Atala/Epilog

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor François-René de Chateaubriand
Tytuł Atala
Pochodzenie Atala, René, Ostatni z Abenserażów
Wydawca Drukarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Atala
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Epilog.

Szaktas, syn Utalissiego, z plemienia Naczezów, opowiedział tę historję Renému, Europejczykowi. Ojcowie opowiedzieli ją dzieciom, ja zaś, podróżny w odległych — ziemiach, wiernie powtórzyłem to, com usłyszał od Indian. Widziałem w tem opowiadaniu obraz ludu myśliwców i rolników, religję jako pierwszą prawodawczynię ludzką; niebezpieczeństwa niewiedzy i żarliwości religijnej, przeciwstawione światłu, miłosierdziu i prawdziwemu duchowi Ewangelii; walki namiętności i cnót w prostem sercu, wreszcie triumf chrystjanizmu nad najbardziej niepohamowanem uczuciem i nad najbardziej straszliwym lękiem, nad miłością i śmiercią.
Kiedy ktoś z plemienia Siminołów opowiedział mi tę historję, wydala mi się nader pouczająca i doskonale piękna, ponieważ zamknął w niej powiew pustyni, urok wigwamów i prostotę obrazów boleści. Nie łudzę się, abym zdolał ocalić ten jej powab. Ale byłem ciekaw jednej jeszcze rzeczy. Pytałem, co się stało z ojcem Aubry, i nikt nie mógł mnie objaśnić. Byłbym na zawsze został w nieświadomości w lej mierze, gdyby Opatrzność, która kieruje wszystkiem, nie odsłoniła mi tego czego szukałem. Oto jak rzeczy się miały:
Przebiegałem wybrzeża Mississipi, które „tworzyły niegdyś południową granicę Nowej Francji, i byłem ciekaw ujrzeć na północy inny cud tego państwa, wodospad Niagary. Dotarłem tuż do katarakty, w dawnym kraju Agonnonsionów[1], kiedy, jednego ranka, przebiegając równinę, ujrzałem kobietę siedzącą pod drzewem i trzymającą martwe dziecię na kolanach. Zbliżyłem się do biednej matki, i usłyszałem jak mówiła:
»Gdybyś zostało wśród nas, drogie dziecię, z jakimż wdziękiem ręka twoja napinałaby łuk! Twoje ramię pokonałoby rozjuszonego niedźwiedzia; na szczycie góry, twoje stopy szłyby o lepsze z pędzącą sarną. Biały gronostaju skalny, tak młodo odszedłeś w krainę cieniów! Jak zdołasz tam wyżyć? Niema tam twego ojca, aby cię żywił zdobyczą łowów. Zimno ci będzie, i żaden Duch nie da ci skóry na okrycie. Och! trzeba mi co rychlej połączyć się z tobą, aby ci śpiewać piosenki i podać pierś — do ust«.
Tak śpiewała młoda matka drżącym głosem, kołysała dziecię w ramionach, wilżyła wargi jego macierzyńskiem mlekiem i otaczała śmierć wszystkiemi staraniami jakich udziela się życiu.
Kobieta ta zamierzała, wedle obyczaju indyjskiego, ususzyć ciało syna na gałęziach, aby je zanieść następnie do grobu ojców. Rozdziała tedy noworodka, i, przytknąwszy na chwilę wargi do jego ust, rzekła: »Duszo mego syna, duszo pełna uroku, ojciec stworzył cię niegdyś na mych ustach pocałunkiem; niestety, moje pocałunki nie mają mocy aby ci dać życie po raz wtóry!« Następnie, odsłoniła łono, i uściskała te lodowata zwłoki, które byłyby się ożywiły przy ogniu macierzyńskiego serca, gdyby Bóg nie zachował dla siebie tchu, który daje życie.
