As (Dygasiński)/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Adolf Dygasiński
Tytuł As
Redaktor Władysław Woltert
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1927
Druk Polska Drukarnia w Białymstoku
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ II.
Polowanie z wyżłem po ulicy. — Zatarg Asa z przekupką. — W której z trzech kocha się pan Albin? — Najserdeczniejsze kółko. — Szewc Kąskiewicz. — Żebrak Pyta. — Wyrok sądu i skutki jego. — Scena miłosna na ulicy. — Ryszard Lwie Serce. — Miłość także się sprzykrzy.

O wiele więcej, niż Zabrzeski, zajmował się teraz Asem służący Franciszek, który za każdą psotę wymierzał wyżłowi karę, zwłaszcza w nieobecności pana, a prócz tego nie skąpił mu ustnych nauk, zaprawionych całą gderliwością i żółcią starca, niezadowolonego z życia. Pies bowiem skwapliwie uprzątał rogale, bułki, serdelki, wypijał mleko, śmietankę, a przytem bardzo lubił gryźć różne przedmioty, zaprawiając sobie młode zęby do przyszłych czynów. Franciszek sprawił sobie był raz nowe kalosze i strzegł je, jak oka w głowie, gdyż nawet w czasie zbyt wielkiego błota nie wychodził w nich na ulicę, aby nie straciły połysku. As dobrał się do owych kaloszy i pogryzł, porozrywał. Skargi, zanoszone do pana po każdem przestępstwie psa, pozostawały teraz bez żadnych skutków i Franciszek z goryczą powtarzał:
— Cóż tu dziwnego, że się taka bestja z każdym dniem bardziej uzuchwala?
Atoli pan Albin zapatrywał się obecnie na Asa z innego punktu widzenia; mianowicie też uważał on psa niejako za pośrednika, który go łączy z domem, gdzie przebywają czarne oczy. Istotnie, jest to brutalne, gdy człowiek w epoce zakochania się bije psa, którego pieściła luba dziewica. W miłości jest moralność sui generis: współzawodnika można postrzelić, sprzymierzeńca się głaszcze.
Dumając tak z głową potężnie zagwożdżoną czarnemi oczyma, Zabrzeski stworzył nareszcie plan, przynoszący mu zaszczyt, jako początkującemu myśliwemu. Brał on codziennie Asa na łańcuszek i wychodził z nim jakoby na przechadzkę, żywiąc nadzieję, że wcześniej czy później musi nareszcie spotkać Morusieńkę. Stanowiło to przedsięwzięcie rodzaj polowania z wyżłem, ponieważ pies, spostrzegłszy czy poczuwszy swoją niedawną jeszcze panią, niezawodnie zapragnąłby ją powitać; pan Albin, naturalnie, nie stawiałby temu żadnych przeszkód i zyskałby sposobność zbliżenia się do swego ideału. Niektórzy zakochani puszczają się jeszcze na niedorzeczniejsze hazardy.
As częstokroć zupełnie niespodziewanie skoczył, szarpnął się, jak szalony, i wtedy gwałtownie zabiło serce pana Albina, mniemającego, iż pies rwie się do którejś z sześciu panien Swojewskich. Niestety, po największej części powodem niepokoju wyżła bywał inny jakiś pies, spostrzeżony w oddaleniu!
— Przecież one muszą nieuchronnie z domu wychodzić! — mówił Zabrzeski sam do siebie, obkładając ulice, przyległe do Sewerynowa, więc stanowiska, na które musi zawsze wyjść zwierzyna, ruszona ze swej kotliny.
— Cierpliwość przezwycięża wszystko! — myślał pan Albin, przypominając sobie, że tę maksymę zna z wzorów kaligraficznych.
Podczas tych przechadzek z Asem on sobie przypominał rozmaite rzeczy. Będzie temu cztery lata, zasadzał się w podobny sposób przy rogu alei Jerozolimskich i ulicy Marszałkowskiej na niejaką Wandzię, z którą się przypadkiem zaznajomił na stacji kolei warszawsko-wiedeńskiej przed samem odejściem wieczornego pociągu ku Granicy. Żegnała kogoś, podobno narzeczonego, ze łzami i upuściła chustkę do nosa; on był szczęśliwym znalazcą, odprowadził właścicielkę chustki do domu, a przytem dowiedział się, że ma ojca, matkę, siostry i narzeczonego. Coś przez dwa tygodnie upatrywał Wandzi w tamtych okolicach, aż ją nareszcie spostrzegł z werandy cukierni Zawistowskiego i odnowił znajomość. Skończyło się na tem, że jedli na kolację raki, a rozczarowało go naoczne sprawdzenie, że Wandzia nie miała ani ojca, ani matki, ani sióstr, ani narzeczonego i że jej na imię było Zuzia. Ale teraz zupełnie co innego: jest ojciec, są siostry, kto wie — może i narzeczony... Oh nie, nie! Narzeczonego sobie wcale nie życzył.
Maksyma z wzorów kaligraficznych dobrze mówiła. Niekiedy w klasie pierwszej malec dowiaduje się rzeczy, pożytecznych w dojrzałym wieku męskim. Jednego dnia Zabrzeski spostrzegł zdaleka Morusieńkę, idącą do kościoła z Gutą i Niutą. Dodajemy tu nawiasem, że rodzina nazywała Niutę „gołąbkiem“. Rzecz godna uwagi, iż „smarkacz“ dziewczyna także spostrzegła Zabrzeskiego i jakby odniechcenia przesłała mu spojrzenie, zdające się mówić: — „Byłam pewna, że cię tu spotkam“. — Przechodziły przez plac Kopernika; on był przy samym rogu Oboźnej i odrazu puścił Asa ze smyczy. Oswobodzony wyżeł miał już atoli upatrzonego psa, który troskliwie obwąchiwał rogi pomnika wielkiego astronoma, i natychmiast poskoczył ku niemu, sprawiając srogi zawód swemu panu. Dobry rzut oka może wiele rzeczy ogarnąć od jednego razu, resztę dopowie tak zwana domyślność, serca. Wchodząc na balkon przed drzwiami kościoła, Morusieńka tak właśnie rzuciła okiem i jakgdyby uśmiech zadowolenia przebiegł po jej ustach. Oby jej to wszystko nie zakłócało modlitwy!
