Aspazya/Akt I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Świętochowski
Tytuł Aspazya
Podtytuł dramat w pięciu aktach
Pochodzenie Pisma IV. Utwory dramatyczne
Wydawca G. Gebethner i Spółka
Data wyd. 1899
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków, Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


AKT I.
(W domu Peryklesa).
SCENA I.
Sofokles, Protagoras, później Fidyasz.

Sofokles (ciekawie). Cóż mówił?
Protagoras. Tylko syczał, skrzypiał, rzężał, wydawał najrozmaitsze głosy, jak gdyby miał gardło gąbką zatkane. Trzeba mu będzie usta gdzieindziej przekroić, bo temi już chyba nigdy nie przemówi.
Sofokles. Pytałeś go?
Protagoras. Naturalnie, ale przyleciał tak zadyszany, że płuca mu piszczały, jak dziurawe miechy, zakrwawione oczy tkwiły w twarzy nieruchomie, jak rubiny w tarczy, a wargi poczerniały z żaru. Wyjął tylko list od Peryklesa i podał go Anaksagorasowi, który też zaraz zamknął się z Fidyaszem w sąsiedniej komnacie, gdzie dotąd radzą, albo pewniej — milczą, wbiwszy cztery łokcie w stół i ścisnąwszy czterema dłońmi pękające głowy. Kilkakrotnie próbowałem coś wydobyć z niewolnika: zawsze wstał, patrzył na mnie głupowato i ziajał.
Sofokles. Ale jak sądzisz z jego miny — dobre przyniósł wieści?
Protagoras. Ach, uwierz mi Sofoklesie, że podzieliłbym się z tobą kroplą wiadomości, gdybym jedną z niego wycisnął. Powtarzam, iż nie przemówił ani słowa a jego mina wyrażała tyle, ile widok spienionego konia: można się domyśleć, że prędko biegł, ale nie — co przyniósł.
Sofokles. Jak węże owijają mi i kąsają serce złe przeczucia. Walki w rodzinie plemiennej są zawsze biciem się jednej ręki z drugą. Gdybym był wszechmocnym bogiem, w kamienie zakląłbym takie podniesione przeciw sobie bratobójcze ręce, ażeby potomności służyły za widomą przestrogę.
Protagoras. A ponieważ jesteś tylko poetą, więc możesz winnych ukarać zaledwie tragedyą, jeżeli naturalnie bracia Spartanie, zwyciężywszy nas pod Tanagrą, tej srogiej zemście nie zapobiegną, przeznaczywszy twą lirę na szufelkę do wylewania wody z czółen.
Sofokles. Mniejsza o mnie, którego trzmiel może bezkarnie ukąsić, a tembardziej sofista lekceważyć, ale czyż istotnie byłoby to dla ciebie zabawnem, gdyby Spartanie rozbili nasze wojska i zdobyli Ateny?
Protagoras. Wcale nie, gdyż to gbury, którzy nie znają szacunku dla filozofów i którym się zdaje, że ludzkie żebra dlatego są niezrośnięte i poprzedzielane błonami, ażeby oni mieli którędy miecze swoje w cudze piersi wpychać.
Sofokles (do drzwi bocznych pukając). Można? (po chwili). Jeżeli chętnie jadane przez spartan żółwie ateńskie wiedzą o bitwie pod Tanagrą, czują zapewne tę samą, co ty, obawę. W tak młodym wieku tyle samolubstwa — wstydź się Protagorasie!
Protagoras. Czego? Cały ród ludzki składa się z samolubów szczerych, obłudnych lub naiwnych. Ci ostatni, gdy ktoś wobec nich gra melodyę skoczną a potem smutną, nie sądzą, że słyszą dźwięki dwóch odmiennych fletów, tylko jednego. Ale gdy ktoś dba o siebie, albo troszczy się o innych, mniemają, że raz dmucha w instrument samolubstwa, a drugi raz — miłości bliźniego, tymczasem on dmucha w jeden instrument — własnego zadowolenia.
Sofokles. Ty wszakże na swoim fleciku nigdy nie wygrywasz miłości bliźniego.
Protagoras. A, to rzecz gustu. Kot, jedząc słowika, nie podnosi dumnie wąsów dla urągania dzięciołowi, który wydłubuje z drzewa owady, a człowiek włożywszy sobie w usta jagodę winną, zaraz wzgardliwie patrzy na innego, który żuje groch. Zresztą — o co spór: wszak i wodzowie spartańscy napadli na nas nie dla osobistej korzyści, ale dla interesu bliźnich — swoich współziomków.
Sofokles. Spartanie podli! Podczołgali się pod nasz dom jak złodzieje, którym zdradzieckie możnowładztwo ateńskie drzwi otwiera a sofiści podają z krętej filozofii kute wytrychy! Krew mi się burzy, gdy o tem myślę, a wyrazy mi się pienią, gdy o tem mówię!
Protagoras. Eh, mistrzu, zanadto jesteś wielkim, ażebym chciał wskakiwać na twoje ramiona i udawać wyższego, ale wyznać ci muszę, że gotujący się w garnku barszcz nie wybełkotał nic niedorzeczniejszego od tych twoich słów lekkomyślnych i rzeczywiście spienionych. Gdzie i jakie wytrychy podają sofiści? Pojmuję twój szczery gniew, bo Spartanie, zwyciężywszy nas, sponiewieraliby królujące dziś Ateny, a bezwątpienia lepiej i zaszczytniej być koroną na głowie Grecyi, niż wanienką do moczenia jej prostaczych nóg; ale nie widzę w tem nic dziwnego i nic nieludzkiego, że te nogi chcą z naszej korony zrobić sobie wanienkę. Spartanie bowiem dążą do tego, co wszyscy ludzie — do korzyści, władzy, panowania...
Sofokles (który podczas ostatnich słów znowu do drzwi pukał). Ale jaką drogą!