Wstała i szukała oczami drzewa, na którego gałęziach mogłaby złożyć dziecko. Wybrała klon o czerwonem kwieciu, uwieńczony girlandami apiozów, wydzielający dokoła najsłodsze zapachy. Jedną ręką ściągnęła niskie konary; drugą ułożyła ciało; zaczem, puściła gałąź, która wróciła do dawnej pozycji, unosząc niewinne zwłoki ukryte w pachnącem listowiu. Och, jakże wzruszający jest ten indyjski obyczaj! Widziałem was w opustoszałych polach, dumne pomniki Krassusów i Cezarów, a mimo to przekładam owe napowietrzne groby Dzikich, te grobowce z kwiatów i zieleni, które napełnia wrzawą pszczoła, które kołysze zefir, gdzie słowik buduje gniazdo i zawodzi swoje żałośliwe, pienia. Jeśli to są zwłoki młodej dziewczyny, którą ręka kochanka zawiesiła na drzewie śmierci; jeśli szczątki ukochanego dziecka, które matka pomieściła w mieszkaniu małych ptasząt, czar zdwaja się jeszcze. Zbliżyłem się do kobiety jęczącej u stóp klonu; włożyłem jej ręce na głowę, wydając potrójny krzyk boleści: Następnie, bez słowa, ujmując jak ona gałąź, spędziłem owady brzęczące dokoła ciała dziecka. Ale strzegłem się aby nie spłoszyć pobliskiego gołębia. Indjanka rzekła doń: „Gołębiu, jeśli nie jesteś wyszłą z ciała duszą mego syna, jesteś z pewnością matką, która szuka czegoś, aby uwić gniazdo. Weź te włoski, których nie będę już myła w ziołach; weź je aby ułożyć swoje małe: oby wielki Duch zechciał ci je zachować!«
Matka rozpłakała się z radości na widok uprzejmości cudzoziemca. Wśród tego, zbliżył się młody człowiek: »Córko Celuty, rzekł, weź nasze dziecko, nie będziemy tu bawili dłużej, ruszamy z pierwszym brzaskiem«. Rzekłem wówczas: »Bracie, życzę ci błękitnego nieba, wiele kóz, płaszcza bobrowego, i nadziei. Nie jesteś tedy z tej puszczy? — Nie, odparł młody człowiek; jesteśmy wygnańcy; idziemy szukać ojczyzny«. Mówiąc to, wojownik opuścił głowę na łono, i, końcem luku, ścinał głowy kwiatów. Odgadłem, iż muszą być łzy na dnie tej historji i zamilkłem. Kobieta wzięła syna z gałęzi, i dała go nieść małżonkowi. Wówczas rzekłem: „Czy chcecie mi pozwolić, abym rozniecił wasz ogień tej nocy? — Nie mamy chaty, odparł wojownik; jeżeli chcesz udać się za nami, obozujemy nad brzegiem wodospadu. — Chętnie«, odparłem i ruszyliśmy razem.
Przybyliśmy niebawem nad brzeg katarakty, która oznajmiała się straszliwym rykiem. Tworzy ją rzeka Niagara, która wypływa z jeziora Erie i spada w jezioro Ontario: wysokość jej, w linji pionowej, wynosi sto czterdzieści cztery stóp. Od jeziora Erie aż do samego spadku, rzeka biegnie po stromej pochyłości, w chwili zaś spadku jest to już nietyle rzeka ile morze, którego fale cisną się w ziejącą paszczę otchłani. Katarakta dzieli się na dwie odnogi i wygina się w kształt podkowy. Między dwoma spadami wynurza się wyspa podgryziona od dołu, która, wraz z całem zadrzewieniem, zwisa nad odmętem fal. Masa wód tocząca się ku południowi zaokrągla się w szeroki cylinder, następnie rozlewa się w śnieżną płachtę i błyszczy w słońcu wszystkiemi barwami. Ta która spada na wschód, wali się w przerażającym cieniu; możnaby rzec, kolumna wód potopu. Tysiąc luków tęczy gnie się i krzyżuje nad przepaścią. Uderzając o drżącą skalę, woda rozbryzguje się w wiry piany, które wznoszą się ponad lasy, niby dymy olbrzymiego pożaru. Sosny, dzikie orzechy, skały wyrzeźbione. w kształt widm, obramiają scenę. Orły, porwane prądem powietrza. spadają, kręcąc się młynkiem, na dno otchłani; gule czepiają się, zapomocą giętkich ogonów, zwisających gałęzi, aby chwytać w otchłani strzaskane zwłoki łosiów i niedźwiedzi.
