Artur (Sue)/Tom II/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Artur
Wydawca B. Lessman
Data wyd. 1845
Druk J. Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Arthur
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ARTUR
DZIEŁO
EUGENIUSZA SUE.
Z FRANCUZKIEGO.
TOM II.
WARSZAWA.
Nakładem B. Lessmana Księgarza.
PRZY ULICY NOWINIARSKIÉJ.

1845.

Wolno drukować, z warunkiem złożenia w Komitecie Cenzury, po wydrukowaniu, prawem przepisanej liczby egzemplarzy.
w Warszawie, d. 2/14 Września 1844 r.

Cenzor Starszy i Naczelnik K. C.
NIEZABITOWSKI.


>






Rozdział 1.
—ZAMIARY—

Skoro pan de Cernay wyszedł, doznałem jakiegoś żalu, żem tak odepchnął prawie jego przyjacielską i uprzedzającą grzeczność. Lecz to, co mi powiedział o potędze przyciągającéj wydając mi się kłamstwem, w najwyższym stopniu śmieszném, kazało mi być z nim ostrożnym; potém ten gatunek zawziętéj nienawiści, z jaką zdawał się ścigać panię de Pënâfiel, nadawał mi bardzo nędzne wyobrażenie o pewności jego z nią stosunków. Może się jednak omyliłem, bo w oczach mężczyzn kobiéty tak bardzo wychodzą z powszechnego prawa, jeśli tak się wyrazić można, a grubiańskie wyrazy lub pogarda, jakiemi je często obarczają potajemnie, a z których niekiedy głośno czynią sobie chlubę, tak mało szkodzą temu, co nazywają sławą światowego człowieka..... człowieka honorowego.... iż bardzo być mogło że pan de Cernay posiadał w istocie wszystkie przymioty stałego i prawdziwego przyjaciela. Lecz niepodobna mi było przyjąć go inaczéj jak go przyjąłem. Chwaliłem się także żem dość ukrył przed nim mój prawdziwy charakter, tak dalece, żem mu dał o nim wyobrażenie zupełnie fałszywe lub przynajmniéj bardzo niepewne.
Zawsze mi się wydawało rzeczą nieznośną być znanym od osób obojętnych, lub przez nich przeniknionym, a niebezpieczną być odgadnionym przez swych nieprzyjaciół lub nawet przez swych przyjaciół. Jeśli znajduję się w organizacyi moralnéj każdego górujący punkt, który jest początkiem i kresem wszystkich myśli, wszystkich życzeń, wszystkich żądz; jeśli nakoniec, szlachetna lub wstydna, jest jedna myśl stała, którą czujemy niejako bijącą w nas ciągle bo nieraz możnaby powiedzieć że serce zmienia miejsce, ten to nade wszystko punkt mocno bijący trzeba może najzręczniej ukrywać, nie dać go poznać nikomu, najnielitośniéj bronić przeciwko wszelkiemu podejściu, bo tam zwykle jest słabość, rana, miejsce niezawodnie mogące być uszkodzoném najprędzéj w całéj naszéj istocie.
Jeśli zazdrość, duma, chciwość, górują w tobie, powinieneś nadewszystko starać się okazywać, i często ukazujesz się, nieudając bardzo, skromnym, uprzejmym, bezinteressowanym. Jak podobnie nieraz widzimy ludzi z duszą litującą się i wspaniałą, zakopujących ten skarb politowania i dobroci pod powierzchownością opryskliwą i dziką; gdyż zdaje się że wychowanie nadaje nam instykt dyssymulowania naszych występków lub cnot, podobnie jak natura udziela pewnym zwierzętom sposobu bronienia się przeciwko swéj własnéj słabości.
Okazałem się w oczach Hrabiego z przesadzonym egoizmem i cynicką nieczułością, gdyż czułem jeszcze w duszy nieprzezwyciężone skłonności do wszystkich wspaniałych uniesień! Ależ, niestety! były to tylko skłonności! Straszliwe nauki Ojca, wpajając we mnie powątpiewanie, rozwinęły także, aż do najdzikszej egzaltacyi, nielitościwą draźliwość dumy! Słowem, niczego się tak nie lękałem, jak być wziętym za dudka, gdybym się oddawał pomimowolnym unieniesieniom méj duszy, zrazu tak wynurzającéj się i szczéréj.
Lecz jeśli niedowierzanie i duma wysuszały codziennie w ich zarodzie te szlachetne instynktu, podobnie jak pierwszy człowiek, po upadku swoim, przypominał sobie Eden, podobnież i mnie na nieszczęście pozostało o tém wspomnienie! Pojmowałem niemogąc tego uczuć, ile być musiało zachwycających i boskich uniesień w poświęcaniu się i ufności!
Było to z méj strony ciągłe wzdychanie ku sferze nadziemskiéj, świetnéj, na łono któréj przyzywałem przyjaźń najbardziéj podziwieniu godną, i najnamiętniejszą miłość! Ależ, niestety! niedowierzanie zawzięte, nieubłagane, wstydnę, niezadługo obawiać mi się kazało, czy w zastosowaniu do rzeczy, wszystkie te marzenia tak cudne nie były tylko kłamliwemi pozorami, a jego tchnienie bezustaunie niszczyło tyle czarodziejskich widziadeł!
Niemogłem się prócz tego dłużéj uwodzić, to co we mnie jest podłego, samolubnego, słabego, przewyższało znacznie to co mi pozostawało szlachetnego, wielkiego i wzniosłego, w sercu.
Postępowanie moje z Heleną dowiodło mi tego. Człowiek który wyrachowywa i waży jak sknera koleje, jakim mogą uledz jego uniesienia; człowiek który wstrzymuje się doznać wspaniałomyślnego pociągu, z obawy aby się nieomylił, pozbawiony jest siły wielkości i dobroci.
Niedowierzanie blisko graniczy z podłością, i prawie w parzę z nią chodzi; podłość od zimnego okrucieństwa dzieli tylko lekki odcień. Niestety, miałem tego nędznie doznać tak sam dla siebie jak i dla innych! A jednakże niebyłem z natury ani mściwy, ani zły! Doznawałem wzruszeń niewysłowienie łagodnych, gdym pokutnie wyświadczył jaką nieznany przysługę, za którą nielękałem się płonić! Potém, co jak mi się zdaje nigdy zająć nie może dusze zupełnie zepsute i przewrotne, lubiłem przypatrywać się wszystkim pięknościom natury! Widok wspaniałego zachodu słońca wprawiał mię w dziecinną radość! Byłem szczęśliwy, gdym znalazł w książce pocieszający obraz uczucia szlachetnego i dobrego! a głęboka sympatya, jaką to czytanie rozkosznie obudzało we mnie, dowodziła mi, że wszystkie szlachetne struny méj duszy jeszcze nie były zerwane....
Jak bardzo lubiłem, podziwiałem namiętnie Waltr-Skota... tego szczytnego dobroczyńcę myśli udręczonéj, którego luby jeniusz pozostawia ci, jeśli można wybaczyć tak pospolite wyrażenie, usta zawsze tak świeże i miłe... tak zarówno unikałem, przeklinałem Byrona, którego niepłodny i zasmucający sceptycyzm, nie pozostawia na ustach tylko żółć i gorycz....
Tak dobrze pojmowałem wszystkie nędze, wszystkie smutki, że posuwałem nieraz delikatność i obawę obrażenia ludzi nieszczęśliwych lub z niższego stanu, aż do skrupułów prawie śmiesznych; doświadczałem, bez powodu, wzruszeń mimowolnych i dziecinnych; czułem niekiedy niezmierną potrzebę kochania, poświęcania się; pierwsze moje wzruszenie zawsze było naiwne, szczere i dobre, lecz zastanowienie przychodziło wszystko zwiędlić. Było to nakoniec wiekuiste passowanie się pomiędzy sercem, które mi mówiło: wierz, — kochaj, — miéj nadzieję... a moim rozumem, który mi mówił: wątp, — pogardzaj, — i lękaj się!!
To też, dając baczenie na te dwa tak odmienne w rażenia; doznających bolesnego wpływu zdawało mi się iż czuję sercem mojéj matki a rozbieram rzeczy rozumem mego ojca; — lecz jak zwykle, rozum miał odnieść zwycięztwo nad sercem.
Prócz tego posiadałem jeszcze straszliwy dar porównywania siebie do innych, za pomocą którego wynajdywałem tysiąc widocznych przyczyn, dla których drudzy mnie niekochali, i ztego powodu niedowierzałem im i strzegłem się każdego.
I tak, matka uwielbiała mnie prawie, a zapomniałem matki! lub przynajmniéj tylko wtedy myślałem o niéj, gdy mnie rozpaczne ogarniało znudzenie! Lecz jeśli zabłysk radości, próżność zadowolona, zaślepiły mnie, pobożne te myśli, na chwilę wywołane, zapadały natychmiast w ciemności macierzyńskiego grobu.