Protagoras. Ludzką. Gdybym cię zabijał, Sofoklesie, to czy napchałbym ci w nos tyle kwiatów, żebyś się ich wonią udusił, czy nalałbym ci w usta tyle cykuty, żebyś się nią otruł — to chyba byłoby dla ciebie wszystko jedno. Genialnemu poecie nie przystoi naśladować szynkarzów moralności, którzy rozpajają tłum szkodliwemi bredniami. Dziwnym, doprawdy, jest człowiek: w filozofię zapuszcza się jak dziecko w wodę — idzie śmiało naprzód, dopóki płytka, ale przed głęboką cofa się z obawy, ażeby go w otchłań nie wciągnął — topielec. Owym zaś topielcem bywa zawsze logika.
Sofokles. I pod Tanagrą?
Protagoras. Nie inaczej. Jeżeli zejdę cichaczem i zamorduję jednego śpiącego łotra — to będzie karygodna zbrodnia; ale jeśli w czasie wojny tysiąc nas napadnie i wyrznie kilka tysięcy śpiących żołnierzy przeciwnej armi — to będzie szlachetną zasługą. Albo znowu: gdyby Spartanie uwiadomili Ateńczyków, że ich chcą wykłuć pod Tanagrą — to byłoby uczciwem, a ponieważ ich nie uwiadomili — więc postąpili nikczemnie. Czy tak? Wolałbym oganiać muchy ze świętego wołu w Egipcie i drapać, gdzie go zaswędzi, niż wyznawać taką moralność.
Sofokles. O, bodajby mi osy w uszach usłały gniazda i głuszyły je swym brzękiem, ażebym tej twojej filozofii nie słyszał! Biedna Grecyo, dobro moje, na twoje piękne i zdrowe dotąd oblicze występują sine plamy zepsucia. Możeś ty mądry, Protagorasie, wszakże Perykles powierzył ci wychowanie swych synów, założyłeś chwaloną szkołę wymowy i prawa, Anaksagoras twierdzi, że widzisz dno każdej rzeczy, ale ja w trudnych sprawach zwykłem się radzić wyroczni, która mnie nigdy jeszcze nie zawiodła a w tej chwili ostrzega, że moralność przewracasz na obie strony, jak worek. Nieszczęście ludzi uczciwych jedna a złych przeciw dobrym zwraca. Spartanie...
Protagoras. Są źli, a my naturalnie dobrzy, bo... my.
Sofokles. Bo my zdobywamy potęgę pracą w dzień, a oni kradzieżą w nocy. Od wojen perskich, po strasznym wylewie azyatyckiego barbarzyństwa, który odparliśmy pod Maratonem i Salaminą, zamiast zbratać się z nami uczuciem wspólnej obrony, zaczęli nas nienawidzieć — i za co? Za promienie sławy, które z czoła Aten tryskają, za nasz geniusz, wiedzę, męstwo, przewagę, której inne plemiona greckie dobrowolnie się poddały. A czem płaciliśmy im za tę zazdrość? Wierną przyjaźnią. Gdy zbuntowani niewolnicy osaczyli ich, jak gromadę wilków w kniei, wbrew rozumnemu oporowi Peryklesa usłuchaliśmy nierozważnego i pokutującego na wygnaniu za tę radę Cymona, posłaliśmy im odsiecz, którą podejrzliwie odprawili. Gdziekolwiek lud z nami sprzymierzony uwikła się w kłótnię sąsiedzką, oni zaraz przybiegają jego nieprzyjacielowi na pomoc. Gdy nie śmią uderzyć jawnie, podkopują się skrycie i rwą lub plączą intrygami nici sojuszów, któremi państwa greckie z nami się związały. I teraz w lisich skórach przyszli pozornie z obroną Parnasczykom, walczącym z Focejczykami, a tymczasem podburzyli przeciw nam sprzymierzeńców, przywrócili zwierzchnictwo Teb i stanęli zuchwale na granicy Attyki, wabiąc ku sobie naszych arystokratów, którzy im odkrzykują się zdradziecko, gotowi sprowadzić do Aten podkopem nawet morze, gdyby ono chciało nas potopić a ich na falach swoich unieść. I to wszystko według ciebie jest uczciwem?
Protagoras. Według mnie, natura żadnych moralnych tytułów ani ludziom, ani ich czynom nie daje. Ona rodzi tylko twory i zjawiska, a człowiek wyznacza im imiona. Jak księżyca nie nazwała księżycem, podobnie nie nazwała napaści jednego państwa na drugie zbrodnią lub cnotą.
Sofokles. Ale ty nie jesteś naturą, tylko człowiekiem, więc...
Protagoras. Jako Ateńczyk nazwałbym ów podstęp zbrodnią, jako Spartanin — cnotą.
Sofokles. A ponieważ jesteś Ateńczykiem...
Protagoras. Z obecnego pobytu, bo jako filozof uważam się za obywatela całego cywilizowanego świata, nie zaś jego drobnej, choćby najlepszej kruszyny.
Sofokles. A!
Protagoras. Zamiast dziwić się — pojmij, co powtarzam: natura nie przezywa swych dzieci, lecz rodzi je i chowa bezimiennie, no, a jeśli już daje któremu pierwszeństwo przed innemi, to tylko mocniejszemu przed słabszem. Pod Tanagrą, zdaje mi się, sprzyja Spartanom — a prawdziwy filozof z jej wolą musi się godzić.
Fidyasz (który wyszedł z komnaty do Protagorasa ironicznie). Wietrzysz braciszku spartańską rękę na naszem gardle, więc wyciągasz sobie mędrkowaniem język, ażeby ją filozoficznie polizać. Tfu! (do Sofoklesa). Przed chwilą dopiero poznałem twój głos. Ty pukałeś?
Sofokles. Cóż się stało?
Fidyasz. Za chwilę ci opowiem, tylko odpiszemy Peryklesowi. Poczekaj. (odchodzi).
Protagoras. Gdybym wierzył w mitologię, przypuszczałbym, że Apollo plunął w czaszkę ludzką i stworzył mózg Fidyasza, którego mądrością jest tfu!
Sofokles. On nie zmaleje, chociaż go swoją złośliwością przytniesz.