Teraz trzeba było pojmać wyżła, który, znudzony jednostajną, przymusową przechadzką, pragnął pohulać i wcale nie myślał wracać „do nogi“. Wezwany przez swego pana, popatrzył nań zdziwionym wzrokiem, potem pobiegł na Nowy Świat i, po drodze zawiązując stosunki ze spotkanemi psami, a mimo to nie pozwalając się dopędzić Zabrzeskiemu, wpadł na Ordynackie i dostał się na Sewerynów. Znowu pies! Tych psów wszędzie pełno i wyżeł nie mógł się opędzić zawieraniu coraz to nowych stosunków. Człowiek człowieka mija obojętnie; psi altruizm nie pozwala na obojętność. Właśnie teraz w bramie stał jakiś psina, barwą przypominając pierniki, z bujną czupryną na łbie, z brodą, wąsami, bokobrodami. Spoglądał na ulicę z taką miną, jakgdyby sobie zadawał pytanie: — „Czy oprócz wystraszania pcheł z kudłów jest jeszcze co do zrobienia na tym świecie?“ — Wtem nadbiegł As z całym zapałem psa, który dobrze używa życia. Fertnęły się wdzięcznie dwa psy około siebie, jakgdyby sobie wzajemnie składały grzeczny ukłon na powitanie. Psia ceremonja, widać, wymaga, ażeby głowa każdego z dwóch witających się była blisko miejsca, gdzie jest ogon drugiego.
W tejże bramie miała pewna przekupka swój sklepik, handlując z ościennemi domami. Na długim stole leżało świeżuteńkie pieczywo i stały brudne słoje z cukierkami, podobnemi do świeczek stearynowych w szafirowe i purpurowe pasy; przepadają za tą łakocią muchy, dzieci i niektóre kucharki, młodsze. Kiedy się dwa psy witały z sobą, przekupka w drugim końcu stołu zawierała bardzo ważne przymierze z kucharką, która się zaklinała, że bez względu na zakaz swej pani, nie gdzie indziej, tylko właśnie tu, w bramie, będzie kupowała chleb, bułki, sól, drzewo na podpałkę i tym podobne artykuły. Dwie te niewiasty jeszcze się były nie porozumiały co do wszystkich punktów traktatu, a dwa psy zaledwie skosztowały rozkoszy obcowania, gdy delikatny węch Asa podrażniła woń świeżych kajzerek. Uczuł głód i może sobie pomyślał, że przyjaźń przyjaźnią, a o sobie nie trzeba nigdy zapominać, bo się wspiął na stół przedniemi łapami i chwycił w zęby ciepłą jeszcze kajzerkę. Ale i najzręczniejszy pies nie zdoła ukraść tak zręcznie, jak człowiek: As zwalił na ziemię słój ze słodyczami. Zgiełk tłuczonego szkła sprawił, że przekupka i kucharka raźno poskoczyły za wyżłem, który — nie głupi czekać — zmykał teraz do domu, gdzie mieszkał emeryt Swojewski z sześciu córkami. Żółty psina wypadł też z przekupką i kucharką przed bramę, udawał, że jest bardzo zły: szczekał groźnie, drapał ziemię wszystkiemi czterema nogami, coś jakgdyby się strasznie gorszył i odgrażał: — „Dałbym ja tobie, żebyś nie był szczęśliwie uciekł!“
Zrobił się teraz przed bramą jarmark, gdyż około przekupki i kucharki zaczęły się zbierać dzieci, chłopaki, zwane łobuzami, zatrzymywały się przechodzące młodsze. Naraz kucharka radośnie klasnęła w dłonie i zawołała: — „Wiem, wiem!...“ — Poczem podała do wiadomości całego zgromadzenia, że ów bezecny pies, co narobił tyle szkody, pochodzi z tejże samej kamienicy, gdzie i ona mieszka, że nadto jest on własnością niejakich panien Swojewskich, sióstr, których jest tak dużo, iż nikt w kamienicy nie może się ich doliczyć.
Zgromadzenie uchwaliło teraz, ażeby panny Swojewskie natychmiast wynagrodziły przekupce szkodę, przez psa zrządzoną: — „Niech nie wypuszczają na ulicę takiego szkodnika!“ — Jakoż pokrzywdzona przekupka niebawem osadziła „na chwileczkę“ w swoim kramiku sprzymierzoną kucharkę, sama zaś w towarzystwie niektórych świadków podążyła do mieszkania emeryta, powtarzając nieustannie:
— Ooo, znam ja te muńki! Za grosz u mnie nic nie kupią... Choćby mi nawet nie zapłaciły za szkodę, to im aby nawymyślam, co się zmieści... Ma być na świecie chrześcijański handel!
Tymczasem Zabrzeski, o ile mógł, podążał za wyżłem i, gdy wychodził z Ordynackiej na Dynasy, mignął mu się tylko w oczach As, skręcający na Sewerynów. Pan Albin nie miał już teraz najmniejszej wątpliwości, dokąd pies jego poszedł. Przystanął, ażeby się namyśleć, co należy przedsięwziąć. W każdym razie chciało mu się korzystać ze zdarzonej sposobności wejścia w bliższe stosunki z rodziną „czarnych oczu“. Najprzód miał zamiar czekać, dopóki nie ujrzy Morusieńki, wracającej z kościoła; ale potem znowu przyszło mu do głowy, że byłoby może lepiej iść zaraz teraz i ująć sobie Lutę nadzwyczajną grzecznością, powiedzieć jej naprzykład:
— Pani, racz mię w niewysłowionej swej dobroci uważać jedynie za strażnika i opiekuna Asa!... Niech mię pani zaszczyci swojem zaufaniem, a będę się uważał za prawdziwie szczęśliwego.
Czyby się to jednak nie dało powiedzieć jeszcze lepiej, tak, żeby kobietę za serce istotnie ująć?...
Bijąc się tak z myślami, przybył na Sewerynów właśnie w chwili, kiedy przekupka ze świadkami i pretensjami wyruszyła do mieszkania emeryta.
Pozostała, jako zastępczyni, kucharka siedziała już przy kramiku w bramie i, chrupiąc cukierek z rozbitego przez Asa słoja, bardzo głośno rozmawiała o pannach Swojewskich, o wyżle, o szkodzie, którą poniosła przekupka. Ta przejrzysta rozmowa zaciekawiła Zabrzeskiego, a zaledwie rzucił pytanie, już się dowiedział o sprawkach wyżła i o ich następstwach.
Los mu wybornie sprzyjał. Aby zostać bohaterem, dosyć było iść, zrobić siebie odpowiedzialnym za uczynki psa, wynagrodzić szkodę i uwolnić panny Swojewskie od natrętnej przekupki.
Potężny pojedynek na języki odbywał się między Lutą a przekupką. Miejscem, gdzie się potykały, był przedpokój; ale odgłos walki wybiegał do sieni, rozlegał się w całym domu, nawet na ulicy. Świadkowie przybyli stali wprawdzie za drzwiami, słyszeli jednak dobrze przebieg rozprawy i bili przekupce brawo, ilekroć energiczniej dotknęła Lutę.
Z dumą zwycięzcy przeszedł między tą hołotą pan Albin i śmiało do drzwi zadzwonił. Na widok mężczyzny, kroczącego z wielką pewnością siebie, niektórzy świadkowie uważali za właściwe zemknąć, inni spoważnieli. Kiedy mu drzwi otwarła Franusia, witał ją najuprzejmiejszym ukłonem; następnie, założywszy jedną rękę za klapę surduta, a w drugiej trzymając z wdziękiem kapelusz, stanął w odległości trzech kroków przed rozindyczoną Lutą, skłonił się trzy razy z wielkiem uszanowaniem, ale i godnością, i rzekł:
— Honor, obowiązek nakazały mi przybyć tutaj, ażeby odeprzeć brutalną napaść, którą szanowna pani znosi tak niesprawiedliwie, dając jedynie przez to dowód swojej anielskiej dobroci i nadludzkiej cierpliwości.