Winien byłem wszystko mojemu ojcu, a jednak myślałem tylko o nim aby przeklinać przedwczesne i nieszczęsne doświadczenie, jakiem mnie obdarzył. — Helena kochała mnie najczystszą i najprawdziwszą miłością, a ja odpowiedziałem téj pięknéj duszy, lżąc ją najohydniejszém niedowierzaniem! i tak, z mojéj strony zawsze niewdzięczność, podejrzenie i zapomnienie; jakiémże prawem mogłem żądać od innych miłości i poświęcenia?
Na próżno mówiłem sobie: Ojciec, matka, Helena kochali mnie takim jak byłem. Ojciec mój był moim Ojcem, Matka moją Matką, Helena Heleną. (Gdyż słusznie mieściłem miłość Heleny w rzędzie uczuć wrodzonych, naturalnych, prawie rodzinnych.) A jednakże mówiłem sobie, wstręt który w niéj wzbudziłem, tak był wielki, że ta miłość dziecinna, tak głęboko w jéj serce wkorzeniona, zgasła w dniu jednym!
Ach, była to, prawdę rzekłszy, straszliwa i płonna kara, któréj stawałem się zarazem i ofiarą i katem> chociaż smutna ta surowość nie czyniła mnie lepszym ani dla siebie, ani dla innych..

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wracam do pani de Pënâfiel, powinienem był także najzupełniéj ukryć przed panem de Cernay jakie były moje zamiary; gdyż wstawienie się Hrabiego mogło mi być użyteczne, i wiedziałem dobrze, że najlepszemu współwinowajcami są ci, co się niemi staję dobrodusznie i nie wiedząc o tém.
Mocno więc pragnąłem poznać tę dziwną kobiétę, pomimo wszystkiego złego, które o niéj mówiono, a nawet może właśnie dla tego złego, którego obmowną przesadę zdarzyło mi się choć w jednéj poznać przynajmniéj okoliczności; lecz charakter mój podejrzliwy i dumny, widział chęci téj stawioną nieprzebytą zaporę.
Powtarzam, tego dnia, kiedy na operze zacząłem bronić panie de Pënâfiel przeciwko panu de Pommerive, z powodu Izmaela, mogła mnie słyszéć; w takowym przypadku znajdowałem że moje przdstawienie byłoby w jak najgorszym guście; moja sprzeczka z panem de Pommerive mogłaby wtenczas uchodzić za wyrachowany wstęp do tej proźby.
Skrupuły moje może były przesadzone; lecz jednak tak czułem, i najzupełniéj postanowiłem nieczynić żadnego kroku aby być wprowadzonym do pani de Pënâfiel. Myślałem tylko, że gdyby wiedziała żem to zabronił, z taktem cechującym kobiétę dobrze wychowaną, mogłaby ocenić moję powściągliwość; i że, mając mnie napotykać bardzo często w świecie, znajdzie tysiąc przyzwoitych sposobów uprzedzenia tego przedstawienia, i że wtenczas duma moja nietkniętą pozostanie.
To nadewszystko nadawało mi łatwość rezonowania w ten sposób i oczekiwania wypadku, że z méj strony życzenie to nie było dość gwałtowném aby mnie zajmować wyłącznie, i że przeciwny skutek nie byłby mnie bynajmniéj zasmucił.
Bardzo mało się też obawiałem, (w razie gdybym się bardzo rozkochał w pani de Pënâfiel), tego niebespieczceństwa o którym wzmiankował mi pan de Cernay; nie sądziłem aby była niebezpieczna dla mnie, bo byłem pewny mojéj niezachwianéj dyssymulacyi, która zdoła ukryć rany zadane próżności, gdybym je poniósł, i że byłem także pewny, iż przezorne moje niedowierzanie potrafi rozróżnić fałszywość lub podejście pani de Pënâfiel, gdyby chciała być fałszywą.
Tylko, przeczułem, iż urazie, gdybym się chciał umieścić w rzędzie jéj wielbcieli tak niewidocznie licznych, jak mówiono, byłoby dobrze, gdyby za swym powrotem z Bretanii znalazła mnie istotnie, lub przynajmniéj pozornie zajętego czém inném, abym mógł niby cóś poświęcać dla pani de Pënâfiel; gdyż kobiécie bardziéj pochlebiają hołdy, gdy możemy z niemi połączyć, i u stóp jéj złożyć zapomnienie przywiązania, któreśmy sobie już pozyskać potrafili. Wtenczas nie tylko istnieje tryumf, lecz korzyść odniesiona przez porównanie.
Postanowiłem więc, przed powrotem pani do Pënâfiel, zająć się inną kobiétą, która by była w modzie, a któraby prócz togo posiadała wielbiciela powszechnie i głośno uznanego.
Obstawałem przy tych dwóch warunkach, aby uczynić rozgłos mego udanego zajęcia się tém szybszy i daléj rozlegający się. Rachuba była prostą, wtém, że skoro świat spostrzeże moje zabiegi, nie chybi natychmiast, ze swą litością i prawdo-mównością zwyczajną, przyjąć na siebie rozgłoszenie niełaski dawnego wielbiciela i mego teraźniejszego zapału.
Namyśliłem się więc, aby się starać być kochanym od kobiéty będącéj w modzie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
To mię najgłębiéj jednak zasmucało, iż czyniąc najobojętniéj te wyrachowania kłamstw i podłego, nędznego oszukaństwa, pojmowałem całą jego nędzotę; niemiałem za wymówkę ani uniesienia zmysłów, ani uniesienia namiętności, ani nawet mocnéj chęci podobania się, pani de Pënâfiel. Była to, niewiem jakaś, nadzieja zabawy, roztargnienia, jakaś gwałtowna potrzeba zajęcia mego umysłu niespokojnego i zawsze nieukontentowanego, szukania nakoniec, w nędznych wypadkach światowego życia jakowego nieprzewidzianego zdarzenia, które by zdolne było wyprowadzić mnie z téj ponuréj i bolesnéj nieczułości, która mnie przytłaczała.

Rzecz dziwna jeszcze, raz już w pośród świata i wziąwszy się do dzieła, odzyskałem prawie młodość, wesołość, kilka godzin radości i próżności zadowolonéj; zdawało mi się wtenczas nie jako jak gdybym był podwójny, tak dalece sam sobie się dziwiłem, słysząc co niedorzecznie prawię... a potém, kiedym znowu sam pozostał z memi myślami, znowu niepokoiły mnie tysiączne przykrości bez przyczyny, tysiączne niepewności względem samego siebie, wszystkich i wszystkiego...




Rozdział 2.
― ALBUM ZIELONE. ―

Temu, co zna świat, powiedzieć można, nie uchodząc za samolubnego przechwalacza, że, dla człowieka, który już ma przyzwoite swoje na niém stanowisko, niéma nic zupełnie niepodobnego uchodzić za kochanka kobiéty modnéj.
Szczególniejsze to zresztą życie kobiéty modnéj, życie z całém wylaniem, całkiem poświęcone najbardziéj samolubnéj, najniewdzięczniejszéj części rodzaju ludzkiego! — skoro raz wejdzie w modę, skoro wszyscy poznają że się ubiera do zachwycenia i zawsze w jaknajlepszym guście, że posiada wdzięki lub dowcip, biedna kobiéta nie należy już sama do siebie; musi być jednym ze świetnych kwiatów tego żyjącego wieńca, którym Paryż co wieczór zdobi swe czoło!
Ani jednéj uroczystości, na którą by jéj wolno było niesławie się; smutna czy wesoła, musi się tam znajdować, mieć zawsze najbardziéj elegancką suknię, najświeższe ubranie na głowie, twarz najbardziéj uśmiechającą; zawsze być przystępną, powabną, uprzedzającą; pierwszy głupiec co do niéj przystąpi, ma ściśle ustanowione prawo do zachwycającego przejęcia... Bo istnieje współ-ubieganie się pomiędzy kobiétami będącemi w modzie... passowanie przemijające lecz zawzięte, którego bronią są kwiaty, wstążki, drogie kamienie i jedwabie; passowanie się milczące, a jednak straszliwe, pełne srogich niepokojów, łez pożeranych nieznanych rozpaczy.. passowanie się, którego rany są głębokie i bolesne, gdyż poświęcona miłość własna pozostawia je zwykle nieuleczone.
Lecz cóż to szkodzi! Jeśli pragnie choć jeden wieczór panować jak władczyni nad tym wyborem kobiét wybranych, nie musiż okazać się jeszcze powabniejszą niżeli ta, bardziéj wabną niż tamta, bardziéj nadskakującą niż wszystkie razem? Potém nakoniec, aby stale usidlić tłum w około siebie, niepotrzebaż przenieść jednego nad drugiego, aby wszyscy bardziéj się ubiegali... w nadziei, że znowu kiedyś ukażą się przeniesieni nad innych?...