SCENA II.
Sofokles, Protagoras, obywatele ateńscy.

Obywatel (wchodzi o kuli). Wybaczcie — podobno przybył tu goniec z pod Tanagry.
Sofokles. Zapewne bitwa jeszcze nieskończona.
Obywatel. Gdybym miał moją odciętą nogę, byłbym tam (wychodzi).
Protagoras. To ciekawy!
Sofokles. Tylko ciekawy? I on z samolubstwa pragnąłby uczestniczyć w wojnie?
Protagoras. Z nałogu lub ze strachu przed większem złem. Zresztą może kulawym pogardziła jaka dziewczyna, więc chciałby jeszcze raz nogę stracić, ażeby go przyniesiono w tryumfie na tarczach i w nagrodę waleczności kazano jej poślubić. A dla korzystania z małżeństwa nóg nie potrzeba.
Sofokles. Kusy masz rozum, więc mu z płaskich konceptów ogony przyprawiasz, ażeby pozostały w ręku tych, którzy go łapią.
Protagoras. Jeśli będę potrzebował pisać ładne wiersze, przyjdę do ciebie, mistrzu, po talent z kadzią: ale gdy będę musiał filozofować, nie przyjdę o pożyczenie mi rozumu nawet z łupiną prosa.
Sofokles (który przez chwilę chodził zamyślony). I tacy mają bronić ojczyzny! (do Protagorasa). Iluż was sofistów jest już dziś w Atenach?
Protagoras. Ile dojrzałych oliwek w święconych gajach.
Sofokles. Tych przedwcześnie dojrzałych, które robactwo toczy. Spadniecie z drzewa Grecyi jak te zwyrodniałe owoce i jak one służyć będziecie dla warchlaków.
Starzec (prowadzony przez chłopca). Mówią, że w domu Peryklesa wiadomo, co się dzieje pod Tanagrą.
Protagoras. Dwu Spartan jedzie na każdym Ateńczyku i niedługo cała ta kawalerya do nas przybędzie.
Starzec (do chłopca). Wyprowadź mnie, tu słowa nieprzyjemną woń wydają. Dzięki ci, boże, żeś mnie oślepił, bo nie widzę szydercy (oddala się).
Protagoras. A jednak gdybym mu powiedział, że Ateńczycy jadą na Spartanach, niezawodnie by się ucieszył. Tak zawsze: gdy lis dusi kurę — to podły, ale gdy człowiek ją zjada — to głodny.
Sofokles. Jakież potwory wyrosną z synów Peryklesa pod wpływem takiego, jak ty, nauczyciela!
Protagoras. Przeciwnie, będą zuchy i nie pozwolą sobie szczotką nosa obcierać. Szkoda, że ich tu nie ma, bo bym ci pokazał, jak umieją dowodzić, że gdy jeden oczy zamknie, drugi istnieć przestanie, że kret nie może nigdy dogonić ślimaka, że każda kobieta dzierżawi od mężczyzny swoje własne ciało itd. Ale ostatecznie wartoby coś wydobyć z radców wojennych Peryklesa dla uspokojenia ślepych i kulawych obywateli, którzy tu po nowiny się złażą.

SCENA III.
Ciż, Anaksagoras, Fidyasz, Niewolnik.

Fidyasz (klaszcząc w dłonie — do niewolnika). Zdrów jesteś?
Niewolnik. Cały.
Fidyasz. Pędź jak strzała i zanieś to pismo Peryklesowi, a gdyby cię Spartanie ujęli, połknij je.
Niewolnik. Służę (wychodzi).
Anaksagoras. Witam cię, Sofoklesie.
Sofokles. Niepomyślną wiadomość czytam w twojej twarzy.
Anaksagoras. Tesalczycy zdradzili i przeszli do Spartan...
Sofoklos. Ha, gady!
Anaksagoras. Zacny nasz Efialtes zginął...
Sofokles. Zginął! Tego grotu nic mi z serca nie wyjmie.
Fidyasz. A co gorsza, padł nie na polu bitwy, ale pod morderczą ręką jakiegoś nieodkrytego zbrodniarza. Znaleziono go w namiocie rano z przerąbaną twarzą, a zbyt wielu jest w obozie naszym arystokratów, ażeby można było wyśledzić, który nikczemnie się pomścił za wszystkich.
Sofokles. Bodajby w całej naturze, we śnie i na jawie, nic innego nie widział, tylko skrwawiony cień Efialtesa, i nic nie słyszał, tylko jego ostatni oddech!
Anaksagoras. Na czele demokracyi ateńskiej pozostał już sam Perykles.
Sofokles. Jeżeli nie poległ.
Fidyasz. Bitwa jeszcze nierozstrzygnięta — nastąpiło zawieszenie broni.
Anaksagoras. Uprzedzając wszakże zły wypadek starcia, radzi Perykles w osobnym liście archontom obwarować miasto i powołać wszystkich zdolnych do broni.
Sofokles. Będziemy musieli z zewnątrz odpierać napaść, a wewnątrz dławić zdradę; bo nasi arystokraci jak szczury wymykają się z miasta do Spartan i wróciwszy, wyszczerzają na nas zęby.
Protagoras. Czyli, że cała ta awantura była zupełnie niepotrzebną.
Fidyasz. Jaka?
Protagoras. No, ta — pod Tanagrą.
Fidyasz. Dla ciebie zwłaszcza, bo podobno Spartanie przebiegłym i gadatliwym adwokatom wbijają w gębę rzepę.
Protagoras. Twój obowiązek dłutem pięknie rzeźbić, ale nie językiem rozsądnie mówić — więc ci to głupstwo przebaczam.
Fidyasz. Możesz nie przebaczać, abyś tylko milczał, bo klnę się na wszystko, co mnie teraz boli, że tej obelżywej paplaniny dłużej nie cierpię!
Anaksagores. Fidyaszu, nie zważaj...
Fidyasz. Niech ten zuchwalec zadziera głowę, bo inaczej by nam w oczy nie spojrzał, ale niech nie sądzi, że tu ktoś pod nos mu się wspina. Doprawdy oburzającym jest plusk w błocie ateńskiem tych sofistycznych piskorzów, które umieją tylko z rąk się wyślizgiwać! Tfu! Zostań tu Anaksagorasie, bo może przybiedz nowy goniec. Ja pójdę z Sofoklesem uwiadomić obywateli o niebezpieczeństwie i przygotować odpór, gdyby Spartanie chcieli wleźć na nasz mur i spadającymi łbami zmierzyć jego wysokość. (Wychodzi z Sofoklesem).

SCENA IV.
Anaksagoras i Protagoras.

