezwano do sprawozdania Jaworskiego, opowiedział krótko, że zbudzony wrzawą — zastał w izbie człowieka pijanego widocznie, który umknął. Czy znał tego człowieka? Nie uważał, bo lampka była mdła, a on zaspany.
Ale na to żydzi rozjuszeni podnieśli protest — nawet stary Lejba: To był ślusarz, ten ryży, co go lokator zna, co często u niego bywał! Spytany o nazwisko tego znajomego Jaworski musiał je powiedzieć — ale gdy wreszcie policya odeszła, rzekł do gospodarza:
— Nie rozumnieście, panie Lejba, zrobili! Pijak, awanturnik się wykręci, a ze ślusarzami nie warto się zadzierać.
Ale Lejba wyszedł ze spokoju i flegmy:
— To jemu można napadać po nocy, bić, tyle trwogi i gwałtu narobić — i mamy cierpieć.
— Nie wykręci się on. Pójdzie do turmy — karę zapłaci — za pobite sprzęty. Ja nie daruję! Żeby nie pan, to onby Ryfkę zadusił. Ona i tak odchoruje — ona wyda dużo pieniędzy na kuracyę!
Rozpoczęło się tedy śledztwo i sprawa.
Gdy raz pierwszy spotkał się Jaworski w urzędzie z Kubikiem, aż się wzdrygnął na wyraz jego oczu.
Dotąd miał go za rozpustnego, wesołego chłopca, a teraz ujrzał przed sobą dziką, złą, bestyę.
Ślady zębów i paznogci Ryfki miał na twarzy, w oczach mściwość i zuchwalstwo. Nie przeczył, ani się tłumaczył, najbezczelniej się przyznawał.
— Ano, co — poszedłem do dziewki. Anim kradł, ani zamki łamał. Żeby nie ten — plunął w stronę Jaworskiego — toby wszystko cicho było.
— Nu — wydałeś mnie — poczekaj — popamiętasz.
— Jeszcze my się porachujemy, cholero!
Powstrzymany groźbą urzędnika, ścichł, ale jeszcze straszniejsze było to milczenie i wychodząc z urzędu Jaworski odczuł, że ma nieprzejednanego wroga, a w parę dni potem, że nie tego jednego.
Bez żadnej racyi wymówiono mu robotę w warsztatach, spotkani ślusarze ciskali mu przezwiska i wymysły. Mateja i Jankowski przestali się witać, a wreszcie pewnego wieczora otrzymał odezwę bez podpisu, rozkaz stawienia się na sąd partyjny.
W pierwszej chwili pod wpływem oburzenia, papier zmiął, wyrzucił, z mocnem postanowieniem pozostawienia bez skutku, ale po namyśle zdecydował się pójść. I nazajutrz o oznaczonej godzinie wieczorem stawił się w mieszkaniu Matei.
Zastał tam zebranych dziesięciu ślusarzy zajętych jedzeniem i piciem, z których żaden go nie przywitał.
Zwrócił się po chwili czekania do Matei.
— Od was miałem wezwanie?
— Tak.
— Mówiłem wam, że do żadnej partyi nie należę, do posłuszeństwa nie jestem obowiązany, ale oto jestem. Czego chcecie? Jaki ma być sąd? Za co?
— Dowiesz się. Możesz poczekać!
Zakipiało w nim rozdrażnienie, ale się przemógł i usiadłszy na stołku czekał.
Po chwili zjawił się księgarz Iszna, poszeptali ze sobą, i Mateja rzekł:
— Kubika wzięli do więzienia, z powodu twojej denuncyacyi. Grożą mu aresztanckie roty. Ma żonę i dwoje dzieci bez środków do życia.
Gdy Jaworski milczał — podniósł głos.
— Słyszałeś. Oskarżam cię — co masz na swoje usprawiedliwienie. Sędziowie słuchają!
— Wcale się usprawiedliwiać nie myślę, bo Kubik siedzi w więzieniu nie na skutek moich zeznań — ale za napaść i gwałt. Poznał go Lejba Minc i jego rodzina, zresztą on sam do czynu się przyznał. Zresztą żaden uczciwy robotnik nie może go pochwalić za pijaństwo, rozbój i krzywdę, tembardziej, że napadł na równych sobie — w niczem mu nie winnych robotników. Rodzina jego została w nędzy — ale Lejba Minc ma okaleczoną rękę — pracować czas jakiś nie będzie mógł, dziecko jedno ze strachu dostało konwulsyi — a dziewczyna leży i gorączkuje. Kto im wynagrodzi — kto ich będzie leczyć i karmić? To niech też ten sąd zdecyduje.
— To nie twoja sprawa. Lejba Minc może do nas skarżyć. Ty siebie pilnuj!