Lecz trzeba słyszeć wybranego, ostatniego z pomiędzy wybranych, wybranego dzisiejszego dnia, dzisiejszego wieczora, ostatniego co z nią walcował, co z nią tańczył kozaka, nagrodę, onego współ-ubiegania się zachwycającego i boskiego, w którém kwiaty odnosiły zwycięztwo nad kwiatami, wdzięki nad wdziękami, wybranego, ubranego pogardnie w frak czarny, trzeba go słyszeć jak pawiąc się przy kolacyi, opowiada, napakowawszy sobie usta potrawami, innym wybranym, którzy mu to z naddatkiem zapłacą, wszystkie podniecające zaczepki, które mu czyniono, kłopot rzucenia chustki, pomiędzy ten tłum niespokojnych i nadskakujących piękności, wesołą jego pogardę wszystkich zazdrości jakie obudzą. Słuchając też tych tajemniczych, a nadewszystko prawdo-szczerych powierzeń, pytamy nieraz sami siebie o czém takiém mówią, i gdzie się znajdujemy; zaczynamy podziwiać z większym zapałem szczytne wyrzeczenie się kobiét, które ciałem i duszą poświęcają się modzie; téj niegrzecznéj i okrutnéj bogini, której mężczyźni są kapłanami, a która płaci obojętnością lub pogardą za te wszystkie piękne i świeże lata, tak prędko zwiędlone i na zawsze stracone w jéj służbie. Lecz, że chciałem jednakże pokazać iż korzystam z wyrzeczenia się samych siebie tych zachwycających ofiar, — pomiędzy wszystkiemi pięknościami, które wtenczas promieniały, przywiązałem się do bardzo ładnéj kobiéty, blondynki, świeżéj i rumiannéj, zbyt rumiannéj może, lecz która miała piękne wielkie czarne oczy, łagodne i błyszczące zarazem, usta mocno purpurowe i prześliczne białe ząbki, prawdziwe drobniutkie perełki w koral oprawne.... które zawsze pokazywała i bardzo słusznie.
Jednę jednak miała rzecz, którą powinna była ukrywać, to jest swego wielbiciela wspaniałego młodzieńca, głupca, jak trudno znaleść większego, a którego na jego nieszczęście (i na jéj także nieszczęście, biednéj kobiéty! bo to było dowodem jéj złego gustu), nazywano pięknym Sainvillem. Ten przydomek pięknego jest już straszliwą śmiesznością, a jeśli na nieszczęście kto istotnie do siebie go stosuje i nań odpowiada, na zawsze jest zgubiony.
Bezwątpienia, gdybym miał był więcéj wyboru i czasu, nie byłbym się poświęcił na pozór współ-ubiegania tak mało pochlebnego; lecz łatwość i przyzwoitość w niém się znajdowały, czas naglił, i byłem zmuszony, współ-ubiegać się niby z Sainvllem o serce!
Jakém przewidział, Sainville był wielkim głupcem; a skoro mnie ujrzał przedstawionym kobiécie, z któréj przywiązania tak się głośno chlubił, okazał natychmiast najdzikszą zazdrość. Chcąc dowieść tego, co zapewne nazywał swemi prawami, zaczął się obchodzić z tą biedną kobiétą w sposób jak najnieznośniejszy i najbardziéj kompromitujący, co mi wielką przykrość sprawiało; gdyż nieżądała zato wynagrodzenia, a prócz tego nie mógłbym go jéj ofiarować.
— Lecz niemogąc dłużéj wytrzymać, i sprawiedliwie obrażona brutalskiém obejściem się tego dziwnego wielbiciela, chcąc się pomścić zaczęła mi okazywać najniewinniejszą wabność. Niezadługo pan de Sainville posłużył mi nad moje nawet życzenie; gdyż po dwóch albo trzech urozmaiconych scenach które przeszły stopniowo od obrażonéj godności aż do najzimniejszéj ironii, a nakoniec do zupełnego niedbania, poszedł znowu nadskakiwać, z całéj siły innéj biednéj młodéj kobiécie, która się bynajmniéj żadnéj zdrady nielękała.
Nakoniec, chociaż to było prawie fałszem, pozyskałem niezadługo w oczach świata zaszczyt iż jestem przeniesiony nad pięknego Sainvilla: była to godnie zasłużona kara méj fałszywości: uległem jéj.
Co do dowodów, które świat przytaczał na poparcie mego szczęścia, te były tak oczywistemi, jak wszystkie dowody które przytacza. Najprzód, zawołałem raz służących téj ładnéj kobiéty, bo niemiała nikogo po nich posłać; inną razą, przyjęła mnie do swej loży, w jednym z małych teatrów, potem ofiarowałem jéj z nadskakiwaniem moję rękę, aby się przejść kilka razy po salonie, na balu, na którym znajdował się cały Paryż; nakoniec ostatni i niezaprzeczalny dowód!... pewnego wieczora, gdy została w domu zamiast pojechać na koncert, widziano bardzo późno mój powóz przed jéj bramą.
W obec faktów tak przekonywających, tak stanowczych, zostało niezaprzeczenie stwierdzoném, ze jestem najszczęśliwszym z ludzi.
W pośród tego szczęścia, dowiedziałem się przez pana de Cernay o powrocie pani de Pënâfiel. Aby wygrać zakład, Hrabia, sam o tém niewiedząc, jak najlepiéj mi usłużył, bądź czy pani de Pënâfiel słyszała jakiem ją bronił, bądź czy nie słyszała.
I tak, skoro tylko przyjechała do Paryża, ile razy ją zobaczył, pan de Cernay unosił się nad tém dziwactwem z méj strony, żem się nie starał przedstawionym, rzecz tem, dziwniejsza, dodawał pan de Cernay, że widywałem właśnie też same osoby co i ona, żem ją napotykał prawie co wieczór, i że, wiedząc że on jest przyjaciele, pani de Pënâfiel, nie prosiłem go aby mi zjednał zaszczyt, o który wszyscy tak bardzo się ubiegali. Lecz, mówił znowu pan de Cernay, trzeba było także powiedzieć żem był na prawdę zajęty kobiétą bardzo przyjemną, i że mi zapewne kazano przyobiecać, że się nigdy niezbliżę do pałacu Pënâfiel, pewnego rodzaju zamku Alcyny, z którego nie można było wyjść inaczéj jak zaczarowanym i rozkochanym do szaleństwa.
Nakoniec, pan de Cernay nagromadził tyle niedorzeczności i kłamstw, a nadewszystko tak bezustannie o tym samym mówił przedmiocie, że, bądź z niecierpliwości bądź z przyczyn których nie mogłem przeniknąć, pani de Pënâfiel okazała się, jeśli nie zupełnie obrażoną, to przynajmniéj nieprzyjemnie dotkniętą mojém pozorném niedbaniem aby jéj być przedstawionym. W swéj dumie, któréj tak zwykle pochlebiano, zaczęła zapewne uważać tę obojętność z méj strony, jako ubliżenie przyjętemu zwyczajowi i winnym jéj względom. Pewnego dnia nakoniec, gdy pan de Cernay znowu unosił się nad mém dziwactwem, rzekła mu tonem wielce nakazującym i z nieporównaną naiwnością wyższości: Że, chociaż wiedział jak trudno jest być u niéj przyjętym, byłoby to zawsze dowodem uszanowania i szczególniejszych względów, i rzeczą godną dobrze urodzonego człowieka, który przyjaźnił się z temi samemi osobami co ona, oświadczyć przynajmniéj chęć bycia przedstawionym w pałacu de Pënâfiel.»
Pozostałem głuchy na te przymówki, które zachwycały Hrabiego; a pani de Pënâfiel, podobnie jak każda kobiéta, nazwyczajona widzieć wszystkich uprzedzających najmniejsze jéj nawet kaprysy, tak dalece zniecierpliwiła się nakoniec moją obojętnością, iż pewnego dnia, śród wielkiego towarzystwa, gdy rozmawiałem z jedną z jéj przyjaciółek, wmięszała się do rozmowy, i czyniła co mogła aby ją uczynić powszechną: nie wyrzekłem ani słowa do pani de Pënâfiel i skoro, nieobrażając przyzwoitości, mogłem porzucić rozmowę, ukłoniłem się głęboko i wyszedłem.
Za kilka dni, skarżyła się przed Hrabią, nibyto zartując, że tak zupełnie żyć nieumiem. Odpowiedział że przeciwnie nadzwyczajnym byłem formalistą, i że zapewne nieosądziłem ani grzecznie, ani przyzwoicie, obracać mowę do kobiéty, któréj nie miałem zaszczytu być prezentowanym Pani de Pënâfiel odwróciła się od niego, i przez dwa tygodnie nie słyszałem już o tém ani słowa.