Protagoras. To bryznął! Ale zamiast iść w pole pod Tanagrę, woli z za muru nakosić łbów spartańskich. Bohater!
Anaksagoras. Nie krzywdź go, Perykles wyraźnie żądał, ażebyśmy zostali i w potrzebie udaremnili spisek arystokratów.
Protagoras. Dziwna rzecz; można pisać wspaniałe tragedye, rzeźbić cudowne posągi, można być tak cennym i jednocześnie tak głupim, jak — perła. Rozprawiać z tymi ludźmi znaczy to samo, co kłócić się z wiatrem huczącym w kominie.
Anaksagoras. Niepotrzebnie ich draźnisz...
Protagoras. Rozumie się — w proch przed każdym, kto wlazł na patryotyczne szczudła!
Anaksagoras. Nie pora na takie sprzeczki, kiedy nieprzyjaciel się zbliża.
Protagoras Naturalnie — kto sam idzie bić się lub innych wysyła, temu nie wolno zauważyć, że ma jedno ucho czerwieńsze od drugiego; ale on może bezkarnie nawet mędrcowi dla rozrywki ogolić połowę brody. Sofokles, Fidyasz — to panowie, przed którymi Protagoras, marny sofista, winien jak pies warować i kręcić ogonem. Czy podobna, mistrzu, ażebyś i ty tak sądził?
Anaksagoras. W czasie wojny zawieszają się wszystkie prawa, nawet logiczne, a najwyższą władzę obejmuje instynkt samozachowawczy.
Protagoras. I cóż uradziliście zrobić dla spełnienia rozkazów tej najwyższej władzy?
Anaksagoras. Nie moja to rzecz, ale archontów i ludzi z taktyką obrony wojennej obeznanych. Chciałbym usłużyć ojczyźnie, pomódz Peryklesowi i szczęśliwie pokierować wypadkami, a zdaje mi się, że będę tylko biernym ich świadkiem.
Protagoras. Więc ostatecznie, mówiąc bez osłonek, potłukli nas Spartanie. Zaiste, Perykles wybrał się jak śnieg do Afryki i z wojskiem niezawodnie stopnieje.
Anaksagoras. Z pisma widać, że zakłopotany.
Protagoras. I słusznie, bo Spartanie, zawładnąwszy Atenami, mogą mu oddać szpetną żonę, a zabrać piękną kochankę.
Anaksagoras. Lekko go ważysz, a powinieneś szanować
Protagoras. Ale szanuję, zwłaszcza odkąd rozwiódł się z owcą, której baranki miałem szczęście hodować.
Anaksagoras. Wiesz o rozwodzie?
Protagoras. Najdokładniej, chociaż moje uszy nie były godne, ażeby w nie tajemnicę złożył.
Anaksagoras. Zatrzymaj ją jednak do czasu.
Protagoras. Ale nie zatrzymam wszystkich plotkarskich młynów, które ją teraz mielą. Przed odjazdem Perykles załatwił ze mną rachunki i uprzedził, że żonę z synami wysyła na czas swej nieobecności do krewnych w Kefisyi. Tymczasem ona wezwała mnie do obecnego swego mieszkania i becząc, jak by ją kto strzygł tępemi nożycami, oznajmiła, że Perykles z nią się rozwiódł. Umywszy twarz w rzęsistych łzach, zaczęła wzdychać ku mnie tak czule, że gdybym był chciał koić jej boleść, miałbym już dziś tłustą żonę, która umie wybornie prząść, gotować, kłaść kabałę i zapewne na twardem łóżku leżeć. Pocieszałem ją, że wdowieje po raz drugi, więc z tym stanem oswoi się łatwo, ale ona wciąż wyrzucała z piersi jedno: Aspazya! Aspazya! Właśnie na jej prośbę przyszedłem tu dowiedzieć się, kiedy Perykles wróci.
Anaksagoras. Znasz tę Aspazyę?
Protagoras. Nieco. Perykles zamknął ją na krańcu miasta z głuchoniemą niewolnicą, ale słyszałem, że bardzo piękna, że sprzedawała się w Milecie, że ją Fidyasz do Aten przywiózł, w kilku posągach odtworzył i podczas uczty wspaniałomyślnie przyjacielowi darował.
Anaksagoras. Fałsz!
Protagoras. O, widzę, że szanowny mistrz, który udawał nieświadomego rzeczy, może mi dać dokładnie objaśnienia.
Anaksagoras. Mylisz się, nie dam żadnych, prostuję tylko, że Aspazya nie sprzedawała się w Milecie, nie przybyła tu z Fidyaszem, który jej nigdy nie widział, lecz ze starą matką, handlarką grzebieni, z którą dotąd mieszka. Ale któż te brednie tak gęsto rozsypuje, że ich tyle zgarnąłeś?
Protagoras. Najmocniejsza dmuchawka plotek, Elpinika, siostra Cymona, która jest wściekłą na Peryklesa za to, że przyczynił się do wygnania jej brata, a jak inni twierdzą, za to, że niczego od niej przyjąć nie chciał, chociaż mu ona wszystko ofiarowała — nawet bez ręki. To wszakże niewątpliwe, że poślubiła starego Kaliasa, ażeby jego skarbami, które gdzieś po Persach wykopał, szkodzić Peryklesowi. Jest to dziś przewodniczka partyi arystokratycznej, bo Tucydydes dopiero po ster ręce wyciąga. Czy Aspazya rzeczywiście piękna?
Anaksagoras. Widziałem ją — prawdopodobnie i ty niedługo zobaczysz, tymczasem zaś, daruj, usta moje nie mogą być szparą, przez którą byś mógł zajrzeć w prywatne tajemnice mojego serdecznego przyjaciela. Jakiś zgiełk przed domem...
Protagoras. Wojna — więc lud pije i krzyczy. Zwykle męstwem nalewa się w szynkach.
Anaksagoras. Już mrok zapada a Fidyasz nie wraca... Powinienem coś robić... Perykles prosił mnie, ażebym przemówił do ludu... Co ja powiem... takiego zadania nie dźwignę... Wrzawa coraz głośniejsza... Ah, wolałbym mieć do czynienia z całym wszechświatem, niż z gromadą ludzi, którymi kierować trzeba... (wbiega Fidyasz). Przecie... jesteś...

SCENA V.
Ciż, Fidyasz.