— Przed czem?
— Przed naszą karą.
— Za co? Więc pochwalacie czyn Kubika?
— On już cierpi.
— A ja co miałem robić, zbudzony tym skandalem? Dopuścić do kryminału?
— Równe prawo Kubika do kobiety, jak twoje.
— Ja też mu tych praw nie zaprzeczałem — tylko ona, i wydały go nie moja denuncyacya, ale ślady jej zębów i paznogci.
— Dosyć! — krzyknął jeden ze ślusarzy. — Pysk stul i czekaj wyroku.
Jaworski wzdrygnął się, zerwał ze stołka, ale się pohamował, zaciął zęby.
»Sąd« skupił się u stołu, poczęli szeptać.
Księgarz widocznie był osobą decydującą, bo zwracał się często do niego — on milczał — w końcu rzucił parę słów, tamci potwierdzili — i Mateja zabrał głos:
— Jako karę za wydanie władzy towarzysza — zapłacisz partyi — na rzecz rodziny uwięzionego dwadzieścia pięć rubli.
— A jeśli nie zapłacę?
— To dostaniesz kulą w łeb!
Rewolwer błysnął w rękach Matei.
— Nie zapłacę! — rzekł spokojnie.
Wstał i patrzał im w oczy. Strzał nie padł.
— Nie zapłacę — powtórzył powoli, dobitnie.
— Wyrok wasz jest wprost bezsensem i absurdem, a kara za niespełnienie go, gwałtem. Jeśli w ten sposób macie zmieniać świata ład i prawo, to biada tym, co wam uwierzą. Nie moc ramion i pięści wyzwoli ubogich i słabych. Spełniajcie waszą groźbę; — nie żałujący tego życia — padnę, ale żałujący głupoty waszej, że wam się zda, że mnie zabijecie tą kulą! — Mnie nie zabije nic!
— Tydzień masz wolny do namysłu. Jeśli sądu nie usłuchasz po tygodniu, czekaj co chwila śmierci.
Jaworski się roześmiał i wyszedł.
Lejba przekonał się, że niepotrzebnie dał się porwać oburzeniu. Nie otrzymał żadnej satysfakcyi ani odszkodowania, tylko w kilka dni potem ciemnym wieczorem ktoś wytłukł szyby w domu i podrzucono papier, grożąc podpaleniem.
Rodzina żyła w ciągłej grozie i strachu, bo i słychy się rozeszły, że Kubik umknął z więzienia. Stary siedział bezczynnie z powodu zranionej ręki — do chorych trzeba było sprowadzać doktora; przez szyby, połatane byle jak, chłód i wilgoć się cisnęła. Ryfkę trzeba było cichaczem po nocy wysłać — do krewnych na wieś.
Jaworski obrachowawszy swe pieniądze, zapłacił z góry za swój lokal do wiosny — z tego żyli, a on z Ickiem siedzieli pilnie u warsztatu.
Tydzień minął i dwa i trzy — ślusarze nie spełnili dotąd groźby. Czasami, gdy tak siedział przed oknem — pod lampą — podnosił oczy i patrząc w ciemność na dworze — myślał — że tam za ścianą już ktoś doń mierzy — i był rad, że nie uczuwa strachu, a zarazem czuł smutek, że odejdzie od życia — jakby nie gotów — jakby czegoś nie spełniwszy.
To znowu porywała go chęć odejścia, szukania tego czegoś, przyśpieszenia swej drogi, spełnienia większego czynu, ale gdy się rozejrzał po tej nędzy i biedzie domowej, brał w cugle myśl, schylał się nad robotą, zostawał.
A czas biegł. Nastały mrozy adwentowe, zbliżały się Święta, i przyszły wreszcie.
Jaworski możeby i nie wiedział o nich, ale pewnego dnia listonosz wszedł do izby i spytał, czy tu mieszka Adam Karliński, cieśla.
— Jest tu do takiego list, za dopłatą czternastu kopiejek i posyłka.
Jaworski zapłacił, podpisał odbiór. W posyłce znalazł wełniany szalik, rękawice i skarpetki, a list tak brzmiał:
»Najdroższy, jedyny mój synku, pozdrawiam Ciebie świętem Bożem Narodzeniem, żeby Cię Pan Jezus w zdrowiu i dobrej myśli uchował. Posyłam Ci też opłatek, com go przełamała i sobie połowę zachowałam, do wigilijnej wieczerzy. Wszystkie moje myślenia przy Tobie i wszystkie moje pacierze za Ciebie i chyba do Boga dojdą i odwrócą od Ciebie ciężkość i smutek i niemoc. A zrobiłam dla Ciebie rękawice i szalik i skarpetki, bo Tobie, nieboraku, pewnie bywa bardzo zimno na te mrozy, przy robocie. Tak sobie myślę, czy Ci kto nagrzeje strawy wieczorem i czy w południe co ciepłego zjesz, i czy bieliznę masz czystą i całą, choćby na te Święta, co nadchodzą. Z Bożej woli świat mi ciemny, ale Ciebie tak widzę ciągle i zawsze, i tak z Tobą mówię, jakbyś tu był.