Podczas gdy, zdjęty rozkoszą i grozą, patrzałem na to widowisko, Indjanka i jej małżonek opuścili mnie. Szukałem ich, posuwając się w górę rzeki powyżej wodospadu, i niebawem znalazłem w miejscu sposobnem dla ich żałoby. Leżeli na trawie, pospołu ze starcami, koło szczątków kości ludzkich, zawiniętych w skóry zwierząt. Zdumiony wszystkiem na co patrzałem od kilku godzin, usiadłem koło młodej matki i rzekłem: „Co znaczy to wszystko, siostro moja?« Odparła: »Bracie, to nasza ojczyzna; to popioły przodków, które towarzyszą nam na wygnanie. — I przez jakie koleje, wykrzyknąłem, popadliście w taką niedolę?« Córka Celuty odparła: »Jesteśmy szczątkami plemienia Naczezów. Po rzezi jaką Francuzi sprawili w naszym narodzie aby pomścić swych braci, ci z pomiędzy naszych, którzy uszli zwycięzcom, znaleźli schronienie u Czikassów, swych sąsiadów. Przez dość długi czas, trwaliśmy tam w spokoju; ale, przed siedmiu księżycami, biali z Wirginji zagarnęli nasze ziemie, mówiąc iż darował je im pewien król z Europy. Podnieśliśmy oczy ku niebu, i, wziąwszy na barki szczątki przodków, puściliśmy się w drogę przez puszczę. Urodziłam w czasie pochodu; że zaś, z przyczyny nieszczęść, mleko moje zepsuło się, dziecko umarło«. Mówiąc to, młoda matka otarła oczy włosami; płakałem również.
Niebawem rzekłem: „Siostro moja, uwielbiajmy wielkiego Ducha, wszystko toczy się wedle swej kolei. Wszyscy jesteśmy wędrowcy; ojcowie nasi byli nimi jak my; ale jest miejsce gdzie odpoczniemy. Gdybym nie obawia! się rzucać płochych słów, jak czynią ludzie biali, spylałbym, czy słyszałaś o Szaktasie, z plemienia Naczezów?« Na te słowa, Indjanka spojrzała na mnie i rzekła: »Kto ci powiadał o Szaktasie, z plemienia Naczezów?« Odparłem: »Mądrość«. Indianka podjęła: »Powiem ci co wiem, ponieważ spędziłeś muchy z ciała mego syna, i ponieważ rzekłeś oto piękne słowa o wielkim Duchu. Jestem córką córki Renégo Europejczyka, którego Szaktas przybrał za syna. Szalelas, który przyjął chrzest, i René, mój nieszczęśliwy przodek, zginęli w rzezi. — Człowiek idzie nieustannie z niedoli w niedolę, odparłem pochylając głowę. Czy mogłabyś mi również udzielić wiadomości o ojcu Aubry? Los jego nie był szczęśliwszym od losu Szaklasa, odparła. Kerokezi, nieprzyjaciele Francuzów, wtargnęli do jego Misji; sprowadził ich tam dźwięk dzwonu, w który dzwoniono aby ratować podróżnych. Ojciec Aubry mógł się ocalić; ale nie chciał opuścić swych dzieci: został, aby przykładem swoim dodać im odwagi do śmierci. Spalono go wśród wielkich męczarni; ale nie zdołano zeń wyrwać ani jednego krzyku na hańbę jego Boga ani na zbezczeszczenie ojczyzny. Nie przestawał w czasie męczarni modlić się za swoich katów i współczuć z losem ofiar. Aby zeń wydrzeć znak słabości, Kerokezi przyprowadzili do jego stóp Dzikiego, chrześcijanina, którego storturowali straszliwie. Ale zdumieli się wielce, kiedy ujrzeli, iż młody człowiek upadł na kolana i całował rany starego pustelnika, który powtarzał: »Moje dziecko, dano nas na widowisko aniołom i ludziom«. Indianie, wściekli, utopili mu raz, żarzone żelazo w gardle, aby mu nie dać mówić. Wówczas, nie mogąc już pocieszać ludzi, wyzionął ducha.
»Powiadają, iż Kerokezi, mimo iż tak przywykli widzieć Dzikich znoszących męki z wytrwaniem, nie mogli powstrzymać się od uznania, że w pokornem męstwie ojca Aubry jest coś niepojętego, co przekracza wszelkie męstwo ziemi. Niektórzy z pomiędzy nich, uderzeni tą śmiercią, przyjęli chrześcijaństwo.