Fidyasz (wpadając). A, padlina! Hyenom sprawiłbym z nich biesiadę! Dumnie błyskają miedzianemi czołami, jak gdyby nie ta sama żywiła ich ziemia! Popatrzcie na wesele naszych arystokratów! Jeden bezwstydnik śmiał zapytać mnie tu przed progiem, czy ugotowaliśmy już dla Spartan polewkę. Utoczyłem mu z nosa na czarninę trochę zaprawy! Za chwilę Ateny wyroją się na szańce. Protagorasie, jesteś również powołany do pełnienia służby obywatelskiej.
Protagoras. Mus jest wszystkich nas panem — słucham go, nie ciebie.
Fidyasz. Język włóż do pochwy — miecz wyjmij.
Protagoras. Pod czyją mam być komendą?
Fidyasz. Pod moją.
Protagoras. Ho, ho, przed zasługą mam już zaszczyt, który mogę odstąpić każdemu za spróchniały wiór!
Fidyasz (surowo). Dłużej rozprawiać nie mamy obaj czasu. Idziemy! (wsuwa się zasłonięta kobieta).

SCENA VI.
Ciż i Kobieta.

Protagoras (zatrzymując się). O, jakaś dobroczynna niewiasta. Zgrabna nimfo, jeśli dziś przypada twój nocny dyżur, możesz odejść, gdyż Perykles jeszcze nie wrócił z wojny.
Fidyasz (usuwając Protagorasa). Czego życzysz sobie obywatelko?
Kobieta (wzruszona). Prawda to, że wojska ateńskie rozbite a Perykles — w niewoli?
Fidyasz. Nic o tem nie wiemy.
Protagoras. Owszem, w niewoli — u pewnej czarodziejki, której go nie odbijesz.
Kobieta. Jeśli Perykles jeszcze nie zwyciężony, to skąd ten młodzieniec ma odwagę znieważać go w tym domu?
Protagoras. Pociecho zmysłów...
Fidyasz. Protagorasie!
Protagoras. Tak się istotnie nazywam, ale groźny Fidyaszu — to jeszcze nie obrona Aten, ażebyś już miał prawo mi rozkazywać; nie krzycz więc i nie wyłuskuj sobie daremnie gniewem oczu z powiek.
Anaksagoras (do Protagorasa). Milcz, bo jesteś w błędzie.
Kobieta (do zmieszanego Anaksagorasa). Ale on żyje? Nie taj najgorszej prawdy.
Protagoras. Mistrz boi się sam tu nocować.
Anaksagoras (cicho). Uspokój się... żyje... pisał przed godziną list do mnie...
Kobieta. Do ciebie tylko...
Anaksagoras. I do archontów...
Kobieta. Tylko...
Anaksagoras. Nie narażaj się... wróć do domu... on zapewne dziś przyjedzie.

Kobieta. Dziś?! Nie ruszę się stąd. Więc nie pojmany... żyje! Ach! Co to jest? Okrzyki — może on! (wdziera się gromada mężczyzn i kobiet, na ich czele Elpinika; kobieta kryje się za kolumnę).
SCENA VII.
Ciż, Elpinika i jej orszak.

Głosy. Schował się, ale my znajdziemy i wykurzymy borsuka!
Elpinika. Śmiało!
Jeden z gromady. Zburzyć dom mordercy Aten!
Elpinika. Na tem miejscu usypiemy kopiec dla poległych, których on na rzeź poprowadził!
Drugi z gromady. Hej, przyjaciele wielkiego wodza, gdzie wasz pan!
Elpinika. Uciekł, gdy wszyscy padli, którzy mieli krótsze od niego nogi!
Głosy. Tanagra!
Trzeci z gromady. Wynoście się stąd, kto nie jest salamandrą, bo rozniecamy ogień!
Fidyasz. Zbóje jesteście, czy obywatele! Chcecie tu złożyć pijacki sąd na bohatera, który odparł wroga i któremu zawdzięczacie możność bezpiecznego przespania wczorajszej nocy w swoich barłogach!
Głosy. Co on mówi?
Elpinika. Ha, ha, ha — odparł wroga! Straszny to bohater! Gdy wyjdzie w pole, zające pierzchają a żaby skaczą do wód. Przed spartanami zemknął z odrazy, nie z obawy. Ha, ha, ha!
Fidyasz. Kto?!
Elpinika. Wielki mąż, który piękne kobiety w Atenach podbija a znakomitych obywateli wypędza.
Fidyasz. Kto taki?
Elpinika. Dwóch niema — tylko jeden Perykles!
Fidyasz. Oszaleli.
Anaksagoras. Ależ gwałtowna niewiasto i wy ludzie jesteście chyba nieprzytomni, albo zdurzeni!
Elpinika. Tak, zdurzeni przez twego przyjaciela, który ledwie ma siłę nosić własną głowę, a chciał jeszcze dźwigać na niej Ateny. Gdy wojskom naszym hetmanił Cymon, biegła przed niemi trwoga a za niemi sława. Ale największy wódz Grecyi został wygnany, jak szkodnik, dlatego, ażeby nie zdeptał robaka, który mu się koło nóg uwijał i nawet walczyć nie pozwolił, lękając się niby zdrady. Brat mój... Cymon... najmężniejszy syn Hellady — zdrajca! Bogowie ukarali to nieme bluźnierstwo — nad ciałami żołnierzy ateńskich pod Tanagrą unoszą się stada kruków, które ogłaszają chwałę Peryklesa, przyczajonego może w piwnicy tego domu.
Głosy. Spalić tę norę — zburzyć!
Jeden z gromady. Cymona przyniesiemy na rękach, on z nas zetrze tę sromotę!
Fidyasz (do Elpiniki). Skąd wiesz o klęsce pod Tanagrą?!
Elpinika. Wyjdź na ulicę a zbiegli z placu boju i wam opowiedzą. Ateny okryte żałobą i hańbą (wrzawa na ulicy).
Perykles (za sceną). Otrąbić, że jestem w Atenach i że zdam sprawę ludowi.

Wszyscy. Perykles! (wchodzi).
SCENA VIII.
Ciż, i Perykles.