Chociaż ciekawość moja była nadzwyczajna, nie chciałem, dla wyżéj wymienionych przyczyn, daléj się posuwać. Pozostałem więc przy mojéj roli, i nadal pozostawiłem Hrabię w mniemaniu , iż znajduję niewypowiedziany wdzięk w przywiązaniu które posiadam, i że, bądź przez słabość, bądź przez miłość, przyobiecałem nie czynić żadnego kroku, aby być przedstawionym kobiécie tak powabnéj i tak niebezpiecznéj jak pani de Pënâfiel, kroku, który zresztą mógłby zostać uwieńczony odmówieniem, któreby spóźnione moje ubieganie się aż nadto usprawiedliwiło
W piętnaście dni blisko po téj ostatniéj rozmowie z panem de Cernay, don Ludwik de Cabrera, stary krewny pani de Pënâfiel, którego często napotykałem i u Hrabiego, i w inném towarzystwie, i który zwolna wszedł ze mną w przyjacielskie stosunki, napisał do mnie, uwiadamiając, że bardzo piękny zbiór rytych kamieni, który sprowadzał z Neapolu, i o którym mi już pierwéj wspominał, nadszedł mu właśnie, i że, jeśli zechcę przyjść do niego którego dnia na śniadanie, będziemy się mogli do woli przypatrzeć tym starożytnościom.
Kawaler Don Ludwik de Cabrera, jakem już powiedział, mieszkał w pałacu Pënâfiel; nie wiem dla czego zdało mi się widzieć w tej okoliczności, z resztą, tak prostéj, zamiar, w którym pani de Pënâfiel nie była obcą.
Poszedłem więc do Kawalera Don Ludwik mieszkał w antresolu pałacowym, gdzie zatrudnienia naukowe prawie zawsze go zatrzymywały, i wychodził tylko aby towarzyszyć swéj krewnéj, gdy tego żądała.
Kawaler de Cabrera, wydał mi się być starcem przebiegłym, skrytym, niezmiernie zmysłowym, który, szczupły tylko posiadając majątek, znajdował rzeczą dobrą i przyzwoitą kupować wszelkie wygódki zbytku i życia materyalnego jak najwyrachowańszego, pewnym gatunkiem opiekowania się, nic bardzo uciążliwego z resztą, któremu się poświęcił, mieszkając u pani de Pënâfiel. Niepotrzeba powiadać, iż niezmiernym ten pałac był tém, co tylko można w święcie widzieć najwspanialszego i najbardziéj eleganckiego.
Kawaler był wielkim znawcą wszelkiego rodzaju ciekawości, któremi pokoje jego były napełnione. Pokazał mi swój zbiór rytych kamieni, który w istocie był bardzo odznaczający się i rozmawialiśmy o obrazach i starożytnościach.
Była blisko pierwsza godzina, gdy zapukano z lekka do drzwi, kamerdyner pani de Pënâfiel przyszedł prosić jéj imieniem o album zielone.
Don Ludwik otworzył zdziwione oczy; i odpowiedział że niema album zielonego; że już będzie temu miesiąc, jak je oddał pani Margrabinie. Służący wyszedł, i znowu zaczęliśmy rozmawiać.
Niezadługo znowu zastukano; kamerdyner powtórzył, że pani Margrabina żąda swego album zielonego, tego, co to było wysadzane emaliami, i że upewnia Kawalera iż go jéj nie oddał.
Don Ludwik, niemogąc tego zrozumieć, zaczął kląć i wzywać wszystkich djabłów; wziął pióro, przeprosił mnie, napisał słówko do swéj kuzyny, i oddał bilet lokajowi.
Znowu zaczęliśmy rozmawiać.
Lecz znowu rozmowa nasza została po trzeci raz przerwana; lecz teraz przez Kamerdynera Don Ludwika, który otworzył drzwi anonsując:
Pani Margrabina!
Pani de Pënâfiel zdawała się być ubraną do wyjścia; — powstaliśmy; ja skłoniłem się głęboko.
— Prawdziwie, mój kochany kuzynie, — rzekła do starego kawalera, odpowiedziawszy jak najgrzeczniéj, lecz jak najobojętniéj na mój ukłłon, — prawdziwie, muszę bardzo dbać o moje albumy, kiedy mam dość odwagi wchodzić do twojéj alchimickiéj jaskini; lecz jestem pewna że musisz miéć u siebie te rysunki; wyjeżdżam; przyobiecałam pani*** że je dzisiaj przyniosą i pragnę dotrzymać słowa.
Nowe usprawiedliwienia ze strony Don Ludwika, który upewniał iż oddał album; nowe poszukiwania, które pozostały bezskuteczne, a których jedynym skutkiem było, że Kawaler nie mógł się wstrzymać, i przedstawił mnie Pani de album.
Nie było mi również podobna nic powiedziéć jéj iż od dawna pragnąłem tego honoru, i chociaż mi odpowiedziała jaknajtonniéj temi nic nie znaczącemi słowy, — iż przyjmuje w każdą sobotę, lecz że także jest u siebie co środa na prima-sera, i abym nie raczył o tém zapominać.
— Na co odpowiedziałem nowym ukłonem, i tą inną nic nieznaczącą frazą, — iż to zaproszenie było zbyt drogą dla mnie łaską abym miał o niém zapomnieć.
Potém kawaler podał jéj rękę aż do powozu, który na nią czekał pod kolumnami, i odjechała.
Nigdy nie mogłam się dowiedzieć czy kawaler był pomimo wolnym wspólnikiem téj prezentacyi tak przyspieszonéj.
Już powiedziałem, że sobota była wielkim dniem przyjmowania w pałacu Pënâfiel; lecz środy były tém, co Margrabina nazywała swemi dniami prima-sera; tego dnia przyjmowała do dziesiątéj lub jedenastéj, dość małą liczbę osób, które przybywały ją odwiedzać, nim się w świat udadzą.
Pojutrze była to jedna z owych śród; przyznam się iż oczekiwałem tego dnia z dość wielką niecierpliwością.
Zapomniałem powiedzieć że tego dnia posłałem Panu de Cernay dwieście luidorów, które tym sposobem w zakład wygrał.




Rozdział 3.
PRIMA-SERA.

NIM się udałem do pałacu Pënâfiel, zrobiłem porównanie wrażenia, którego doznawałem, wrażenia przykrego, niedowierzającego, z niekłopotliwém zaniedbaniem i lubym pociągiem mego dawniejszego życia obok Heleny, gdyż pewnym byłem wchodząc do salonu w Serval, że zawsze i od wszystkich, przyjęty będę z przyjacielskim uśmiechem.
Nielękając się tego widzenia z panią de Pënâfiel, wiedziałem, że przez dziwaczną a jednak częstą sprzeczność zdań światowych, chociaż z niéj powszechnie szydzono, chociaż ją oczerniono, salon jéj wielkie jednak posiadał poważanie; posiadał prócz tego bardzo wielką potęgę, iż, czy fałszywą, czy prawdziwą, nadawał wartość każdemu, wedle któréj był odtąd nieodwołalnie przyjmowany i ceniony w święcie. Liczba i tak szczupła tych domów, tak potężny wpływ wywierających, iż same przeznaczały, i to stanowczo, każdemu jego miejsce w dobrem towarzystwie, codzień to bardziej się zmniejszała.
Łatwo to pojąć; niéma już ludzi, nad którymi możnaby wywierać to wszechwładztwo; życie klubów i izb reprezentacyjnych, tych innych wielkich klubów politycznych, wszystko pochłonęło. Pomiędzy mową mianą dzisiaj, a tą, która ma być miana jutro, pomiędzy partyą wista łub odegraną o dwa lub trzy tysiące luidorów, pomiędzy wszystkiemi rachubami niespokojnemi i wyłącznie zajmującemi, zakładu wyścigowego, w którym wystawia się konia za summę ogromną, pozostaje bardzo mało czasu na tę pogadankę łagodną, poufałą, kwiecistą, elegancką, która zresztą niéma echa w kraju! jak się wyrażają monomani mównicy, a która nie pozwala ani wygrać, ani przegrać pieniędzy na turfie.[1]
A potém, to życie światowe jest utrudzające; trzeba się ubrać najstaranniéj, aby pójść dusić się na routcie a potém marznąć oczekując swego powozu, gdy tymczasem tak jest wygodnie i przyjemnie, zasiąść na miękkie... krześle śród klubu, przespać się tam spokojnie po dobrym obiedzie, aby się przebudzić rześkim i wypoczętym do rozpoczęcia jakiego tęgiego wista, przy którym nic nie robi, dystrakcyi, chyba dym od sygar....