A do jednej troski to Ci się przyznać muszę, choć i wyśmiejesz głupią, starą! Sen miałam onegdaj, że jakby jakaś kobieta do mnie przyszła i przynosi mi do prania koszulę Twoją skrwawioną. Zlękłam się, a ona się uśmiecha, mówi: patrzcie, matko. Zaczęłam prać, a tu z tej krwi złoto się robi, złote kwiaty, jak na ornatach bywają. Zdziwiłam się, patrzę na kobietę, a ona się uśmiecha i tak się obudziłam.
Może Ty, dziecko jedyne, jaką biedę masz, może Ciebie wypadek przy robocie spotkał, możeś Ty chory, okaleczony.
Błagam ja Ciebie, napisz mi jako Ci jest, a nie lękaj się, bo sen wróży, że dobre w złe się obróci. Ja zdrowa jestem i Samolikowie z Twojej racyi bardzo dla mnie są dobrzy, i za wszystko Panu Bogu dziękuję, boś Ty żywy i cały.

Kochająca Ciebie całą duszą matka
Monika Karlińska«.

Długo, długo patrzał Jaworski na litery, na kęs opłatka, oczy mu zachodziły łzami wzruszenia. Potem się porwał, skoczył do sklepu po papier i kopertę, i siadł pisać.
Kochana Matko!
Donoszę Wam, że list i przesyłkę otrzymałem i ręce Wasze za pamięć i słowo całuję. Jestem zdrów i zimuję tutaj w Kowlu, bo mam robotę. Ale z wiosną postaram się o stałą jaką pracę, bo chcę Was zabrać do siebie, żebyśmy razem byli. Zaraz Wam napiszę, gdzie będę i jak mi się powodzi, a teraz posyłam Wam opłatek od siebie, i polecam się Waszym pacierzom i o błogosławieństwo proszę.

Kochający Wasz syn
Adam.

Gdy skończył, wziął na siebie kożuch i wyszedł, by rzucić do skrzynki, bo do Świąt było już tylko trzy dni i pragnął, by ciemna staruszka otrzymała go w wieczór Wigilijny.
Noc już była, mroźna, ale chmurna, nie zauważył dwóch ciemnych postaci, które oderwały się z za węgła domu i szły za nim. Spostrzegł je dopiero, gdy stanął u pocztowej skrzynki. Zrozumiał, że szli za nim i po niego i nawet w jednym z nich poznał ślusarza Jankowskiego.
Przez sekundę chciał iść dalej, uniknąć ich, ale wtem przypomniał Wojdaka, ostatnią scenę w Zbylczycach i odczuł, że wtedy on był takimże katem niesłusznego prawa, jak ci, co tam stali. Wojdak się nie zawahał i on musi do nich iść.
Poszedł — znaleźli się o krok od siebie.
— Mamy cię, hyclu! — warknął Jankowski.
— Płać! — dodał drugi, wyjmując rewolwer.
— Puścimy cię żywcem, jeśli zapłacisz.
— Nie. Powiedziałem.
— To dasz i pieniądze i skórę.
Jankowski rzucił się na niego, ale wtedy w Jaworskim zawrzało oburzenie i uderzył go pięścią. Zaczęli się smagać, dławić. Wtedy drugi strzelił, ale zamiast w głowę trafił w bok. Jaworski się zachwiał, zajęczał z bólu, otrzymał uderzenie kolbą w głowę, zwalił się w śnieg i już więcej nic nie wiedział. Dwaj żołnierze znaleźli go w kałuży krwi i dali znać policyantowi. We trzech złożyli go na sanki dorożkarskie i odwieźli do szpitala. Ocucił się przy doktorskim opatrunku, ale tydzień minął, nim wrócił do przytomności i zrozumiał, gdzie jest i co się z nim dzieje.
Zaraz też musiał składać zeznania o wypadku. Opowiedział, że napastników ani znał, ani widział. Uderzony w głowę, upadł, tracąc przytomność — na nikogo nie miał podejrzeń, do nikogo pretensyi. Może pijani byli, może go wzięli za innego. Gdy mu oddano pugilares, nie wyznał nawet, że mu zeń wzięto dwadzieścia pięć rubli — zaświadczył, że wszystko w całości.