Perykles. Co to za zbiegowisko? Mężczyźni z kijami — kobiety — Elpinika?
Elpinika (ironicznie). Przyszliśmy powinszować zwycięstwa.
Anaksagoras. Wojsko nasze rozbite — Spartanie idą do Aten — a ty uciekasz przed nimi — prawda to?
Perykles. Kto skłamał?
Fidyasz. Ta jędza i ten jej motłoch, który chciał twój dom zburzyć i spalić.
Perykles. Warta! (wchodzi dwu żołnierzy). Odprowadźcie tę kobietę do mieszkania Cymona i powiedzcie, że mu przysyłam siostrę, ażeby strudzonemu bratu otarła z kurzu stopy, podała wody do umycia i ugotowała kolacyę.
Elpinika. Dzięki tobie brat mój jest na wygnaniu.
Perykles. Dzięki mnie jest w Atenach. (Elpinika z żołnierzami odchodzi). A wy, co chcecie palić, zapalcie pochodnie przed mownicą na placu ludowym. Zaraz tam przybędę.
Gromada. Niech żyje Perykles! (odchodzą).

SCENA IX.
Perykles, Anaksagoras, Fidyasz, Protagoras i Sofokles.

Perykles Jak się macie przyjaciele! I Protagoras z wami! (wchodzi Sofokles). Dobry wieczór, kochany Sofoklesie.
Sofokles. Na mieście mówią, że jakiś napad urządziła tu Elpinika, że sprowadziła pijany tłum z nożami...
Perykles. Drobna burda! Ale widzę, że zrobiłem dobrze, zostawiając was w Atenach. Spodziewałem się rozruchów, bo przejąłem zdradzieckie listy dwu możnowładców ateńskich do wodza spartańskiego, któremu na wypadek naszej porażki ofiarowali swą pomoc. Po pierwszem zachwianiu się naszych szeregów, zaczęli pierzchać synkowie arystokratów i ponieśli zapewne swym ojcom radosną wieść o zwycięstwie Spartan.
Anaksagoras. Ciężką nam była niepewność...
Sofokles. Miasto napełniał syk wężów.
Fidyasz. Ale jakże zakończyła się bitwa?
Perykles. Spotkaliśmy Spartan w dwakroć przewyższającej nas liczbie. Spostrzegłszy swoją przewagę, uderzyli natychmiast i przełamali w kilku miejscach nasze kolumny. Była chwila popłochu, w której straciłem wszelką nadzieję, zwłaszcza gdy Tesalczycy oderwali się i przeszli do nieprzyjaciela. Zdołałem wszakże związać odcięte roty i powstrzymać natarcie. Spartanie ponowili atak jeszcze gwałtowniej — ale odrzuciliśmy ich do szańców. Sześć razy usiłowali rozbić ścianę naszego wojska — i zawsze musieli się cofnąć. Nareszcie, widząc bezskuteczność wysiłków i obawiając się, ażebyśmy nie ściągnęli pomocy, zaproponowali zawieszenie broni, zobowiązawszy się opuścić Attykę pod warunkiem, że im otworzymy swobodny odwrót. Zgodziłem się i przyjechałem dla wysłuchania woli narodu. Będę układ popierał, bo pragnę pozbyć się naprzód niebezpiecznego wroga, a potem... potem zacznę wyławiać i tępić te sprzymierzone z nim krokodyle, które pożerają lud i obłudnie płaczą nad jego niedolą. Ja ten lud nauczę dochodzić swych praw i złożę ofiarę zemsty na grobie Efialtesa! Chyba śmierć ostrzegła go o swem przyjściu, bo odchodząc na spoczynek, powiedział do mnie: jeśli zginę, broń skrzywdzonych beze mnie, jak broniłeś ze mną. Niestety jego mordercy nie wykryłem. Ziemia nie wstrząsa się, gdy taki zbrodniarz po niej stąpa! Powinienem był naprzód archontom i aeropagowi zdać sprawę z bitwy i przedstawić traktat, ale ponieważ wiem, ile w tych dostojnych ciałach tkwi dusz samolubnych i Spartanom zaprzedanych, ominę je, zwrócę się bezpośrednio do narodu i tym sposobem wymierzę nowy cios w spruchniałą budowę aeropagu, którą Efialtes burzyć zaczął.
Sofokles. Gdzie jego zwłoki?
Perykles. Żołnierze wiozą za mną a ja je wystawię na widok publiczny i pokażę naocznie ludowi, jak giną jego obrońcy. Chodźmy... Dzisiejszej nocy jeszcze muszę wrócić do obozu.
Kobieta (wysuwając się z za kolumny). Peryklesie...
Anaksagoras (powstrzymując ją). Nie zdradzaj się...
Perykles (spostrzega). Kto to?
Aspazya (odrzuca zasłonę) Ja.
Perykles. Aspazya!
Protagoras, Fidyasz i Sofokles. Aspazya!
Perykles. Co tu robisz?
Aspazya. Pytasz mnie, jak gdyby w całych Atenach było drugie serce, bijące równym o ciebie niepokojem. Przybiegłam tu sprawdzić okropne wieści, a zostałam w nadziei, że może, jak Elpinika swemu bratu, otrę ci kurz, podam wody i...
Perykles (chwyta ją za ręce). Ach, nie żartuj, droga!... Anaksagoras zna ją — Fidyaszu, Sofoklesie, Protagorasie — to moja najserdeczniejsza... przyjaciółka, z którą bądźcie łaskawi zostawić mnie na chwilę i uwiadomić, gdy lud się zbierze.
Protagoras (odchodząc — do Anaksagorasa). Ja bym zrobił to samo, gdyby mnie odwiedziła taka śliczna przyjaciółka.

SCENA X.
Perykles i Aspazya, później Cymon.