Liecz w owéj epoce, o któréj mówię, znajdowały się jeszcze niektóre domy bardzo lubiące pogadankę, a pałac Pënâfiel należał do tej małéj liczby wyłączności.
Pani de Pënâfiel. pomiędzy wszystkiemi swemi dziwactwami, posiadała dziwactwo tak zwane blue stocking[2] lecz co gorzéj jeszcze, dziwactwo erudycji, gdyż mówiła doskonale dwoma czy trzema językami; i niepodobna było uwierzyć w jak wysokim stopniu znała najwyższe nawet nauki. Gdyby te objaśnienia udzielone mi tylko przez takich uczonych jak Pan de Cernay, byłbym sobie pozwolił wątpić o ich dokładności; lecz wspomnienie z dziwacznéj przygody potwierdziło mi tę szczególniejsza zdatności pani de Pënâfiel.
Gdym był tak szczęśliwy żem napotkał w Londynie sławnego Tomasza Yonng, mówił mi z zapałem o nadzwyczajnéj nauce jednéj ze swych współ rodaczek, bardzo młodéj kobiécie w największym święcie żyjącéj, i do tego najpiękniejszą obdarzonéj twarzyczką, która, mówił „pochwaliła z jak największą dokładnością jego sławną teoryę optyczną rozkłada promieni; lecz żywo zaattakowała go względem wartości syllabicznéj lub dyssylabicznéj, którą chciał zastosować do Hiroglifów, wbrew systematowi Champelliona“
Wypadek ten tak nu się zdał być nadzwyczajny, i takiéj nabierał powagi przez podziwienie znakomitego uczonego który mi go opowiadał, żem go zapisał w moim podróżnym dzienniku. W Paryżu to dopiéro, po niejakim czasie widzenia osoby, i wymienienia nazwiska pani de Pënâfiel, przypominając sobie cóś o anegdocie Artura Young, zajrzałem do mego dziennika, i znalazłem w nim istotnie te szczegóły i nazwisko Margrabiny.
Raz jeszcze powtarzam, wszystko to co wiedziałem o pani de Pënâfiel: jéj nakazujące dziwactwa, koketerya którą tak ciągle i tak sztucznie umiała utrzymać, mówiono, ze z każdej pozycyi jaką przybierała, umiała zrobić najśliczniejszy obraz, przybierając zawsze układ w najrozkoszniejszego portretu» jéj humor fantastyczny, jéj wiadomości naukowe; pretensye zawsze nieprzyzwoite dla kobiéty która je okazuje, wszystko to bynajmniéj nie czyniło na mnie wielkiego wrażenia.
Kobiéty o których mówią dużo i rozmaicie rzadko kiedy tę moc posiadają; za bardzo szukają widzów, aby się nic miały ich obawiać; kobiéta poważna, godna i spokojna, o której nic nie mówią i nic nic wiedzą, daleko bardziéj imponuje.
A potém, mężczyzna z charakterem zimnym i powściągliwym, jeśli nie może rościć sobie prawa do wielkiéj sławy, będzie zawsze pewny być najdoskonaléj w równi że wszystkiém i ze wszystkiemi: gdyż tylko ludzie nadzwyczajnie przyjemni, i ludzie nadzwyczajnie śmieszni sami się najbardziéj odznaczają.
Powtarzam więc, iż bez niespohojności, lecz z ciekawością prawie złośliwą, udałem się do pałacu Pënâfiel, pewnej środy, wyszedłszy z teatru opery.
Zwykłe utrzymanie tego domu było prawdziwie książęce. W sieni bardzo wysokiéj, ozdobionéj posągami i niezmienieni! wazonami marmurowemi, pełnemi kwiatów, była liczna liberya upudrowana i ubrana w suknie błękitne wszędzie suto galonami obszyte i z kołnierzami pomarańczowemu. W obszernym przedpokoju, ozdobnym bardzo pięknemi obrazami i wspaniałemi wazonami Fainzy[3] także pełnemi kwiatów, była znowu liberya, lecz pomarańczowa, z błękitnym kołnierzem, i obszyta na wszystkich szwach burtami jedwabnemi, wyszywanemi w herby Pënâfielów. Nakoniec w salonie poczekalnym, znajdowali się kamerdynerowie, którzy, zamiast być smutnie ubrani czarno, mieli na sobie fraki z niestrzyżonego aksamitu lażurowo błękitnego, podszyte pomarańczową jedwabną materyą, z dużemi emaliowanemi herbowemi guzikami.
Gdy mnie zaanonsowano, znajdowało się u pani de Pënâfiel pięć lub sześć kobiet; trzech mężczyzn, na tak zwanym prima sera.
Pani de Pënâfiel ubrana była czarno, z powodu nie wiem już jakiéj dworskiéj żałoby; śliczne jéj czarne włosy przeplecione były żaisem czarnym; wydała mi się nadzwyczaj powabna i rzadkim blaskiem jaśniejąca. Omyliłem się zapewne, lecz zdało mi się, (i to może było powodem żem ją znalazł tak piękną) zdało mi się, że chociaż mnie przyjmowała z grzecznością zimną i ceremonialną, jednak niedojrzanie prawie zapłoniła się pod swym różem.
Po kilku słowach, które do niéj przemówiłem, rozmowa, którą moje przybycie przerwało, zaczęła toczyć się na nowo.
Chodziło o awanturę niezgorzéj gorszącą, w któréj honor kobiéty i życie dwóch mężczyzn były narażone; wszystko zresztą powiedziane w jak najprzyzwoitszych wyrażeniach, i z osłonieniem szczegółów tak mglistém, i z przypominaniem drobnostek tak przezroczystém, że imiona własne nie tyle by były nawet znaczące.
Jak to prawie zawsze się zdarza, przez jeden z owych trafów, które los zrządzać lubi, w chwili gdy każdy dokładał swoje słówko, swą uwagę lub obmowę względem téj przygody, zaanonsowano męża, i żonę o których właśnie była mowa.
To zaprezentowanie się tak małżeńskie, wymienione i wytłómaczone z resztą świeżym powrotém do Paryża, który wymagał téj pierwszéj wizyty, w takowy sposób oddanéj, bardzo mało wszystkich zdziwiło.
Jednakże, chociaż osoby zapełniające ten salon nazwyczajone były do podobnych na prędce, potrwało przez sekundę głębokie milczenie dość zakłopotane i nie mniéj w kłopot wprawiające; natychmiast pani de Pënâfiel, z najnaturalniejszą łatwością obejścia się, zapewne aby wmówić że to dalszy ciąg zaczętéj rozmowy, i do mnie mowę obracając, co mi się wydało rzeczą bardzo dziwną, rzekła:
— Pan więc sądzisz że partycya tego nowego maestro bardzo wiele na przyszłość zapowiada?
— Talent pełen wdzięku i melancholii, tak jest pani, — odpowiedziałem bynajmniéj niezmięszawszy się. — Nie posiadający może nadzwyczajnéj mocy, lecz muzyka jego nacechowana jest czystością, wdziękiem niewysłowionym
— A któż to jest ową mową gwiazdą muzykalną? — spytała pani de Pënâfiel z odcieniem pretensji popisywania się, młoda kobiéta świeżo przybyła, o któréj tylko co przed chwilą tak płocho mówiono.
— Bellini... — odpowiedziałem kłaniając się, aby oszczędzić pani de Pënâfiel téj odpowiedzi.
— A tytuł opery, pani Margrabino? — spytał mąż, z miną największego zajęcia, i zapewne aby niedozwolić wyczerpać tak prędko pdobnego przedmiotu rozmowy, który w istocie rzadką był rzeczą.
— Zapomniałem pani powiedzieć, że tytuł téj nowéj opery jest Norma, — pospieszyłem odpowiedzieć zwracając mowę do pani de Pënâfiel przedmiotem jest, jak mi się zdaje, miłość Kapłanki Galijskiéj.
Pani de Pënâfiel, podchwytając natychmiast ów temat, wyhaftowała go do zachwycenia, i wykazawszy wszystko co można było zrobić z przedmiotu tak dramatycznego, pochwyciła natychmiast sposobność popisania się z erudycyą o wierze druidów, o kamieniach celtyckich; potém przeczułem że nie zadługo dojdzie, bardzo naturalnym zwrotem, do sprzeczki o wartości syllabieżnéj Hieroglifów, wznowionéj przez Artura Young.