Powiedziawszy to, zwrócił się teraz do przekupki i mówił tonem wielkiego pana:
— Na ile się ocenia szkoda, zrobiona w kramie przez mojego wyżła?
Ta uroczystość w mowie, ruchach sprawiła, że przekupka straciła przytomność umysłu i zaczęła bojaźliwie jakoś bąkać:
— Szkoda... hm, szkoda niemała!... Wielki słój... buldegony!... Pewnie z rubla, a kajzerki tam i inne...
Pan Albin wydobył trzy ruble i podał je przekupce, poczem sam otwarł drzwi, mówiąc z przyciskiem:
— Proszę się zaraz wynosić!
Zupełnie stropiona baba wyszła, ale zaraz za drzwiami znowu szeroko rozpuściła gębę:
— Wiem ja, wiem — wołała — co znaczy taki przyjaciel, który za szkodę panieńskich psów płaci — ho, ho, ho!...
Zachowanie się Zabrzeskiego nietylko ujęło, ale rozrzewniło Lutę, a najwięcej jej się podobała wyniosłość, z jaką pan Albin za drzwi wyprosił babę, która przed chwilą była jeszcze tak zuchwała. To też dziewica, anioł-stróż rodziny, ze łzami w oczach po trzykroć podawała rączkę swemu rycerzowi, który za każdym razem powtarzał:
— Uważam to sobie za niewysłowione szczęście, iż mi los pozwolił odebrać z ust pani podziękowanie... Właściwie ja to mam obowiązek być pani nieograniczenie wdzięcznym, ponieważ raczyłaś pani poczytać mi za zasługę to, co mi zrobić nakazywał honor i cześć, którą dla pani żywię.
Jakoś wkrótce potem trzy inne siostry powróciły z kościoła, a ich fizjognomje na widok Zabrzeskiego wyrażały zdziwienie, które u Morusieńki miało charakter zdziwienia przyjemnego. Naturalnie, rycerskie zachowanie się pana Albina pozyskało trzy nowe wielbicielki. On zaś, zawsze skromny czy udający skromnego, grzecznie się tylko kłaniał i mówił, że jest „niewypowiedzianie szczęśliwy“.
Odtąd As należał do dwóch domów: zamieszkiwał stale na Erywańskiej, niestale na Sewerynowie, gdzie go już teraz znała robocza ludność tej dzielnicy nie z najlepszej strony.
Pies atoli tracił coraz więcej na wziętości u sześciu panien Swojewskich, w miarę tego, jak jego pan w ich łaski się wdzierał i zyskiwał codziennie wyższe uznanie. W domu emeryta niejednokrotnie można było teraz słyszeć wyrażenie: „wyżeł pana Albina“. Zabrzeski również tem więcej zapominał o Asie, im bardziej wzrastała jego miłość dla Morusieńki, w której z każdym dniem odkrywał nowe wdzięki, nowe zalety.
Dziwnie to niekiedy układają się sprawy naszego życia, gdy przerozmaite względy niewolą człowieka, ażeby do upragnionego celu nie dążył drogą prostą, lecz — bocznemi ścieżkami.
Pan Albin, chcąc sobie zapewnić możność widywania Morusieńki, musiał się starać nieuchronnie o względy Luty i Guty, które były paniami domu. Sadził on się na okazywanie grzeczności obu tym pannom, okazując im względów daleko więcej, aniżeli nawet Morusieńce. Wiedział czy przeczuwał, że byłyby one nadzwyczajnie niebezpieczne, gdyby się zwróciły przeciw niemu, i usiłował je sobie wszelkiemi sposobami zjednać, ująć. To jego zachowywanie się wytworzyło bardzo osobliwą dwuznaczność: dwie starsze siostry, już dlatego samego, że starsze, poczęły sobie tłumaczyć zabiegi pana Albina, każda na swą własną korzyść. Co więcej, Morusieńka, obdarzona bardzo przenikliwym wzrokiem i niepospolitą domyślnością serca, ona nawet miewała przelotne chwile wątpliwości. Niewdzięczna, nie umiała ocenić, że on przecież tylko dla niej, dla niej jednej, przymusza się do odgrywania roli niezmiernie uciążliwej!...
Dopóki sympatja panien Swojewskich zwracała się ku Asowi, w domu panowała harmonja i każda z sześciu sióstr, nie budząc uczucia zazdrości w innych, mogła sobie psa zjednywać. Teraz nietrudno było dostrzec, że Luta i Guta prowadzą z sobą milczącą wojnę, gdyż każda z nich mniej więcej tak myślała:
— Onby tylko mnie jedną kochał, gdyby nie siostra moja!...
Zabrzeski otrzymał od panien Swojewskich zaproszenie, ażeby stale bywał u nich w soboty, ponieważ w dni te wieczorem „zbiera się zwykłe kilka osób na herbatę — serdeczniejsze kółko“. Prócz tego najprzód Luta, następnie Guta, powiedziały mu poufnie i w sposób nadzwyczajnie znaczący, iż dla takich jak on gości „drzwi i serca domu stoją zawsze otworem“. Stary wieczorami ciągnął zwykle pasjansa, a córki dotychczas, nawet w soboty, nie odrywały go od tej czynności; ale teraz, ile razy pan Albin był na herbacie, Luta nagliła ojca do pokazania się gościowi, co, podług jej zdania, nadawało domowemu życiu charakter rodzinny. Guta nie dawała się pod tym względem prześcignąć starszej siostrze i również wyciągała ojca z jego izdebki, mówiąc pieszczotliwym głosem:
— Tatuńciu, tatuńciu, trzebaż coś robić dla swoich córek! Nieobecność kochanego ojczulka wystrasza nam gości z domu!...
Dziwiła emeryta tkliwość córek, które przedtem wbrew przeciwnie z nim się zachowywały. To też kiedy pierwszy raz wystąpił na takim wieczorze z herbatą i zastał tutaj pana Albina, bardzo się zamyślił, co to ma za znaczenie. Nagle, jakgdyby mu się w głowie rozświeciło, spojrzał na Zabrzeskiego i zaraz potem na Morusieńkę, która spiekła raki; widocznie odgadywała, o czem ojciec myśli i dlaczego na nią spojrzał. Jest instynkt ojcowski, a nikt lepiej od córki nie zdoła sięgnąć głęboko w duszę ojca. Ze wszystkich córek swych Swojewski najbardziej kochał „smarkacza“. Prawdopodobny bieg myśli emeryta był taki: „Jeżeli ten młody człowiek przyszedł tutaj dla którejś z moich córek, mógł to uczynić jedynie z powodu najmłodszej“. Ha, może też staremu ostatni pasjans coś podpowiadał! Dosyć na tem, że pod wpływem jego spojrzenia Morusieńka spłonęła.