Perykles. Jak to dobrze, że tu przyszłaś! Nie obawiałaś się mężczyzn obcych?
Aspazya. Nie myślałam o niczem, tylko o tem, co się z tobą stało. Zresztą był tu Anaksagoras, który mnie po głosie odgadł i wraz z Fidyaszem skarcił Protagorasa za nieprzyzwoite drwiny.
Perykles. Protagoras ci ubliżył?
Aspazya. Wziął mnie za jedną z tych, które przychodzą cię... usypiać.
Perykles. Przysięgam, że oprócz żony ty pierwsza...
Aspazya. Sądziłam, że jako nauczyciel domowy zna twoje stosunki i zwyczaje.
Perykles. Jest to człowiek przekorny i złośliwy, ale chociaż nieraz dowiódł mi swej życzliwości i niezawodnie tylko przez omyłkę i swawolę cię obraził, ostatni raz dziś dotknął mojej ręki.
Aspazya. Mówisz, że ci życzliwy a może nawet byłby potrzebny?
Perykles. Tak, ale mniejsza o to.
Aspazya. Wcale nie mniejsza. Nie chcę cię nikogo pozbawiać, kto usłużyć zdolny twoim zamiarom. Pozwól — ja sama Protagorasa ukarzę. Ty zajmij się nieprzyjaciołmi, których masz wielu, bardzo wielu. Gdy przechodziłam przez miasto, ryczało ono jak morze, a po niem jak stado skrzeczących złowrogo mew uwijała się zgraja pańskich służalców z Elpiniką na czele. Pragnęłam wtedy, ażebyś w tem morzu stanął mocny jak skała i ażeby te wściekłe fale rozbijały się bezsilnie o pierś twoją. Ach, ile razy przez tych kilka dni umarłam z trwogi i rozpaczy! A przecież nie byłam bojaźliwą — taką dopiero uczyniła mnie miłość.
Perykles. Światło moje, zdaje mi się, że przez czas naszego rozstania byłem w ciemności i teraz wyszedłem na jasność. Przed myślą zawieszał mi się ciągle twój uroczy obraz, który mnie wprawiał w omdlenie. Na ustach czułem świeżą słodycz twoich ust, w oczach — głęboki żar twoich spojrzeń, na twarzy — łagodne muśnięcia twoich włosów. I oto znowu jestem przy tobie, Aspazyo, ty czarowny uśmiechu natury! Matka poczęła cię chyba we śnie, w którym rozmarzyły ją wszystkie wdzięki ziemi. Gdyby Bóg cię dojrzał, opuściłby niebo. Wzrok, przesuwając się po twej postaci, wywołuje mi w nerwach rozkoszne dreszcze, a w żyłach krew na ukrop rozgrzewa. Upajam się tobą...
Aspazya. A jednak musisz być trzeźwym... tam gromadzi się naród.
Perykles. Wrócę niedługo, a wyjadę nad ranem; zostaniesz u mnie — prawda?
Aspazya. Jako — żona.
Perykles. Żona?
Aspazya. Wszakże rozwiodłeś się...
Perykles. Ależ dziś...
Aspazya (wesoło). Za parę sztuk złota kapłan nietylko z łóżka, ale z grobu wstanie i w naszem imieniu zarznie bóstwu na ofiarę kilka tłustych jałowic, które w jego imieniu potem zje. Matka moja czeka na mnie przed domem i związek nasz pobłogosławi a twoi przyjaciele odśpiewają pieśń weselną.
Perykles. Nie jestem do tego przygotowany... Należałoby wprzódy usunąć pewne przeszkody... Nie żądałaś tego nigdy...
Aspazya. Bo i ty nie żądałeś odemnie dowodu miłości, którego bez utraty czci dać bym ci nie mogła. A nie sądź, ażeby złożenie ofiar, wykąpanie się w wodzie z wyznaczonego oblubieńcom źródła, zjedzenie ciast i wysłuchanie śpiewów weselnych, ażeby wszystkie obrzędy ślubne czyniły według mnie świętym i prawnym związek kochających się serc! Bynajmniej, gdyby świat nie był bezmyślnym, gdyby nie poniewierał ludźmi wyzwolonymi z jego przesądów, gdyby one nie wkorzeniły się w najlepsze dusze — zostałabym tu na zawsze i nie powiedziała nawet niewolnikom, że jestem twoją żoną. Ale ten nasz świat, który stworzył sobie rozpustnych bogów, ażeby mógł ich bezkarnie naśladować, zgniótłby mnie pogardą i napiętnował mianem hetery. A i ty, Peryklesie, przyznałbyś mu słuszność, bo gdy ci wspomniałam o małżeństwie, cofnąłeś się zdziwiony. Mężczyzna dla przekonania kobiety kochanej o swej miłości ma tysiące sposobów, ale o swym szacunku tylko jeden — małżeństwo. Mnie zaś chodzi o twój szacunek tyle, ile o twoją miłość. Mogę pozostać nadal Aspazyą, przed którą klęka najpotężniejszy człowiek w Atenach, ale królową w jego sypialni a shańbioną służebnicą w jego całem życiu i matką jego wyrzuconych ze społeczeństwa dzieci — nie będę! Na to mam za mało zwierzęcej namiętności, a za wiele ludzkiej dumy!
Perykles (zmieszany). Zapominasz droga moja, że nie jesteś obywatelką ateńską, że nie uznanoby cię za żonę, dzieci naszych nie wpisanoby do prawego rodowodu...
Aspazya. Więc je lepiej bez oporu dobrowolnie skazać na rozszarpanie przez wszystkie złe losy i wrzucić w paszczę temu drapieżnemu potworowi, który się nazywa prawem obywatelskiem! Ja tej zbrodni nie popełnię! Dla was mężczyzn to chwała walczyć o panowanie arystokracyi lub demokracyi, o rzeczpospolitą lub monarchię, o przywileje areopagów i zgromadzeń ludowych, ale podnieść bojową chorągiew krzywd człowieka, nieposiadającego uszlachconych przodków — to cel niegodny waszej wielkości. Ja nie jestem obywatelką, moje dzieci nie byłyby zapisane do ksiąg rodowych, ależ tyś mocarz! Gdybyś chciał, ja nie stałabym z dziećmi tak nisko, kiedy ty stać będziesz wysoko. Ale ty boisz się walki... ty mnie nie kochasz, może nawet nie pożądasz!
Perykles. Aspazyo!... przestań!...
Aspazya. Ha, ha, ha, czy jeszcze nerwy twoje rozkosznie drgają a krew kipi?... Do widzenia strapiony kochanku (gwar za sceną).
Perykles. Posłuchaj mnie... (do wchodzącego niewolnika). Co tam?
Niewolnik. Kilku obywateli przyprowadziło Cymona, który pragnie widzieć się z moim panem.

Perykles. Cymon? Proś go. (do Aspazyi). Błagam cię — zatrzymaj się — wejdź do tej komnaty (Aspazya oddala się).
SCENA XI.
Cymon i Perykles.