Chociaż, przypadkiem, dosyć zajmowałem się tym rodzajem nauki, gdyż mój Ojciec, wielki przyjaciel sławnego orientalisty, Pana de Guigues, długo w swéj samotności rozmyślał nad temi problematami alfabetycznemi, mógłbym był nadzwyczajnie przyłożyć się do tego aby pani de Pënâfiel popisywała się, zapewne, moim kosztem; lecz pretensya jéj obraziła imnie, i odpowiedziałem niezadługo na attak hieroglificzny, tą razą zupełnie wprost uczyniony, najwywyraźniejszém wyznaniem głębokiéj mojéj nie wiadomości w tych materyach, których sama oschłość już mnie przerażała.
Zdało mi się iż to wyznanie niewiadomości wielkiego ciężaru ulżyło innym mężczyznom, gdyżby płonili się nie mieszając do podobnéj rozmowy, która zawsze dowodzi naukę wyższą, nad pospolite wychowanie.
Nie wiem czy pani de Pënâfiel obrażona została moją powściągliwością, z powodu któréj straciła tak piękne porę okazania swéj umiejętności, lub czy też sądziła że tylko udaję niewiadomość; lecz nie mogła powściągnąć wzruszenia gniewu; jednakże z nieporównaną sztuką i taktem powróciła do Druidów, i przechodząc od napisów celtyckich, do ubioru tak malowniczego kapłanek dawnych Gallów, do ich szat wlokących się, do powabnego effektu jaki sprawiać musiał wieniec z gałązek ostrokrzewu w ich włosach czarnych lub płowych, jak najnaturalniéj sprowadziła rozmowę z naukowéj wysokości, do któréj ją zrazu podwyższyła, aż do pospolitych drobnostek toalety codziennéj, i tym sposobem upowszechniła rozmowę.
Wyznam że te rozmaite przejścia jak najzręczniéj i najostrożniéj były użyte przez panią de Pënâfiel, i że ktokolwiek inny, jak kobiéta Z ustalonym już rozumem, obfitym, zręcznym i nawykłym do świata, wcale nie byłby sobie dał rady.
Bynajmniéj nie byłem zdziwiony, gdyż niespodziewałem się znaleść u niéj prosto-duszną skromność i niedoświadczenie; znudzony też już tém nic nie znaczącém paplaniem, i czując, że ani był czas, ani miejsce do rozpatrzenia się do woli w tym charakterze, który twierdzono być tak szczególnym już wstawałem aby wyjść niespostrzeżony, przy zdarzonéj sposobności wchodzącéj nowéj wizyty, gdy pani de Pënâfiel, obok któréj siedziałem, rzekła do mnie, w chwili gdy wynoszono samowar i tacę do drugiego małego salonu: — Czy Pan nie wypije filiżankę herbaty? — Skłoniłem się i pozostałem:
Był tego wieczora wielki bal u jednego z tych grzecznych cudzoziemców, którzy, pod wyraźnym warunkiem iż im dozwolą pozostać w ich salonach i przypatrywać się uroczystościom które wydają, pożyczają pierwszemu tonowi towarzystwa, które tę przysługę bardzo śmiało przyjmuje, swój pałac, swych służących i swą wieczerzę.
Prawie wszystkie wizyty z prima-sera pani de Pënâfiel tam się udawały, dość byłem nie pewny czy także pójdę, gdy najszczęśliwszy przypadek zechciał iż zaanonsowano Lorda Falmouth.
Nie widziałem go od tego tak nagłego wyjazdu do Izby Parów, gdzie miał rozstrzygnąć zajmujące pytanie względem Indyj wschodnich. — Tak wielka istniała różnica pomiędzy jego oryginalnym dowcipem, a dowcipem większéj części osób które zwykle widywałem, iż namyśliłem się pozostać dłużéj, niżelim z razu pragnął w pałacu Pënâfiel.
Po herbacie zostaliśmy więc sami, pani de Pënâfiel, Lord Falmouth i ja; zapomniałem o niepostrzeżonym, po za dużém krzesłem Margrabiny, w ustronnym zakącie salonu, młodym znakomitym cudzoziemcu, Baronie Stroll, który się zdawał niezmiernie nie śmiały, i który, aby sobie nadać jakoweś ułożenie, od półgodziny już przeglądał to samo album: młody Baron był niezmiernie czerwony, oczy mu prawie stanęły kołem i konwulsyjnie ściskał swój kapelusz pomiędzy kolanami; Lord Falmouth, pokazując mi go, rzekł z cicha, swoim tonem poważnie szyderskim, te słowa tak znane Wezyra Maroko do Sułtana Schaabaama; który patrzy na rybki czerwone: — Bądź spokojny, będzie tego jeszcze na dobrą godzinę.
Pani de Pënâfiel nie postrzegła tego obcego, siedzącego, powtarzam, za bardzo wysoką poręczą jéj fotelu, przy stoliku, na którym było pełno porozkładanych album; gdyż za nadto umiała czynić honory swego domu, aby go tak pozostawić osamotnionego.
Pani de Pënâfiel zaczęła od czynienia bardzo grzecznych wymówek Lordowi Falmouth, że go tak rzadko teraz spotyka. — Na co odpowiedział skromnie że na nieszczęście był tak obelżywie głupim, a głupowatość jego tak straszliwie była udzielającą się, że na stu osobach z któremi chciał rozmawiać, jedna lub dwie zaledwie miały tak silny umysł aby się oprzeć zarazie jego głupowatości, i nie stać się tak głupiemi jak on po kwandransie rozmowy; zgubny wpływ, nad którym rozpaczał z najkomiczniejszém upokorzeniem, wyrzucając sobie ze tym sposobem uczynił nieprzeliczoną liczbę ofiar, których przytaczał nazwiska, jako żyjące dowody fatalności swego losu.
Ach! Pani Margrabino! — mówił potrząsając głową z miną zasmuconą, — narobiłem, jak sama widzisz, wiele złego przez moje głupstwo!
— Bezwątpienia, i z tego względu najbardziej Pan jesteś godnym nagany, żeś tylko w połowie źle zrobił, ponieważ twoje ofiary zmartwychwstają jako nudziarze wszelkiego gatunku, rzekła pani de Pënâfiel: — i na nieszczęście rodzaj ich zarówno jest urozmaicony jak obfity i natrętny. Bo w istocie, nie znam nic tak fizycznie natrętnego jak przytomność nudziarza, — mówiła daléj; — istnieje we wpływie, który pomimo woli naszéj na nas wywierają cóś przykrego... podwójnie zasmucającego; i czyni na nas takie wrażenie, jakby czyniła zgryzota... za niepopełnienie złego postępku.
— Ja, — rzekł Lord Falmouth, — błagam o przebaczenie za przerażającą głupowatość mego trywialnego porównania; lecz często trudno wziąść górę nad doznanemi wrażeniami, ile razy mi się zdarzy paść ofiarą nudziarza, doznaje najzupełniéj tego samego uczucia jak gdybym słyszał iż piłują korek, tak, jest to gatunek zgrzytania przytłumionego, przerywanego, jednotonnego, które mi najdoskonaléj dozwala zrozumiéć okrucieństwo Tybera i Nerona... Ci tyrani musieli być nadewszystko znudzeni przez swych dworzan.
— Ja, przyznam się do mojéj słabości, rzekłem; — lubię bardzo... nudziarzy. Tak jest, gdy rozmawiamy z osobą dowcipną, nigdy bez żalu nie widzimy zbliżającego się końca rozmowy... gdy tymczasem w rozmowie z nudziarzem.. o! jest kres rzadki, jedyny, szacowny, który sowicie opłaca wszystko cośmy mogli ucierpieć. Jest to chwila... w której Opatrzność go zabiéra!...
— Prawda jest jednak, — rzekł Lord Falmouth, — że, uważając go jako karę lub umartwienie, można z niego korzystać.... Lecz mniejsza oto, gdyby ich podobna było wyniszczyć jedném słowem! jedném tylko słowem... byłażbyś Pani tak dalece przyjaciółką ludzkości aby wymówić to słowo?
— Wyniszczyć? — rzekła pani de Pënâfiel; — wyniszczyć zupełnie? fizycznie?
— Bo też aby ich wyniszczyć duchownie, o tém ani myśleć nienależy... Ja mówię o wyniszczenie ich na piękne i dobre, z ciałem, kościami i chustką na szyi, — rzekł Lord Falmouth.
— Bo też prawdziwie nic więcéj nie warci!...lecz... sposób byłby gwałtowny... Przeciwnie zaś, gdyby, wymówiwszy jedno słowo.... To sprawia wielką pokusę! — odezwała się znowu Margrabina.
— Jedno słowo, — rzekłem jéj; — wymawiając, przypuszczam, twe imię Pani, jak się używa imienia świętego na wygnanie djabła.
— Ależ by to była rzecz przerażająca, — rzekła
— Alboż niedowiedziono że nudy są także zabójstwem? — rzekł Lord Falmouth. — Bez skrupułów więc; a potém zobaczysz Pani jak wolno odetchniesz; jak uczujesz powietrzo krąg rozrzedzony, oswobodzony od tych ciężkich wyziewów, które sprawiają tak bolesne poziewania; jak wszędzie pójdziesz wolno i bez obawy!