Zmęczyło go to śledztwo, ale ledwie żywy czuł w sobie taką dziwną lekkość i spokój, że myślał, że chyba umiera. Oczy jego rozjaśnione oglądały nagie ściany sali, obejmowały twarze sąsiadów, szły przez brudne szyby okienne w szare, zimowe niebo. Zatrzymał wreszcie wzrok na posługaczu, który zamiatał podłogę i stanął, przypatrując mu się.
I począł się do tego obcego uśmiechać.
— No, coś taki rad? — tamten się odezwał.
Dźwięk głosu wstrząsnął chorym. Zwróciły się ku niemu oczy sąsiadów, jedna obojętna, inna ciekawa lub niespokojna.
— Czego się śmiejesz? Będziesz znowu śpiewać? — ciągnął dalej posługacz.
— Śpiewaj! — rzekł sąsiad najbliższy.
— Ja nie umiem, nie śpiewam! — wyszeptał.
— A toć tamte dni i noce ciągle śpiewałeś kolendy. Organistą byłeś gdzie? — zaśmiał się posługacz.
— Nie umiem śpiewać. Ja cieśla! Nie pamiętam, żebym śpiewał. Czy ja umrę?
— Wyliżesz się już chyba. Aleś w gorączce był ten cały czas i śpiewałeś.
— To już po Świętach?
— Kiedy! Już drugi tydzień leżysz. Żyd tu jakiś o ciebie pytał.
— Może tam znowu jaka bieda u Lejby? — pomyślał troskliwie, przymykając oczy, zapadając w odrętwienie wyczerpania.
Zaczęły się powolne, ciężkie dni i noce szpitalne, cierpienia, gorączka, słabość, nuda. Nie bardzo się kto o chorych troszczył, szczególnie na tej sali, bezpłatnej, ogólnej, sali ubogich. Doktór oglądał ich pobieżnie, dawał dyspozycyę, opatrywał rany felczer, dozorowali najemni, obojętni posługacze. Ale twarde życie i odporne natury mieli ci chłopi, robotnicy, włóczęgi, nędzarze, zalegający salę. W nocy czasem zrywały się jęki i stękania, w dzień silniejsi klęli, słabsi cierpieli, znosili biernie, zdrowsi zabawiali się i śmiali.
Obok Jaworskiego z jednej strony dogorywał stary pijak, włóczęga, któremu odjęto wyżej kolana zgangrenowaną nogę. Był tak już słaby, że tylko bezustannie jakby skamlał, na jęk nawet nie mający mocy. Oczy miał zamknięte, ginące w jamach śmiertelnej maski, cerę szarą, z rzadka odruch już prawie bezwiedny rąk.
Gdy cichł, posługacz go dotykał, próbując czy żyje i odchodził, ruszając ramionami: ot, twarde życie! — mruczał obojętnie.
Z drugiej strony Jaworskiego leżał średnich lat człowiek, wycieńczony przewlekłem cierpieniem brzusznem. Przechodził operacyę, poprawiał się bardzo wolno. Ten pierwszy zagadał po polsku.
— Wy pewnie do tej przeklętej nory także przyszliście po ratunek dobry i ot — rzekł.
— Robiłem przy koszarach, cieśla.
— Z Warszawy?
— Nie. Sam jestem, chodzę od roboty do roboty.
— Ja stolarz, z Warszawy. Namówili, że tu z pod hebla złoto nie wióry iść będą. Robiłem i ja przy tych koszarach, myślałem, że do wiosny wytrzymam, do domu przyniosę najmniej setkę. Bolało, piekło, nic jeść nie było można, głupstwo, mówię sobie, mniej wydasz na kwit, ale nie smaruj maszyny, stanie, ot i stanęła. Cztery tygodnie jak tu sobie wypoczywam. Was też te zbóje, rozkoły, galanto urządziły.
— Będę miał na cały karnawał! — uśmiechnął się Jaworski. — Rodzinę macie?
— Sztuk dziewięć. Siostra wdowa z dziećmi, sieroty po bracie. Całe szczęście, że niema własnych bąków i że żona uciekła. Siostra, zuch baba, i pierze, i posługuje, i służące stręczy, i kabałę kładzie, i krzesła wyplata, i zęby zamawia, i całą dzieciarnię musztruje. Czas na wszystko znajdzie. Mieszkamy na Tamce, trzy stancye, na dole, w oficynie, bo to jeszcze i lokatorów mamy. Znacie Warszawę?
— Znam.
— Kochane miasteczko, swoje — stęknął.
— To wy pracujecie dla sierót braterskich i siostrzanych?