Cymon. Upewniłeś mnie pod Tanagrą, że mogę wrócić bezpiecznie do Aten i że mi wyjednasz odwołanie z wygnania. Dotąd nie wiem, o ile twym słowom ufać winienem. Ledwie ukazałem się na ulicy, pochwycono mnie jak zbiega, a gdym tobą się zasłonił, przywieziono tutaj. Chociażbym zasłużył na karę, to jednak nie na znęcanie się motłochu. Racz więc oświadczyć bosym obywatelom, którzy tam czekają, na czyjej jestem łasce.
Perykles (zbliżywszy się do wejścia). Cymon jest moim gościem a zaraz będzie waszym.
Cymon. Ja ich gościem? Do pioruna, nie urągaj mi! Gardziłem czernią, gdym jej rozkazywał, a gardzę nią jeszcze bardziej, gdy ona mi rozkazuje.
Perykles. I z tem uczuciem chciałeś uczestniczyć w bitwie pod Tanagrą wtedy, kiedy jakiś zbir z waszej partyi, ukryty w naszych szeregach, tajemnie zamordował spiącego Efialtesa?
Cymon. Byłem tylko wodzem żołnierzy, ale nie zbójów: rachunku więc z tej zbrodni zdawać ci nie myślę, tak jak nie żądam go od ciebie za śmierć stu moich przyjaciół, którzy wzięli udział w walce i wszyscy polegli, ażeby cię przekonać, że my zdradzać nie umiemy.
Perykles. Ja nie wątpiłem o tobie.
Cymon. Więc któż?
Perykles. Wojsko, wzburzone zamordowaniem Efialtesa, domagało się, ażeby cię nie puścić.
Cymon. Wojsko ateńskie, z którem tyle zwycięstw odniosłem, posądzało mnie o zbrodnię... o zdradę! Grecyo — ja, który byłem twoją chlubą, pod koniec życia mam być twoją sromotą? Bogi sprawiedliwe, czy to prawda? Nie, Peryklesie, takiej zniewagi nie domagało się dla mnie wojsko, ale pijacy, hultaje, łachmaniarze, cały ten twój lud ateński, który ściągnąłeś pod Tanagrę w nadziei, że zakazisz nim powietrze i że Spartanie zatkawszy nosy uciekną!
Perykles. O ile ten lud jest takim, winna wasza nienasycona chciwość, wasz ucisk, wasza samowola, wasza pycha, wasze gwałty, wszystkie zdrożności waszego egoizmu. Obdarliście go z praw i wynagrodziliście za to pogardą. Uczyniliście go ciemnym, biednym i zepsutym a teraz chcielibyście nawet pozbyć się jego widoku. Ale on strząśnie z siebie nogi, które go depczą, dźwignie się z poniżenia i upadku, odzyska swoje prawa. Już wygania Cymonów a wkrótce zacznie burzyć ich schroniska. Ja mu do tego pomogę!
Cymon. Marzysz... marzysz! Chcesz wytoczyć na górę bezduszne cielsko, które na najwyższym szczycie pozostanie martwem i zgniłem. Choćbyś najdłużej przemywał i wygniatał glinę, szlachetnego kruszcu z niej nie zrobisz. Bóg świat urządził a ludziom kazał tylko zgadywać swe plany. On jednym dał zdolności do pielenia warzyw, innym do sprawowania rządów; on utrwala w potomkach talenty przodków. Daremnie byś pasował się z wolą niebios.
Perykles. Z czynów rozumnych i zacnych chwalicie się sami, a nierozumne i niegodziwe przypisujecie bogom. Znana to taktyka! Tymczasem te wasze zdolności, utrwalające się dziedzicznie, jeżeli nie są ssawkami do wyniszczenia narodu, to w najlepszym razie siłami, używającemi swobody. Mniemana wyższość arystokracyi jest tylko jej uprzywilejowaniem. Spętanego jelenia prześcignie rozpętany osioł. Przepuść wszystkich arystokratów przez nędzę i niewolę, a synowie ich zapomną, że ojcowie umieli jeść granaty i rzucać do urny wyborczej gałki. I lud więc ateński stępiał, ale jego drzemiący geniusz budzi się. To nie są już owe Ateny, które opuszczałeś, Cymonie, to nie wygodne łoże arystokratycznego karła, ale kolebka młodego olbrzyma. Ja go wychowam, skupię koło niego i połączę wszystkie państwa Grecyi, zwrócę go wraz z niemi przeciwko jaskini barbarzyństwa i gwałtu, przeciwko Sparcie!
Cymon. Na cóż ja ci przydatnym być mogę w kształceniu tego olbrzyma?
Perykles. Dla nas byłoby dosyć miejsca w Atenach, dla naszych stronnictw za mało. Jako największy wódz Grecyi służ swojej ojczyźnie, ale jako przewodnik partyi arystokratycznej musisz ustąpić. Chcesz jechać do Egiptu i wyprzeć stamtąd Persów?
Cymon. A potem?
Perykles. Alboż będziemy bezpieczni? Na całe życie wojny ci wystarczy.
Cymon. Więc już nigdy nie mam tu wrócić?
Perykles. Nigdy!
Cymon. Straszny wyrok! Być wiecznym tułaczem... nie zobaczyć nawet przed zgonem ojczyzny, którą tak kochałem — okrutne przeznaczenie!
Perykles. Spełnić się musi.
Cymon. Pojadę!
Fidyasz (wchodzi). Lud zgromadził się — czeka.
Perykles (do Cymona). Spieszmy.
Aspazya (wybiega z komnaty). Ja tu jestem.
Perykles (do Cymona). Cymonie moja... żona.
Cymon. Druga. Wolno mi wiedzieć, czyja córka?
Perykles. Ariocha z Miletu.
Cymon. Nieobywatelka ateńska? (wychodzą).

SCENA XII.
Aspazya, później Matka.

Aspazya (do siebie). Nieobywatelka... (Przez chwilę stoi tłumiąc gniew, nareszcie rozwesela się powoli).
Matka (wsunąwszy się cicho). Perykles kazał mi wejść...
Aspazya (uniesiona). Przynieś mi matko kwiatów na głowę i zapal pochodnię hymenu, bo dziś mnie zaślubia Perykles!

(Zasłona spada).


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Świętochowski.