— Kiedy tak, zdaje mi się żebym powiedziała: precz z nudziarzami! — odpowiedziała Margrabina; bo prawdziwie jest to wieczysta niespokojność; trzeba zawsze uważać o czém się toczy rozmowa, a to nieznośne zatrudnienie. Ale temi szaleństwami przypomniałeś mi Pan bardzo dziwną powiastkę, którą niedawno czytałam w staréj książce niemieckiéj, a która mogłaby służyć za kamień probierczy lub termometr samolubstw u ludzkiemu, gdyby każdy chciał odpowiedzieć szczerze na zapytanie uczynione w téj powiastce. Jest w niéj mowa o biednym studencie Lipskim, który nie mogąc co lepszego zrobić, przyzywa złego ducha; ten mu się pokazuje, i oto szczególniejszy targ który mu proponuje: — »Każde zrobione przez ciebie życzenie otrzyma skutek, lecz pod tym warunkiem że wymówisz głośno to słowo Sataniel: a za każdą razą jak to słowo wymówisz, jeden z twych bliźnich, słowem, człowiek umrze w kraju dalekim; nie będziesz obecny ani jego konaniu, ani jego śmierci, i nikt, prócz ciebie, na całym święcie wiedzieć nie będzie ze ziszczenie się jednego z twych życzeń kosztowało życie jednego z twych bliźnich. — I będę mógł wybrać kraj, naród mojéj ofiary? — rzekł uczeń. — Ma się rozumieć. — Zgoda, mistrzu, oto masz moję rękę, — rzekł do czarta.» — I kosztem to Turków, którzy oblegali wówczas Belgrad, student zadowolił wszystkie swoje życzenia, które przewyższyły piędziesiąt do sześćdziesięciu tysięcy Turków. — Powiastka jest pospolita, — mówiła dalej Margrabina; — lecz chciałabym wiedzieć czy znajdzie się dość ludzi, pewnych tajemnicy, którzy oparliby się pokusie wymówienia zgubnego wyrazu, gdyby szło o spełnienie tym sposobem życzenia gorąco upragnionego!
— Jest to po prostu to, co nazywają, jak mi się zdaje, zabójstwem przedajném, — rzekł Lord Falmouth; — a co do mnie, — mówił daléj, — gdyby życzenie warte było tego trudu, to jest, gdyby chodziło o niepodobieństwo, na przykład, aby być tyle szczęśliwym i zasłużyć na twe względy, Pani, niebardzo bym uważał na życie kilku nikczemnych mieszkańców... Grenlandyi naprzykład, albo na życie Lapończyka, bo to daleko mniejsza istota, i grzech zapewne byłby mniéj wielkim...
Margrabina uśmiechnęła się wzruszając ramionami, i rzekła do mnie: — A Pan, czy myślisz że większa liczba wahała by się długo pomiędzy swą chęcią a zabójczym wyrazem?
— Ja sądzę, Pani, że tak mało byłoby wahania, ze strony nawet najszanowniejszych ludzi, jak to mówią że, gdyby w naszym wieku złotym, zły duch proponował podobny targ, za tydzień świat stałby się najzupełniejszą samotnią, i że niezadługo, ty sama Pani, Lord Falmouth i ja, poświęceni byśmy byli kaprysowi którego z naszych najpoufalszych przyjaciół, który, zamiast zadawać sobie pracę biegać aż do Grenlandyi, zrobiłby nam łaskę, iżby obszedł się z nami jako z sąsiadami.
— Ale zaraz, — rzekł Lord Falmouth: — przypuśćmy że w istocie kaprysy i żądze ludzkie, zadowalając się tak własnym kosztem, zmniejszyłyby ją tak dalece, iżby tylko pozostały dwie osoby w jakim zakątku ziemi: mężczyzna, któryby namiętnie kochał kobiétę, która by go nienawidziła? i gdyby szatan, wedle swego systematu, rzekł mu: — Ugoda moja zawsze taż sama; wyrzecz groźne słowo, będzie cię kochać, lecz umrze, a ty odpowiedzialnym za jéj śmierć będziesz;» — mężczyzna powinienżeby wyrzec fatalny wyraz jeśli kocha prawdziwie?
— Wyrzec, byłoby to dowieść że się kocha szalenie, — rzekłem do Lorda Falmouth.
— Tak, dowiódłby tego kto jest prawowierny katolik, — rzekła pani de Pënâfiel, — gdyż miłość byłaby w tenczas kupioną kosztem mąk wiekuistych; gdyby nie to okrutne samolubstwo.
— Lecz, Pani, dozwól mi zrobić sobie uwagę, że, ponieważ chodzi o szatana, widoczną jest rzeczą że to wszystko działoby się pomiędzy katolikami.
— Pan ma słuszność, — odpowiedział Lord Falmouth, — a uwaga jego przypomina mi wykrzyknięcie nadziei i szczęścia owego nieszczęśliwego rozbitka, który, wyratowawszy się od utonięcia, zawołał, widząc szubienicę wzniesioną na ziemi do któréj przybił; » Niechaj będzie Bóg pochwalony! jestem przynajmniéj w kraju ucywilizowanym!» Lecz, — dodał Lord Falmouth, — doprawdy, niepowinnoż to wprawiać w rozpacz, gdy pomyślimy, że, za dni naszych, znajdują się jeszcze ludzie tak wspaniale, tak szczęśliwie uposażeni, iż co rano przepędzają trzy lub cztery godziny na staraniu się aby zobaczyli diabła! na wywoływaniu go, i przyzywaniu do siebie!....
Znalazłem niedawno jednego z pomiędzy tych błogosławionych, przy ulicy de la Barillerie... jest on, za to upewniam, przenikniony najgłębszém przekonaniem że mu się kiedyś uda, i przyznam się żem mu ze wszystkich sił zazdrościł tego zatrudnienia, tém bardziéj że mu go gdy zabraknąć niemoże. A, życzenie, które, utrzymywane nadzieją, trwa przez całe życie, nie będąc nigdy zadowoloném, nadzwyczajnie zdaje mi się zbliżać do szczęścia.
— Lecz wasz wielki poeta, — rzekłem do Lorda Falmouth, — Byron? nie byłże tak dziecinnym, iż przez niejakiś czas zajmował się podobnemi szaleństwami?
— Byron!! Ach! nie mów mi Pan o tym człowieku, — zawołała Margrabina z wyrazem goryczy i prawie nienawiści.
— Ach! strzeż się Pan; — rzekł do mnie Lord Falmouth z uśmiechem. — Niepomyślawszy o tém, sam Pan wywołałeś diabelskę postać, którą pani Margrabina będzie chciała odpędzić całą potęgą swych zaklęć, gdyż ją nienawidzi.
Byłem bardzo zadziwiony, gdyż bynajmniéj nie spodziewałem się znaleść pani de Pënâfiel anti-Byronistką. — Wszystko owszem co mi powiadano o jéj humorze fantastycznym, o jéj charakterze śmiałym zdawało mi się być w największej harmonii z tym jeniuszem pogardnym i paradoksalnym. — Zwróciłem więc baczną uwagę na resztę rozmowy pani de Pënâfiel, która odezwała się z gorzkim uśmiechem:
— Byron! Byron! tak srogi i w rozpacz wprawiający! serce złe i zatwardziałe! Gdy pomyślimy jednakże, że przez niewytłumaczony fatalność, każdy umysł młody, i bogaty skarbem nieocenionych złudzeń, oddaje je właśnie na pastwę temu nienasyconemu i godnemu pogardy szatanowi! trzeba doprawdy uwierzyć w prawo sprzeczności.
— Lecz nic oczewistszego jak pociąg ku sobie sprzeczności, — rzekł Lord Falimouth. — Pytam Panię, powabny motyl, naprzykład, — dowcipna istotka napowietrzna, skoro tylko spostrzeże gdzie płomyk jasny i dobrze dopiekający, czyż nienadbiega natychmiast z swemi wdziękami, on, syn Zefira i Aurory, aby się najrozkoszniéj w nim upiec?
— To téż, — odezwała się znowu pani de Pënâfiel, z pewnym rodzajem egzaltacyi, który uczynił ją nadzwyczaj piękną, — nie mogę pomyśleć bez goryczy o tylu duszach szlachetnych i ufnych, na zawsze w rozpacz wprawionych przez złowrogi jeniusz Byrona! Ach! jakże się dobrze odmalował w Manfredzie! Patrzcie: zamek Manfreda tak ponury i zniszczony, to prawdziwie jego poceza! to jego straszliwy umysł!! Bez niedowierzania wchodzisz do tego zamku, którego dzika i wzniosła powierzchowność uderzyła cię; lecz skoro raz wejdziesz, skoro raz owładnie cię swym urokiem jego pan nie miłosierny, żale już wtedy próżne, obdziera cię bez litości z twéj najczystszéj wiary: a potém kiedy ci wydrze ostatni urok, ostatnią iskrę wiary w tobie zatłumi, wielki pan wypędza cię z urągliwym uśmiechem: a jeśli spytasz co ci przynajmniéj daje w zamian za bogactwa twéj duszy, tak na zawsze zgubionéj i znieważonéj....