„Najserdeczniejsze kółko osób“, bywających zwykle na sobotnich herbatach u panien Swojewskich, właściwie ograniczało się do liczby dwojga. Bywał tu najregularniej bratanek emeryta, student trzeciego kursu medycyny, zwany przez panny Zdobciem, ponieważ miał imię Zdobysław, i sąsiadka, pani Konstancja Garlewska, od dwudziestu pięciu lat już żyjąca w separacji z mężem.
Zdobcio Swojewski był to chłopiec wesoły, trzpiotowaty, powiadał, że w soboty zwykle nie jada obiadów, ponieważ wieczorem jest pewny wyżerki u swych siostruń. Chodził często do teatru, naśladował wybornie aktorów i czasami przez cały wieczór bawił panny, używając zwrotów, wyrywanych na chybił-trafił z rozmaitych utworów scenicznych.
Pani Garlewska miała nerwowy tyk w prawym policzku, a lewem znowu okiem ciągle mrugała, co chwila roniąc łzę z niego, i to jej nadawało fizjognomję osoby stale wzruszonej; mówiła przez nos tak niewyraźnie, że prócz nosowego bąkania żadnego dźwięku nie mogło ucho słuchacza dobrze rozróżnić. A jednak biada temu, kto się dostał na język pani Konstancji!
Zabrzeskiemu sobotnia herbata nie przypadła do smaku, gdyż Zdobcio, wpadłszy na temat miłości, bezładnie przytaczał oświadczenia i wyznania różnych kochanków ze znanych sobie sztuk teatralnych. Już to się zwracał do Morusieńki i patetycznie deklamował:

„On, co znając kobiece finty i obroty,
„Igrał był z kokieterją, a żartował z cnoty;
„On, który zwykle bywał zanadto zuchwały,
„Czemuż przy tobie siedzi drżący i nieśmiały?“

To znowu, nachyliwszy się do Guty, mówił:
— Słuchaj, Hortensjo, nie chcę ci prawić morałów, ale źle robisz, igrając z podobnemi uczuciami. Powiadam ci, jak przyjaciel, dotąd byłaś tylko lekkomyślną, ale będziesz nieszczęśliwą, jeśli się nie zatrzymasz.
Do Luty zaś stosował z jakiejś francuskiej komedji:
— Przeminęły już lata, w których się żenimy naoślep, pozostaje tylko zawrzeć małżeństwo z rozsądku, a niesłychanie trudno znaleźć kobietę, którąby rozsądek zaślubić pozwolił.
Ten trzpiot nie chciał zapewne nikogo dotknąć, a ciągłem odzywaniem się w taki sposób narobił wiele przykrości. Pan Albin postanowił sobie unikać, o ile można, „najserdeczniejszego kółka“.
Codziennie około godziny jedenastej przyprowadzał teraz Zabrzeski Asa na Sewerynów i przed miejscem zamieszkania córek emeryta oswobadzał psa z łańcuszka. O wpół do trzeciej punktualnie znowu się tu zjawiał, aby zabrać wyżła, którego niewidzialna ręka także punktualnie wypuszczała z domu. Czas był dlatego tak wyliczony, ażeby i panny mogły się z psem ubawić, i emeryt bez przeszkód odbył swą poobiednią drzemkę. Niech nikt jednak nie myśli, że właściciel psa za swoją uczynność nie odbierał żadnej nagrody! Zarówno kiedy przyprowadzał Asa, jako też, gdy po niego przychodził, zawsze spotykał w oknie parę pięknych, czarnych oczu. Oprócz Morusieńki nikt w domu jakoś sobie nie zdawał jasno sprawy z tego, skąd się tu As bierze i gdzie się podziewa.
Dawniejsza też troskliwość o psa, dbałość wyziębła teraz. Panny Swojewskie prawie już nie zwracały nań uwagi, a pan Albin i Morusieńka pamiętali o nim o tyle tylko, ile im obojgu leżało na sercu porozumiewanie się oczyma przez okno. To zapomnienie przez ludzi otwarło swobodzie Asa bardzo obszerne pole. Biegał tu i owdzie, wypowiadając wojnę wszystkim spotykanym kotom; ścigał zapalczywie kury samopas chodzące, a jeśli były zamknięte w kojcu, to stawał do takiego kojca, jak do zwierzyny, lub przy nim warował, dopóki go nie odpędzono; nazawiązywał wiele znajomości z licznemi psami ościennemi.
Ale od czasu pamiętnego zajścia z przekupką w bramie nasz wyżeł zwracał na się szczególną uwagę pewnego żebraka, który w tem odludnem ustroniu, chroniąc się zapewne przed bacznością policji, dni całe spędzał pod przeciwległym parkanem w zaułku, którędy się z Sewerynowa schodzi ku Oboźnej. Wszyscy mieszkańcy znali Pytę, wiedzieli, że jest kaleką, i przeto litościwsze gospodynie, kucharki oddawały mu nieraz różne ochłapy, spadłe ze stołu. W braku zajęcia Pyta z całym spokojem umysłu robił spostrzeżenia nad mieszkańcami Sewerynowa i nad przechodniami, którzy się tutaj pojawiali stale, jak naprzykład Zabrzeski. Historja zatargu Swojewskich z przekupką i zakończenie tej sprawy dały żebrakowi do myślenia.
— Gdyby mię ten niespokojny, przez wszystkich mych przyjaciół nielubiony pies pokąsał, musiałby mi ktoś za to zapłacić — mówił Pyta sam do siebie i, ile razy spostrzegł Asa, zawsze go drażnił, usiłował pobudzić do wściekłości.
Pies wprawdzie szczekał, dopadał, nigdy się jednak nie posunął tak daleko, żeby na żebraku spróbować swoich zębów. Tylko weszło to wnet w jego zwyczaj, że skoro wypadł przed dom, zawsze już naprzód pędził pod parkan i zapalczywie oszczekiwał ową kupę brudnych, zrudziałych i wypłowiałych łachmanów, w których się poruszało ciało ludzkie barwy może jeszcze szpetniejszej od łachmanów. Już ten, już ów zwracał uwagę na zapędy wyżła, mówiąc:
— Co to za szelma pies, biednemu człowiekowi nie daje spokoju!
Przekupka zaś nieraz na takie szczekanie stawała przed swoją bramą i wołała zdaleka na cały głos:
— Pyto, a chwyćcież za kamień, rozbijcie łeb temu łajdakowi! Będziecie mieli zasługę przed Panem Bogiem!
Wtedy żebrak odpowiadał jej płaczliwym i stękającym głosem:
— Moja pani, czy ja też to, nieszczęśliwy kaleka, mam siły, żeby się z miejsca dźwignąć albo kamieniem cisnąć?... Niech sobie tam szczeka na biednego, żeby jeno nie kąsał!