— A cóż. Ordynacyi nie odziedziczyli, choć wysoko nosa brat darł, ile że blacharzem był, póki na bruk nie spadł. A szwagier, Marceli mąż, choć się Potocki nazywał, ale zapomnieli mu do kołyski włożyć hrabiowskiego tytułu i pałacu i musi buty szyć, jak dorósł. Tylko arystokratyczne zdrowie miał i precz kaszlał w suterenie. Do Włoch pod Warszawę też się wciąż wybierał, ale omylił się na rogu ulicy i zaszedł na Brudno. A dzieci, to sznurkiem przywędrowały do mnie na Tamkę, nie zmyliły drogi, huncwoty! Bratowa żyje, ale znalazła sobie drugiego męża i aż do Odessy z nim wyjechała. Nawet chciała dwoje dzieci zabrać, ale jak zaczęła przemyśliwać które, to wszystkie się pochowały, ledwie je Marcela poodszukiwała po znajomych i dopiero, jak tamci już odjechali daleko! No i tak czworo tych mam, a Marcela swoich dwóch, to i miara z czubem. Nas było pięcioro sierot, stryj i ciotka chowali. Snać to familijne u Kacperskich. A ja się też biedzie nie dam, jużem na lepszy bok się dźwignął, jeszcze tę setkę dorobię do wiosny, na Wielkanoc do domu wrócę.
I opowiadał o tym powrocie, o tych dzieciach i zapomniał swego osłabienia.
Którejś nocy włóczęga przestał skomleć i rano wyniesiono zwłoki, miejsce pozostało próżne dni parę, aż pewnego wieczora posługacze wnieśli na noszach jęczącego człowieka. Jaworski spojrzał nań i serce mu zabiło ze zgrozy: był to ślusarz Jankowski. Przybyłych z nim dwóch ślusarzy opowiadało na sali, że przed chwilą koło maszyny zmiażdżyło mu prawą rękę aż po łokieć.
Ranny mdlał i jęczał strasznie na przemian, zabrano go do innej sali i po jakimś czasie odniesiono, po amputacyi, kalekę.
Jaworski noc całą spędził bezsennie, wstrząśnięty wrażeniem, rano nie śmiał spojrzeć w tamtą stronę i ledwie doczekał felczera, począł prosić o zmianę miejsca.
Ale felczer, zajęty bardzo, tylko mu burknął coś niechętnie, opatrunek byle jako zrobił i odszedł. Tedy Jaworski oczy zamknął i twarz osłonił, ale go wnet posługacz trącił, bo była chwila rozdawania śniadania.
Kacperski już chciwie zajadał wodnistą polewkę, a widząc, że sąsiad odstawia swą porcyę nietkniętą, rzekł:
— Nie będziecie jedli, Karliński? To dajcie mnie.
Jaworski nieśmiało spojrzał w drugą stronę i ujrzał utkwione w siebie posępne, gorączkowe oczy Jankowskiego. Nie rzekli ni słowa, tylko teraz Jankowski oczy zamknął.
I tak leżeli obok siebie, nie mówiąc, nie patrząc, a skuci często myślą, godziny, dnie całe.
Pewnej nocy, gdy ranny, spalony żarem gorączki, bezwiednie pić jęczał — Jaworski wstał, uniósł mu głowę — napoił. Gdy się rzucał w malignie, poprawiał mu poduszkę i pościel — zwilżał zaschłe wargi i czoło palące. Ale w dzień nie patrzał nań — i nie śmiał przemówić.
W niedzielę zwykle odwiedzali chorych znajomi, i Jaworski się ucieszył na widok starego Lejby, który go szukał oczami po sali.
Żyd przysiadł na łóżku, i położył przy nim szabasową »chałkę« i kilka suszonych gruszek.
— Ja dawno nie był, ale my wszystkie za pana Boga prosili. Moja stara chodziła na kirkuć — na grób cudotwórcy rabina — mojego dziadka. Ona jemu także o panu mówiła. Nu, pan już zdrów będzie, a te rozbójniki Pan Bóg pokarze!
— Co u was słychać? — przerwał mu Jaworski.
— Nic sobie! Spokojnie. Icek już wyjechał. Pańskie rzeczy w całości — my stancyi pilnujemy. A kiedy pan zdrów będzie?
— Już trochę wstaję. Może za parę tygodni.
— Och, żeby tym gałganom ręce i nogi pokręciło!
Tu się schylił do ucha i szepnął:
— To pewnie te same ślusarze.
— Nie — pijaki jakieś. Nie znam ich. Ot — wypadek.
— Ładny wypadek. Jak ja tu był, na skorym razie, to pan już był — całkiem umarły, całkiem zabity.
Pogawędził jeszcze chwilę, i odszedł. Jankowskiego nikt z kolegów nie odwiedził. Leżał milczący, ponury, patrząc tępo w mętne szyby okien. Gorączka już ustąpiła, ale jakże czarną, beznadziejną była przytomna myśl tego robotnika bez ręki, tego nędzarza bez sposobu do pracy.