»W kilka lal później, Szaktas, wróciwszy z ziemi białych i dowiedziawszy się o nieszczęściu przodownika modłów, ruszył aby zebrać jego popioły oraz popioły Atali. Przybył w okolicę gdzie niegdyś znajdowała się Misja, ale zaledwie mógł ją rozpoznać. Jezioro wylało i preria zmieniła się w bagno: naturalny most, zawaliwszy się, pogrzebał pod swemi szczątkami grób Atali i Gaj zmarłych. Szaktas długo błądził w tem miejscu; odwiedził grotę Samotnika, którą zastał pełną krzaków głogu i malin: sarna karmiła tam swoje koźlątko. Usiadł na skale Śmiertelnego Czuwania, gdzie ujrzał tylko parę piór uronionych ze skrzydła przelotnego ptaka. Podczas gdy płakał, domowy wąż misjonarza wypełzał z sąsiednich zarośli i owinął się o jego stopy. Szaktas ogrzał na lonie lego wiernego przyjaciela, który sam jeden pozostał wśród ruin. Syn Utalissiego opowiadał, iż po wiele razy, za zbliżeniem nocy, mniemał iż widzi cienie Atali i ojca Aubry, wznoszące się w oparach zmroku. Widzenia te napełniły go religijną grozą i smutną radością.
»Naszukawszy się daremnie grobu swej siostry i pustelnika, gotował się opuścić te miejsca, kiedy sarna, którą zastał w grocie, zaczęła biec przed nim. Zatrzymała się u stóp krzyża Misji. Krzyż zanurzony by! do polowy w wodzie; drzewo zżarte mchem, pelikan kołysał się na jego zbutwiałych ramionach. Szaktas poznał, iż wdzięczna sarna zaprowadziła go do grobu swego gospodarza. Zaczął grzebać ziemię pod skałą, która niegdyś służyła za ołtarz, i znalazł szczątki mężczyzny i kobiety. Nie wątpił, iż to były zwłoki kapłana i dziewicy, które aniołowie pogrzebali w tem miejscu; zawinął je w skóry niedźwiedzie i podjął drogę, do ziemi ojczystej, unosząc szacowne kości, dzwoniące na jego ramionach niby kołczan śmierci. W nocy kładł je pod głowę i wówczas miał oczy pełne miłości i cnoty. O cudzoziemcze, możesz oto oglądać len proch, wraz z prochem samego Szaktasa!«
Podczas gdy Indjanka domawiała ostatnich słów, powstałem; zbliżyłem się do świętych popiołów i ukląkłem w milczeniu. Następnie, oddalając się wielkiemi krokami, wykrzyknąłem: »Tak mija na ziemi wszystko co było dobrego, cnotliwego, tkliwego! Człowieku, jesteś jeno ulotnym snem, bolesnem marzeniem; istniejesz jedynie przez ból; jesteś czemś jeno przez smutek swej duszy i przez wiekuistą melancholię myśli!«
Dumania te oblegały mnie przez całą noc. Nazajutrz, o świcie, gospodarze moi opuścili mnie. Młodzi wojownicy otwierali pochód, małżonki zamykały go; mężczyźni dźwigali na barkach święte relikwie, kobiety niosły niemowlęta: starcy kroczyli zwolna w pośrodku, pomieszczeni między swymi przodkami a potomstwem, między wspomnieniami a nadzieją, między ojczyzną którą stracili, a ojczyzną, ku której szli. Och! ileż łez leje człowiek, kiedy tak opuszcza ziemię rodzinną, kiedy, z wyżyn pagórka wygnania, rozpoznaje ostatni raz dach, pod którym się wychował, i rzekę wpadłe chały, płynącą dalej smutno przez opustoszałe pola ojczyste!
Nieszczęśliwi Indianie, których widziałem błądzących w puszczach Nowego Świata, wraz z popiołami przodków, wy, którzy daliście mi gościnność mimo swej nędzy, nie mógłbym wam jej oddać dzisiaj, błądzę bowiem, jako i wy, na łasce ludzi; a mniej szczęśliwy od was w mem wygnaniu, nie uniosłem z sobą kości ojców.







  1. Irokezi.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: François-René de Chateaubriand i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.