Raz na krzyk taki, zrobiony przez szczekanie Asa i łajanie przekupki, wyszedł też przed dom z warsztatu swego szewc Kąskiewicz i jego żona, kobieta znana na Sewerynowie z tego, że męża objadała i bardzo utyła. Za tem stadłem małżeńskiem wysypało się czworo drobnych dzieci — wszystko chciwe jakiego widowiska. Kąskiewicz, widząc, co się dzieje, miał sobie za święty chrześcijański obowiązek ukarać wyżła, który napada na bezbronnego kalekę; podszedł przeto nieznacznie do Asa, a ztyłu trzymał ukrytą potężną trzcinę. Tymczasem tak prędko, tak niezręcznie się zmierzył i uderzył, że psa chybił, a z wielkim rozmachem ugodził trzciną swoją otyłą małżonkę, która szła za nim niepostrzeżona i właśnie mu się nawinęła pod rękę. Szewcowa upadła na ziemię z ogromnym wrzaskiem i ciężarem swoim przygniotła pięcioletniego synka. Wrzask baby, płacz dziecka sprawiły, że wyżeł niezwłocznie pierzchnął. Od tego czasu Kąskiewicz stał się zawziętym wrogiem nietylko Asa, lecz całej rodziny emeryta. Byli tacy, którzy na własne uszy słyszeli, jak po tem zdarzeniu pani szewcowa przy zamkniętych drzwiach ogromnie wytrzaskała majstra w warsztacie, i dlatego w niedzielę nie wychodził z domu ani do kościoła, ani nigdzie. Ten miał się za co na psa gniewać. Różnych takich i tym podobnych pretensyj do Asa dosyć urosło tam na Sewerynowie.
Musiał Pyta pomiarkować, że już był czas, aby go wyżeł nareszcie pokąsał, gdyż jednego dnia, kiedy As na niego napadł ze szczekaniem, dziad narobił ogromnego krzyku, lamentu: wrzeszczał wniebogłosy, łez nie skąpiąc. Na taki nadzwyczajny hałas garną się ludzie zewsząd. Kucharki z zakasanemi rękawami, młodsze, czeladź warsztatowa z głowami odkrytemi, w fartuchach i bez fartuchów, góral z wiązką łapek na myszy, to znowu taki, co handluje słomiankami, inny z pękiem baloników, jeszcze inny, co lody obnosi, żydówka z koszykiem rzodkiewek, kościarka i szmaciarka — wszyscy pędzili do Pyty, który się darł, jak opętany, pokazywał okrwawione łachmany, rany na nodze i rękach, ciężko oskarżając Asa coram populo. Zgroza ogarnęła ten cały tłum, posypały się obelgi, przekleństwa, wymierzone do psa; kobiety i młodzież ogarnął fanatyzm jednocześnie litości i zemsty: ogłaszano na nieobecnego wyżła wyrok śmierci; więcej umiarkowani, rozsądniejsi, doradzali żebrakowi oddanie sprawy do sądu.
— Z zabicia psa — mówili — nie będzie żadnego pożytku, a sąd oto przyzna niezawodnie wynagrodzenie i przynajmniej się taki nieborak odrobinę zapomoże.
— Ehe, którędy! — rzekł cicho na ucho Kąskiewiczowi ślusarz z Sewerynowa. — Pyta to ryba! Znam ja go!... Gardło dałbym, że on sobie sam tych ran narobił! Ciężko za takim świadczyć w sądzie!
— Co pan mówisz, panie Trzaskalski? — zapytał szewc z groźną powagą, jakby dotknięty w najdroższych swoich interesach. — A choćby też nawet i tak było, to djabli panu do tego! Niech korzysta, skoro ma rozum! W każdym procederze człowiek za korzyścią przecie goni!
— I to jest prawda, niech korzysta! Ma się rozumieć, niech korzysta — co mi tam do tego!
Upłynęło chyba z pół godziny, zanim się ten tłum począł rozchodzić.
W tym czasie, kiedy sprawa Pyty wchodziła na drogę sądową, Luta zaczęła się rozczarowywać do Zabrzeskiego, a „smarkacza“ podejrzewać i śledzić z chytrością właściwą zazdrosnej kobiecie. Czy jej czyste przeczucie coś podszepnęło, czy może i wpadła na jakieś wyraźniejsze dane, dosyć, że była na tropie potajemnych, więc tem samem zakazanych stosunków najmłodszej siostry z panem Albinem. Jako „anioł-stróż rodziny“, a właściwie jako zawiedziona w uczuciach, Luta nie spuszczała z oczu „smarkacza“. Jednakże Morusieńka, choć młodsza od siostry, a może dlatego, że młodsza, była jeszcze chytrzejsza i z całą przytomnością umysłu miała się na baczności.
Bardzo się musiał zdziwić Zabrzeski, gdy przybywszy pewnego pięknego dnia na Sewerynów, zamiast pięknych czarnych oczu ujrzał w oknie złośliwie uśmiechnięte i zacięte usta Luty. Zmieszało go to cokolwiek, ukłonił się jednak bardzo grzecznie, spuścił psa z łańcuszka i, żeby się uwolnić od niemiłego wrażenia, poszedł na śniadanie do Lijewskiego. O wpół do trzeciej znowu przyszedł po psa i znowu w oknie stała Luta, zdająca się przemawiać: — „Teraz już wszystko wiem, odgadłam!“
Nazajutrz pan Albin postanowił nie chodzić na Sewerynów, chociaż go to kosztowało bardzo wiele, i nie poszedł. Mimo to As już przywykł, zwlókł się, uciekł z domu i sam poszedł na Sewerynów, a następnie o oznaczonej godzinie wrócił na obiad do domu. Trzeciego dnia było zupełnie to samo. W podobny sposób jeszcze jeden dzień minął i potem już Zabrzeski nie mógł wytrzymać.
— Niech się dzieje, co chce, a muszę ją zobaczyć! — powiedział sobie, wziął psa na łańcuszek i poszedł.
Tym razem w oknie stała Morusieńka, tylko jakaś posępna, zamyślona. Jeszcze ją widział, kiedy przyszedł zabrać wyżła, i wydawało mu się wtedy, że jakiś znak dawała mu ręką.