Od tej niedzieli Jaworski począł potrosze wstawać, próbować członków i odczuwać wielką radość rekonwalescencyi. Zaraz też się wziął do drobnych posług dla bardzo chorych i niedołężnych, a wreszcie pewnej nocy zdecydował się przerwać milczenie z Jankowskim.
Słysząc, że ciężko stęka, wstał — pochylił się nad nim.
— Dolega co panu? Może podać pić?
Długo nie było odpowiedzi, tylko świszczący oddech.
— Mam wodę z cytryną. Wypij pan.
Nie otrzymując odmowy, uniósł głowę, pochylił szklankę do ust. Jankowski wypił.
— Odwrócę pana na bok — będzie wygodniej. Weź mnie pan ręką za szyję — ot tak! Lepiej.
Ułożył go, okrył, dał jeszcze pić. Ślusarz nie rzekł słowa, ale jaworski już się ośmielił i w dzień zaproponował mu papierosa.
— To panowie znajomi? — spytał Kacperski.
— Jako i z panem — odparł Jaworski.
— No, ja gadam jako człowiek — a ten kolega to ani chybi — ma Karaś na imię.
— Ja już nie mam co gadać z ludźmi, ino z rzemiennym paskiem — albo z głęboką wodą! — przemówił wreszcie kaleka.
— I... i... i — wedle tego to powiadacie, żeście mańkut! Znałem takiego, co lewej całkiem nie miał, a na prawej ino jeden palec — a ludzi golił. Człowiek naprawdę kaleka dopiero, jak mu głowę obetną, a zresztą można żyć! Tamten — co mówię, to piwiarnię miał — ho, ho — pieniądze zbijał. A sprawił sobie ten interes za te właśnie ręce. Fabryka mu zapłaciła. Durnie się wieszają i topią, a komu głowa ostała — to nią kręci — aż coś wykręci. Pan z Warszawy?
— Z Warszawy.
— To jak pan się wyliże, i odszkodowanie wysądzi — to ja panu kokosowy interes nastręczę. A żonę pan ma?
— Mam.
— To i po kłopocie. Kobieta ma dwoje rąk — no i gębę pewnie nie od parady — jako zwykle kobiecki naród. Magle pan kupi, albo skład węgla.
Jankowski nic nie rzekł, ale popatrzał raz pierwszy na Jaworskiego, i przyjął ofiarowanego papierosa.
W nocy, parę dni potem, posłyszał szept:
— Karliński!
Zerwał się.
— Połóż mnie pan na bok. Rany mam na plecach.
Gdy go objął i dźwignął, posłyszał znowu szept:
— Nie weźmiecie pomsty? Macie dosyć? To za was!
— Nie mówcie tak. Może ja był winien. Ale tak sobie myślcie, żem wam brat szczery. Z tej biedy i nieszczęścia jeszcze wam może dobrze przyjdzie.
— Nie wydacie nas?
— Toćbym już wydał. I myśli nie miałem. Ale wy też — nie sądźcie, nie potępiajcie — nie karzcie.
— Zostawili mnie tu na zdech! Żaden się nie zjawił, nie dowiedział. Towarzysze takie! — mruknął ponuro.
— Zapomnijcie im. Są źli — są dobrzy. Byle człowiek sam zły nie był.
— Żeby który się pofatygował. Trzeba sprawą się zająć. Doktorskie świadectwo dostać, podanie zrobić.
— Może ja ich krępuję. Za parę tygodni stąd wyjdę, to zaraz do adwokata pójdę, rozpytam, dam wam znać. Tymczasem czarne myśli wygońcie, ot, macie papierosa; może chcecie jabłko?
— Jeśli wy nie szpieg, to już nie rozumiem! Jaki wy macie inny interes!
Jaworski na to zakończenie ruszył tylko ramionami i nie odpowiedział, ogarnięty smutkiem.
W parę dni potem doktór, obejrzawszy go podczas pośpiesznej wizyty, rzekł do felczera:
— Tego już można jutro wypisać. Miejsc braknie.
— Proszę pana doktora, jeszcze mi bardzo słabo! — zaprotestował.
— To płać.
Zwiesił głowę i umilkł. Posiadał już tylko piętnaście rubli, a na świecie był luty.
Nazajutrz przyniesiono mu jego odzież i kazano się wynosić. Zebrał siły woli, przebrał się, zaczął się żegnać z towarzyszami.
Kacperski obiecał, że byle się dźwignął, nie zapomni go odszukać. Jankowski przypomniał adwokata. Jemu z osłabienia świat kołował w oczach, uginały się nogi, na czoło występował pot.
Uśmiechał się do nich, podziękował felczerowi i dozorcy i wyszedł na ulicę. Ale tam zamroczyło go świeże powietrze, poraził blask dnia, zatoczył się i usiadł pod ścianą, czując, że traci przytomność. Ocuciło go szturchanie i gruby głos:
— Ty co? Upił się! Ruszaj, bo do »części« wezmę! — Był to policyant.
Z trudem Jaworski się dźwignął na nogi.
— Ze szpitala wyszedłem! Słabo! — rzekł.
— A gdzie twoja kwatera?
— U Lejby Minca.
— Paszport masz?
— Mam! — sięgnął w zanadrze. Ale policyant się śpieszył, więc ręką machnął.
— Nu, tak idź do kwatery, kiedy słaby!
Powoli, odpoczywając często, dowlókł się chory do Lejby i przyjęto go, jak umiano najżyczliwiej, ale on tak wyczerpany był, tak znowu bez mocy, że apatycznie legł w swej klitce, na wszystko obojętny.
Przeleżał tak znowu parę tygodni, a gdy wreszcie marcowe słońce zajrzało doń przez jedyną szybę okienka, wyglądał jak widmo, tak był wychudły i zmieniony. Ale przecie wreszcie czuł, że niemoc ustępuje, rany były zabliźnione, chciał jeść, spać i ucieszył się tą smugą złotego promienia na ścianie, uśmiechnął się do swych narzędzi!
Wiosna, robota! ozwało mu się w duszy. Zaraz też wróciła życiowa energia i myśli całą falą. Wyszedł na miasto i poszedł do szpitala.
Kacperskiego już nie zastał, wypisał się przed kilku dniami, Jankowski jeszcze leżał.
Jaworski się z nim rozmówił, obiecał przysłać adwokata i resztę dnia mu zeszło na tej sprawie. Wtedy pomyślał o sobie i zaczął szukać roboty. Ale na ziemi leżał jeszcze śnieg i było mroźno, cieśle Własowa mieli przyjść dopiero w końcu miesiąca, trzeba było czekać.
Zasiadł tedy Jaworski przy warsztacie Lejby.
Zapas gotówki malał z dniem każdym, chociaż żywił się czarnym chlebem i kartoflami, chociaż przestał pić herbatę, palić tytoń, nawet za okrasę używał najtańszego szarego sadła.
Pewnego dnia, gdy mu zostało tylko trzy ruble, zajrzała mu w oczy groza głodu i strach przed beznadziejnem jutrem. Wyszedł na miasto, na dworzec kolei. Szukał majstra drogowego, aby spytać, czy na linii, dla dziennych najemników niema zajęcia.
Gdy tak stał na platformie, nadszedł pociąg z Kijowa.
Bezmyślnie Jaworski począł patrzeć na wagony; gdy go mijały, coraz wolniej — i nagle drgnął.
W jednem z okien zobaczył i poznał żonę. Pierwszym odruchem chciał zniknąć i wsiąknąć w szary tłum, zalegający peron — ale pozostał wkuty w miejsce, szczególną, radosną ciekawością.
Żona nosiła jeszcze po nim żałobę, ale rozmawiała z ożywieniem i uśmiechała się do niemłodego mężczyzny z orlim nosem i ogromną łysiną. Była i mama Taubert i Ignac i jakaś okazała dama, widocznie flirtująca z Ignacem.
Wysiedli z wagonu — przeszli do bufetu — tak blizko Jaworskiego — że słyszał ich śmiech i głosy.
Z błyskawiczną szybkością myśli, to pogrzebane inne życie odżyło w jego pamięci — tak żywe, że machinalnie cofnął się od pociągu, i zawrócił, ku miastu, zapomniawszy o swej nędzy — o jutrze głodnem, o sprawie, dla której przyszedł na kolej — przejęty tylko uczuciem ulgi — że wśród nich — nie jest i nie będzie.
U Lejby zastał gości, dwóch żydów porządnie ubranych, palących cygara z minami wielkich panów.
— O, to ten pan właśnie! — zawołał rymarz na jego widok — i zaraz zaczął z niebywałą u niego żywością:
— To mojej żony krewni, te kupcy. Oni są wierniki wielkiej leśnej kantory. Oni tu przyjechali po ludzi do drzewa — na wodę. — Moja Ryfka u nich teraz w Pińsku mieszka. Oni słyszeli o panu, oni panu u siebie służbę dadzą.
Żydzi przypatrywali mu się bystro, i jeden rzekł:
— Ja pana już raz gdzieś widziałem.
Jaworski spojrzał nań, i także twarz ta wydała mu się nie obcą, i po chwili rzekł:
— Był pan w Horbach, w karczmie zeszłej wiosny, kiedy most pod pociągiem się zawalił.