Wrócił do domu, usiadł, pogrążył głowę w obu dłoniach i myślał, a ciągle jedno tylko pytanie go oblegało: — „Na czem się to wszystko skończy?“ — Ocknął się z zamyślenia i spostrzegł leżącego naprzeciwko Asa, który uważnemi oczyma wpatrywał się w swego pana, jakgdyby chciał odgadnąć jego myśli. — „Szczęśliwy pies!“ — mruknął pan Albin i znowu mu się narzuciło pytanie: — „Na czem się to wszystko skończy?“
W duszy tego człowieka żyło tylko uczucie czy namiętność, nie pozwalająca na żadną logiczną działalność wyższego rzędu. Widnokrąg takiego duchowego stanu można porównać do widnokręgu podróżnika w pustyni lub na morzu: piasek i piasek, woda i woda, kobieta i kobieta. Czyż już nic więcej niema na świecie? Owszem, jest jeszcze pytanie: — „Kiedy i jak się to wszystko skończy?“
Prawa odwieczne działają i tak czy inak muszą się spełnić, a człowiek mniema, że to on działa, czuje, myśli... Ostatecznie, on jest tylko zadowolony lub niezadowolony; bieg wypadków pcha go w jednym albo drugim kierunku. I nikt a nikt nie jest tak mądry, aby posiadł klucz logiki szczęścia i nieszczęścia, aby konsekwentnie przewidział, ku jakiemu kresowi zmierza. Głupi ma nawet pod tym względem wyższość nad mądrym: głupiec nie tak często błądzi, zato mądry nigdy popełnionych błędów swoich nie opłakuje.
Nie będziemy tu opisywali przebiegu sprawy sądowej, wytoczonej przeciw emerytowi o pokąsanie przez Asa żebraka i kaleki Szymona Pytaja, zwanego pospolicie Pytą. Świadkowie byli wiarogodni, począwszy od szewca Kąskiewicza, a kończąc na przekupce z bramy, dowody też — całkiem oczywiste. Ojca sześciu córek skazano wyrokiem sądowym na zapłacenie Pycie pewnej sumy pieniężnej i poniesienie kosztów procesu. Grzeczność, przyzwoitość towarzyska nie pozwalały na wprowadzenie w tę sprawę Zabrzeskiego, istotnego właściciela wyżła. Ale też stary narobił zato w domu piekła!... Zemdlała Luta, zemdlała Guta, zemdlała Niuta i o mało nie zemdlała Morusieńka, a ojciec wpadł w jakiś szał, biegał po pokoju, sapał, wykrzykując:
— Dosyć mam tego psa! Już mi kością w gardle stanął! Słowo honoru daję, słowo honoru — w łeb mu strzelę, jeżeli się tylko pokaże w moim domu!... Słyszycie, mówię jasno — w łeb strzelę!...
Szczęściem Asa nie widział, gdyż Morusieńka nosiła już teraz długą suknię i, siedząc na krzesełku, zalewała się łzami, a nóżkami tak psa przygniotła, że się nie mógł ruszyć. Jakie to szczęście, że nie zemdlała!
Nareszcie stary wybiegł do swojego pokoiku, gdzie wydobył jakiś bardzo stary, zardzewiały pistolet, który nabił równie starym prochem, starą kulą i nałożył aż zielony od starości kapiszon. Prawdopodobnie broń nie zagrażała najmniejszem niebezpieczeństwem; Swojewski jednak włożył pistolet w kieszeń surduta i, tak uzbrojony, groźny wrócił do córek. Ten ojciec, zwykle malowany i pod pantoflem córek będący, naraz odzyskał energję, ukazał się w świetle strasznie surowej powagi. Naturalnie, w czasie jego nieobecności chwilowej z pośpiechem wypchnięto za drzwi Asa. Kiedy teraz panny spostrzegły wyglądający z kieszeni ojca straszny oręż, nadzwyczajna trwoga ogarnęła ich dziewicze serca. Zemdlałe powróciły do przytomności i wszystkie padły na kolana, błagając starego, żeby się rozbroił. Jakgdyby chciał się zemścić za deptaną przez nie powagę ojcowską, zachowywał ciągle bardzo groźną postawę, a od czasu do czasu macał ręką kolbę pistoletu, co przerażało córki. Pisk, łkanie, szlochy niewieście — nic nie pomagało. Naraz Swojewski zwraca się do Morusieńki, wyciąga ku niej wskazujący palec i z wielkim naciskiem w te słowa przemawia:
— Tyś powinna wiedzieć, dlaczego ja tego psa zabić muszę!
I trzy razy powtórzył: „zabić muszę“. Morusieńka zakryła twarz rękoma i wybuchnęła płaczem, podobnym do kwilenia dziecka. Słowa te wywarły na nią takie wrażenie, jakgdyby rozgniewanemu ojcu nie o samego psa chodziło, ale jeszcze i o coś innego.
Wtem z przedpokoju doleciał odgłos dzwonka. Porwały się panny, prędko otarły łzy z zaczerwienionych od płaczu oczu i spokojnie pousiadały w kątach. Ktoś przyszedł — i do przedpokoju na przyjęcie podążył sam ojciec. Była chwila oczekiwania, w której Morusieńka śmiertelnie pobladła.
— Jeżeli, dajmy na to, przypadkiem zadzwonił pan Albin i przyszedł z Asem?... Nie, nie, chwała Bogu!
W przedpokoju dał się słyszeć wesoły głos Zdobcia. Naprzód witał stryja słowami z „Consilium facultatis“, później, śpiewając „Jeszcze raz, jeszcze raz...“ z „Ptasznika z Tyrolu“, spieszył do panien, aby im oznajmić, że dzisiaj niemożna dostać biletów na „Carmen“. Gniewna i poważna fizjognomja starego, wystraszone zafrasowane miny panien — wszystko to zadziwiło Zdobcia. Zaczął przemawiać słowami Szumbalińskiego z „Posażnej jedynaczki“: — „Jakiż konkurent o moje niebożątka się zgłosi?“ — A kiedy i to nikogo tu nie rozweselało, przysiadł się do Morusieńki i na ucho zapytał, co takiego zaszło. Okiem i ruchem ukazała mu pistolet w kieszeni ojca. — „Ooo, źlee!“ — poszepnął Zdobcio, poczem zbliżył się do stryja, rzekomo całował go w rękę na pożegnanie, a jednocześnie wyciągnął z kieszeni pistolet. Spostrzegł to emeryt, zmarszczył się i, położywszy rękę na ramieniu młodzieńca, rzekł głosem bardzo poważnym, surowym:
— Mój kochany, nie zawsze można żartować!... Są rzeczy, które nie znoszą żartów...
— Ej, stryjek dziś taki surowy, kto to widział! — odrzekł Zdobcio.
— Tak jest, jestem surowy, bo takim być muszę, bo innym dziś być nie mogę, bo ojciec rodziny ma obowiązek być surowym, jeśli widzi, że dzieci mogą kiedyś płakać na jego dobroć, że... że... bo... bo...
Zaciął się stary, jakieś słowo nie mogło mu przejść przez gardło, odebrał pistolet z rąk Zdobcia i szybkim krokiem poszedł do swego pokoju.
Odetchnęły teraz panny Swojewskie, a Morusieńka mimowolnie zbliżyła się do okna i rzuciła okiem w nadziei, że ujrzy Zabrzeskiego. Nie było go, już widać zabrał wyżła i poszedł do domu. To lepiej, lepiej się tak stało! Oby jutro nie przyprowadzał Asa, póki nie przycichnie ta burza ojcowskiego gniewu!
— Żeby też o psa robić takie sceny w domu! — zawołała Guta, przerywając milczenie.