— Ma pan dobre oko i pamięć! Prawda, byłem.
— A pan — majster — cieślarz?
— Robiłem toporem. Ale teraz bardzo jeszcze słaby jestem — niedawno ze szpitala.
Lejba począł im coś opowiadać po żydowsku — słuchali, bystro patrząc, głowami kiwając. Wreszcie starszy, wyższy snać stanowiskiem, rzekł:
— Nam potrzebny człowiek pewny — do binduhy! Chłopy będą toporami robić. Pan chłopów będzie pilnować, ćwieki wydawać — roboty patrzeć. A jak pan interes pozna, i zechce — to i z drzewem pan pójdzie.
— Nie żaden ja pan — i wolałbym sam robić, a nie innym komenderować. Daleko te lasy?
— Trzy stacye stąd koleją — do binduhy wiorst piętnaście — kniazie puszcze! Drzewo fajn, pójdzie aż do Gdańska.
— Nie rozumiem tej roboty. Może nie będę zdatny.
— Niech pan się namyśli. Damy pięć rubli tygodniowo i produkta. My mamy wiarę do pana.
Pomyślał chwilę. Ujrzał przed sobą bory, rzekę — długie szeregi tratew — tygodnie spędzone z naturą.
— Pójdę! — rzekł prawie bezwiednie.
Kupiec już wydobył z kieszeni gotowy kontrakt do podpisania, i podał mu.
Jaworski przeczytał, pokręcił głowią.
— Powtarzam panom, że roboty tej nie robiłem nigdy.
— I rymarzem pan nie był nigdy! — zaśmiał się Lejba. — Kupce nie kupują pana rąk — ale głowę — oni dobry zrobią interes. I niech pan też bez strachu podpisze. Oni żadne łapserdaki i szachraje, oni wiedzą — ile człowiek wart.
Jaworski podpisał, i spytał o rozporządzenie. Miał już nazajutrz z narzędziami i ładunkiem ćwieków jechać na binduhę.
Zebrał tedy swe mizerne graty, doprowadził do porządku narzędzia i nie mając co robić wieczorem — wyszukał Kacperskiego.
Stolarz wiadomość o nowej robocie przyjął kwaśno.
— Chce się to wam służyć żydom, i z chłopstwem na tratwach się ujadać. Myślałem, że was ściągnę do Warszawy — bo mi się pan spodobał.
— Toć pan Jankowskiego zabiera pod opiekę.
— Iii... — co tam Jankowski. On swoich ślusarzy ma. Topór z heblem lepsza kompania — i nawet biedować z panem tobym się nie lękał. Niech pan sobie mój adres zapisze: Kacperski Józef, Tamka 10. Żeby i na zimę pan się zgłosił, to jakąś robotę się znajdzie. Jeszczebym w szpitalu leżał, żeby mnie pan nie podkarmiał — za swój grosz!
— Podług pana tom mało co wart. Pan jeden karmi dziewięcioro.
Dobroduszna twarz stolarza rozjaśniła się.
— Ot, pierwszy, co mnie pochwalił. Ludzie mi mówią, żem dureń.
— Chciałbym być takim mądrym, jak pan.
Uścisnęli sobie twarde ręce — i wracał Jaworski na ostatnią noc do swej kwatery.
W powietrzu czuć było wiosnę, i ogarnęła go miękkość i zadumanie skupienia w sobie.
Przebył zimę jedną — i czynił w duszy z niej rachunek. Zdało mu się, że jest wobec władzy i zdaje egzamin. Ktoś czytał jego czyny i myśli — dzień po dniu, a ktoś — wielki — słuchał.
I wreszcie człowiek stanął — oczy podniósł ku niebu, wyprostował się — oddychał głęboko — czekał. Wydały mu się raptem i te czyny i te myśli małe — i rezultat prawie żaden — wobec obszaru świata — wobec ogromu tego gwiaździstego sklepienia.
Poczuł się atomem, pyłem — i zmętniały mu oczy łzą pokory.
A wtedy usłyszał w duszy — głos — tej wielkości — głos Tego, co słuchał:
— Idź dalej — wyżej. Pełń Prawo! Nie trwóż się — nie patrz skutków pracy. Pyłem bądź. Ja z pyłów tworzę słońca!
W piersi człowieka uderzył dzwon serca, i zstąpiła na duszę powaga świątyni. Spokojny, mocny się poczuł — i wzrok ku ziemi spuszczając, objął nim nizkie domy, puste ulice, całe miasto ludzi, warsztaty kolejowe, szpital — wszystko.
Wzrok serdeczny był, wdzięczny, dobrze życzący, a usta wymówiły z głębi duszy:
— Błogosław Panie tu wszystkim i każdemu!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.