— Ależ to nie o psa chodzi ojcu! — odpowiedziała Luta, wzruszając ramionami i wskazując okiem Morusieńkę, zwróconą ku oknu.
— I coprawda, ojciec się zupełnie słusznie gniewa... Przecież to jasne jak słońce, że się „smarkacz“ bałamuci.
Chociaż te słowa ostatnie powiedziano głosem cichym, Morusieńka je słyszała i spłonęła, jakby ją kto wrzątkiem oblał.
Najmłodsza siostra zrozumiała teraz, że ma w domu wszystkich przeciwko sobie. Przez całą noc nie spała i rozmyślała nad tem, co robić należy w takiem położeniu. Źle jest, kiedy się kobieta zastanawia, myśli.
Wydawało się Morusieńce, że koniecznie powinna dać panu Albinowi jakiś znak, ażeby nie przychodził już z wyżłem na Sewerynów, i taki plan ułożyła:
„Ponieważ wiem, o której on tu godzinie przychodzi, przeto wybiegnę kilka minut przedtem, a gdy go spotkam, powiem te tylko słowa: — „Na miłość Boga, nie przyprowadzaj pan już do nas Asa, gdyż może być nieszczęście!“ — Tyle mu powiem i natychmiast wrócę do domu, bo wiem, że to nie jest przyzwoicie rozmawiać z mężczyzną na ulicy“.
Dziewczyna zapaliła się do swego przedsięwzięcia, uważała je za niezbędne, chwalebne — i nazajutrz w oznaczonym czasie niepostrzeżenie wymknęła się z domu.
Jakoż niebawem na Krakowskiem Przedmieściu, przy samym rogu Oboźnej, spotkała pana Albina z wyżłem. As się łasił do niej, merdał jej ogonem, jego pan złożył ukłon nadzwyczajnie uprzejmy. Morusieńka otwarła usta, chciała wypowiedzieć ostrzeżenie, ale przedtem się obejrzała niespokojnie i nagle szkarłat oblał twarz jej całą: na przeciwległym chodniku ujrzała Lutę, która ją bacznie śledziła. W najwyższem pomieszaniu, zupełnie nie wiedząc, co robi, z pośpiechem rzuciła się w ulicę Oboźną, ażeby tamtędy powrócić do domu. Zabrzeski, oczarowany wdziękami dziewicy, którą przestrach jeszcze piękniejszą uczynił, pośpieszył za nią i kiedy już skręcała w odludną uliczkę, wiodącą z Oboźnej na Sewerynów, przemówił w te słowa:
— Pozwól mi, pani, abym ci uczynił wyznanie, od którego życie moje zależy!
Strwożyło to dziewczynę jeszcze bardziej, gdyż była pewna, że Luta za nimi podąża. Doznała zawrotu głowy, czuła, że jej się ziemia z pod nóg usuwa, wytężyła wszystkie siły, ażeby przyśpieszyć kroku, gdy się nagle potknęła, jęknęła — „Ah!“ — i upadła.
Powszechnie wiadomo, że zakochani umieją korzystać z każdego przypadku.
Lekuchno i w okamgnienia Zabrzeski postawił Morusieńkę na nogach, błagał ją jednocześnie, zaklinał, ażeby się go nie obawiała, i przy tej sposobności złożył niezmiernie gorący pocałunek na pięknej rączce bez rękawiczki. Wyrwała mu się, jak ptaszek strwożony, biegła co tchu, a przed nią wyskakiwał, radośnie poszczekując, As, który skorzystał z chwili i razem z łańcuszkiem wymknął się swojemu panu.
Odebrawszy tyle niespodziewanych a silnych wrażeń, przystanął teraz pan Albin, jak człowiek, który nieuchronnie potrzebuje chwilki czasu, aby sobie powierzchownie zdać sprawę z tego, co tak nagle zaszło. Nie miał na to czasu, gdyż właśnie spostrzegł przechodzącą mimo Lutę. Chwycił się za kapelusz, zdjął go do ukłonu; ale ona miała fizjognomję sztywną, pogardliwą i przeszła, jakgdyby go wcale nie widziała, podążając za Morusieńką i Asem.
Ta niespodzianka najzupełniej stropiła Zabrzeskiego; nie jadł wcale śniadania, lecz poszedł prosto do domu na Erywańską. Usiadł i przebiegał myślą dzieje swojego uczucia. Wszystko poszło z Asa; marny pies może jednak w życiu człowieka odegrać znaczną rolę.
Rzecz dziwna, zakochani ludzie mają najwyższą skłonność do rozmyślań, a wcale nie są zdolni myśleć, oglądać myślą swojej własnej duszy. Dusza ta jest wprawdzie jakby cyrkiem czy teatrem, gdzie sobie najrozmaitsze uczucia urządzają przedstawienia, ale zupełnie brakuje widzów. — „No i cóż dalej? Na czem się to wszystko skończy?“
Tymczasem na Sewerynowie było istne piekło. Dopiero teraz się wydało, że Luta to nieustannie podżegała starego, ażeby się uzbroił w ojcowską powagę i dał dobrą naukę „smarkaczowi“. Proces o pokąsanie przez Asa Pyty dolał tylko oliwy do duszy emeryta, zaniepokojonego o najmłodszą z córek. Luta bowiem wyraźnie powiedziała ojcu, że Morusieńka jest bardzo zalotna, może łatwo zostać kokietką, pójść po drodze zgubnej dla siebie i rzucić „cień na całą rodzinę“. Czy to była zwyczajna złośliwość starej panny, gotowej każdemu dokuczyć, czy fortel, ażeby w taki sposób Zabrzeskiemu przeciąć drogę zabiegów względem „smarkacza“, a napędzić go ku sobie, czy nareszcie istotna troskliwość o nienaganne postępowanie i dobre imię najmłodszej siostry? Pytań tych nikt zapewne nie zdoła rozstrzygnąć stanowczo. Wszystkiego bowiem w pobudkach działania „anioła-stróża rodziny“ mogło być po odrobinie.
Po doznanej przygodzie ulicznej z panem Albinem, Morusieńka przed drzwiami mieszkania odzyskała przytomność, nie wpuściła za sobą wyżła, tylko weszła sama, usiadła spokojnie i, czego dotąd nigdy nie robiła, zaczęła czytać książkę: „Żywoty znakomitych Polek“.
Wkrótce wpadła za nią Luta, jak bomba, zatrzymała się chwilkę i powiedziała z gorzkim uśmiechem:
— Pięknie, bardzo pięknie!...
Skinęła na Gutę i Niutę i wszystkie trzy poszły do ojca.
— Ojcze, jest źle, bardzo źle! — zawołała Luta, wchodząc do pokoju.
Emeryt z przerażeniem spojrzał na najstarszą córkę i trwożliwym głosem spytał:
— Co się stało?
A ona zaraz zaczęła w najstraszniejszych barwach przedstawiać, że Morusieńka miała umówioną na ulicy schadzkę z Zabrzeskim, że się wraz z nim schroniła na odludną ulicę, gdzie słuchała jego miłosnych wyznań, że nareszcie upadła, a on ją podniósł i całował. Guta i Niuta dodawały niemało okropności temu opowiadaniu swojemi wykrzykami, ruchami rąk i twarzy.
— Niech ojciec radzi! Niech ojciec radził — wykrzykiwały nagwałt trzy stare panny.
Zdawało się, że starca opuściła dzisiaj owa energja i stanowczość, którą okazywał wczoraj jeszcze, uzbrojony w pistolet. Pobladł nadzwyczajnie, miał łzy w oczach, usta mu drgały, nogi się chwiały pod nim i wyrzekł tylko:
— Tak, tak, trzeba złemu zaradzić! Nieszczęście!
Swojewski miał w Warszawie przyjaciela z lat dawnych, kolegę biurowego, dziś jak i on emeryta, Ryszarda Bodzęckiego, którego koledzy przezwali byli niegdyś Ryszardem Lwie-Serce. Nie lwie, ale prawe ludzkie serce posiadał ten człowiek, jeden z takich, co się to o nich mówi: — „Można na nim polegać, jak na Zawiszy!“ — Bodzęcki, przeszło siedemdziesięcioletni starzec, ostatki życia swojego poświęcał obecnie rozmyślaniom nad tem, jak ulepszyć ustawy w różnych towarzystwach dobroczynnych, ażeby wsparcia otrzymywali tylko rzeczywiście ubodzy ludzie; a z pomiędzy wszystkich stowarzyszeń w Warszawie najwyżej stawiał Archikonfraternię Literacką, której był członkiem. Chudy, kościsty, zawsze wyprostowany, miał wzrok surowy, wyraz pociągłej zmarszczonej twarzy niezwykle ostry. Mimo starości nie był gadułą, lecz mówił zawsze krótko, zwięźle, wyraźnie.
Do niego to przybył Swojewski z ojcowskim bólem w sercu i bez żadnych ogródek wyznał otwarcie, co zaszło, a na zakończenie dodał ze wzruszeniem:
— Dajże mi radę, Ryszardzie, co mam przedsięwziąć!
„Ryszard Lwie-Serce“ uważnie wysłuchał całej przemowy kolegi, żądał wyjaśnienia co do niektórych szczegółów, poczem rzekł:
— Zawsze się działy takie rzeczy i zapewne dziać się będą; na to niema lekarstwa, — żaden ojciec, żadna matka nie upilnuje! Swoją drogą ty nie możesz tego brać lekko i owego zalotnika musimy do odpowiedzialności pociągnąć... Kto pannie naznacza schadzkę, oświadcza jej się i całuje ją przy wyznaniu miłosnem, ten się nieodwołalnie musi z nią ożenić!... No, a gdyby odmówił, powinieneś się z nim koniecznie strzelać, jako obrońca honoru swojej córki.
Emeryt spuścił głowę, usłyszawszy wyrok sprawiedliwego kolegi, i odrzekł:
— Słusznie mówisz, niema żadnego innego wyjścia! Niech się żeni albo będzie miał ze mną do czynienia!... Cóż robić? Dla dobra rodziny trzeba się nawet dać zastrzelić, jeśli potrzeba....
Pan Ryszard okazał się bardzo uczynny i przyjął na siebie obowiązki pierwszych zagajeń w tej drażliwej sprawie o honor Morusieńki.
Zabrzeski ciągle był czegoś niespokojny, oczekujący i, choć już było po szóstej, nie jadł jeszcze śniadania. Nareszcie otrząsnął się z bezmyślnej zadumy i pomyślał, że bez względu na wszystko, człowiek koniecznie jeść musi. Przyzwał Franciszka i zapytał go, czy nie wie, co się dzieje z Asem. Służący odpowiedział:
— Trudno taką bestję pilnować na każdym kroku!
Franciszek skłamał, chciał bowiem ukarać wyżła za jakąś nową psotę i zamknął go w ciasnej komórce, oczekując wyjścia z domu pana Albina.
Wtem ktoś zadzwonił; służący pośpieszył do drzwi i, widząc jakiegoś gościa, który gotów pana dłużej jeszcze w domu zatrzymać, a tu aż ręka świerzbi, żeby psu „skórę wytatarować“, odrzekł:
— Niema pana w domu — i drzwi przybyłemu zamknął przed nosem.
Bodzęcki — on to był bowiem — dopiero nazajutrz rano porozumiał się z panem Albinem.
Rozmowa trwała bardzo krótko, a o jej treści najlepiej świadczyło to, że się Zabrzeski ożenił z Morusieńką. Otóż i w taki sposób można się też ożenić.
Gdy już panna Swojewska została panią Zabrzeską, wnet cicha, spokojna dziewczyna zmieniła się na wielce ruchliwą i energiczną mężatkę, okazując nieustannie tkliwą miłość mężowi. I było to, co bywa zwykle: naprzód — „dwie dusze w jednem ciele“, potem duszy płci męskiej robi się ciasno, a dusza żeńska trzyma ją obiema rękoma za poły.
Dawniej panu Albinowi ciągle się nastręczało pytanie: — „Na czem się to wszystko skończy?“ — Obecnie, jeśli wpadł w zadumę, stawało przed nim pytanie: — „Czy ja jestem szczęśliwy?“ — Sam sobie odpowiadał: — „Zdaje się, że jestem“. — Później wahał się, co sobie odpowiedzieć; jeszcze później odpowiedź brzmiała: — „Zdaje się, że szczęścia niema na świecie“. — Ona zyskała swobodę, on ją stracił. Uwolniła się od tyranji rodzinnej sióstr i została sama tyranką męża. Jako pannie było jej źle na Sewerynowie, a sądziła, że mężowi powinno być dobrze na Erywańskiej. Miłość ich, nie przeplatana żadnem innem uczuciem, nie przerywana obowiązkami, w które człowiek wkłada kawałek duszy, stawała się chlebem powszednim, a nie przysmakiem. Zabrzeski usiłował nieraz wydobyć się z domu; ale żona inaczej pojmowała święty małżeński związek. — „Kocham cię i chcę być zawsze z tobą“ — mawiała. Ten piękny klejnot zaczynał być kamieniem młyńskim u szyi.
Zmęczony, przesycony miłością pan Albin znowu zwrócił uwagę na Asa, gdyż zachciało mu się teraz polować. — „Ach! wyrwać się na cały dzień z domu w pola, w lasy!“ — Odnalazł adres Benedykta Ochoty i postanowił osobiście odwieźć wyżła na naukę.
— Bardzo dobrze, to i ja z tobą pojadę! — zawołała żona.
— Strzęsiesz się, moja duszko, lepiej w domu zostań.
Na nic się nie zdały wszystkie przedstawienia i jednego dnia młoda para wsiadła na pociąg kolei, aby dojechać do stacji najbliższej od Kościejowej Wólki, poczem trzy mile jeszcze podróżowali końmi.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Adolf Dygasiński.