— Otóż, pani, — rzekłem, dozwalając sobie przerwać Margrabinie, — potężny Manfred odpowiada: »Dałem ci powątpiewanie.... powątpiewanie!... mądrość mędrców.» — Lecz, — dodałem, ciekawy zobaczyć czy pani de Pënâfiel podziela moje uwielbienia, podobnie jak moje antypatye, — jeśli Pani tak bardzo przeklinasz Byrona, czyż szlachetna jego ojczyzna nieprzedstawia ci, jeśli tak wyrazić się można, lekarstwa przeciwko téj truciźnie tak niebezpiecznéj! Walter-Skota?...
— O! rzekła składając ręce z wdziękiem prawdziwie zachwycającym i prawie naiwnym, — jakże jestem szczęśliwa że Pana tak słyszę mówiącym!... Nieprawdaż że wielki, dobry, boski, uwielbiony Skott jest prawdziwém lekarstwem przeciwko truciźnie Byrona? To też, kiedy mając duszę cale zbolałą, uciekasz rozpacznie ze straszliwego zamku Manfreda, z jakąż wdzięcznością znajdujesz się w uśmiechającém i spokojném domostwie Skotta, tego starca tak łagodnego, tak poważnego, i z tak pogodném obliczem! Jak cię z czułością przyjmuje! jak jego litość jest rozczulająca! jak cię uspokaja, jak cię pociesza! jak ci przedstawia świat w świetle czystém i promieniejącém, podwyższając wszystko co jest szlachetne, dobre, wspaniałe w sercu ludzkiém! jak cię nakoniec o tyle podwyższa we własnych oczach, ile cię Byron poniżył! a jeśli ci już niepowróci twych złudzeń na zawsze straconych, co, niestety! jest rzeczą niepodobną, ale nieprawdaż że ukołysze niekiedy twą boleść nieuleozoną swemi dobroczynnemi powieściami?... O! powiedz, powiedz Pan, nie jestże to wielka, wspaniała sława, sława Walter-Skotta? Którenże jest człowiekiem prawdziwie wielkim i potężnym? ten co wprawia w rozpacz, czy ten co pociesza? Gdyż, niestety? dać uwierzyć w złe tak jest łatwo!!! — dodała Margrabina z wyrazem rozdzierającéj goryczy.
Chociaż to wszystko bardzo dobrze powiedziane i zresztą dobrze pomyślane, zdawało mi się może za nazbyt mieścić w sobie frazeologii jak na prostą rozmowę, jednak w całéj téj rozmowie Pani de Pënâfiel nie to mnie najbardziéj zadziwiło.
Każdemu może prawie doznać się zdarzyło tego niewytłumaczalnego uczucia, z którego wynika że przynajmniéj przez trwanie sekundy, zdaje się nam żeśmy już stanowczo widzieli lub słyszeli, to, co widzimy lub słyszemy, chociaż jesteśmy najzupełniéj pewni, że widzimy widok na który patrzymy, lub słyszemy osobę która mówi, niezawodnie raz pierwszy; otóż właśnie to, co pani de Pënâfiel powiedziała z powodu jeniuszu Byrona i Skotta, dało mi uczuć zupełnie podobne wrażenie. To tak dobrze się zgadzało z moją myślą najduszniejszą, i tak doskonale zdawało się być jéj echem, żem zrazu prawie osłupiał; potém zastanowiwszy się, że to, co powiedziała pani de Pënâfiel było tylko ocenieniem prostém i bardzo naturalném dwóch przeciwnych sobie jeniuszy, mówiłem daléj jak najobojętniéj, nie dawszy poznać tego co doznał; gdyż pani de Pënâfiel wydawała mi się prawdziwie bardzo wzruszona i bardzo naturalną gdy to mówiła.
— Bez wątpienia, pani, jeniusz Byrona jest niezmiernie zasmucający, a Walter Skotta bardzo pocieszający, i jeden zdaje mi się mieć wielką przewagę nad drugim; lecz te żale i te pocieszenia zdają mi się być trochę przesadzone w naszéj epoce: bo dziś nikt ani się zasmuca ani pociesza z takiéj drobnostki.
— Jakto? — spytała mnie pani de Pënâfiel.
— Ależ, zdaje mi się, Pani, że nieżyjemy już w czasach nieszczęść i szczęśliwości urojonych; wzięto się na rozsądny sposób zastąpienia dobrem materyalném wszystkie marzące i szalone ideały namiętności; jest więc wiele podobieństwa iż daleko bardziéj bliscy jesteśmy szczęścia, nizżeliśmy kiedykolwiek byli! Bo dla tych nawet co najzupełniéj są uposażeni, nic nie jest bardziéj niepodobnego do urzeczywistnienia jak idealność; gdy tymczasem ze zdrowym rozsądkiem każdy może spodziewać się iż sobie zapewni małe szczęście materyalnie, bardzo przyzwoite.
— To więc takim sposobem, — rzekła do mnie pani de Pënâfiel z niecierpliwością, — Pan zaprzeczasz namiętności? utrzymujesz że za dni naszych już nie istnieje?
— Mylę się, Pani, istnieje jeszcze namiętność jedyna która pozostała, a ta zgromadziła w sobie gwałtowność wszystkich innych. Wpływ téj namiętności jest niezmierny: jestto jedyna nakoniec, która korzystnie użyta, mogłaby za dni naszych wywrzéć wpływ na całe towarzystwo ludzkie... na obyczaje naprzykład! A chociaż jesteśmy, niestety! o tysiąc mil od powabnéj naturalności wielkich epok zabaw i zalotności, namiętność, o któréj Pani mowię, mogłaby prawie zamienić każdy salon Paryzki w zgromadzenie Kwakrów lub miesczan amerykańskich.
— Jak to? — rzekła pani de Pënâfiel.
— Słowem, chcesz Pani widzieć jak najdzikszą skromność panującą we wszystkich rozmowach? chceszże słyszeć życzenia bez końca wszystkich mężczyzn (ma się rozumieć tych co żon niemają) aby małżeństwo było świętem i kobiéty ściśle wypełniały swe obowiązki? chceszże Pani widziéć, nakoniec, urzeczywistnione pomysły, marzone przez najsurowszych moralistów?
— Co do mnie, chciałbym to widzieć choć raz przypadkiem.... przechodząc, — zawołał Lord Falmouth udając przerażoną minę: — lecz nic więcéj; protestuję... gdyby to miało trwać długo!
— Lecz tajemnica téj namiętności, rzekła pani de Pënâfiel, — téj namiętności co może działać podobne cuda, jakaż to tajemnica;
— Egoizm, czyli namiętność dobrego bytu materyalnego: namiętność która się tłumaczy przez wyraz bardzo prosty i bardzo znaczący, pieniądze.
— A jakże pan zastosujesz niezmierne zamiłowanie pieniędzy do rozwinięcia nie mniéj wielkiego téj groźnéj cnoty, któréj skreślasz tak przerażający obraz, żem jeszcze zupełnie nie ochłonął? — rzekł Lord Falmouth.
— Jak się czyni w pańskim kraju, nakładając niezmierną pieniężną karę na każde przestąpienie powinności... I cóż Pan chcesz? w naszéj epoce, najzupełniéj stanowczéj, tego się tylko lękamy co nas może spotkać w codzienném życiu, przeszkodzić naszemu dobremu bytowi, a pod tym względem, kara pieniężna zastosowana do utrzymania dobrych obyczajów, byłaby bezwątpienia najsilniejszą dźwignią towarzyską naszéj epoki. I tak, naprzykład, przypuść moralistę głębokiego, nieubłaganego, który postanowił zerwać poprostu ze słabościami które świat przyjmuje, człowieka namiętnie zamiłowanego w swéj powinności... lub, jeśli ci się lepiéj podoba, wyobraź sobie człowieka bardzo brzydkiego, bardzo nudnego, a zatém niezmiernie zazdroszczącego niektórych powabnych grzeszków, których popełniać nie może, a zatém postanawia ścigać je do upadłego; niechaj ten zawzięty moralista będzie do tego prawodawcą, i kiedyś przyjdzie w izbie parów wystawić najponurszy obraz stanu teraźniejszych obyczajów; niechaj, nakoniec, żąda i otrzyma, od większéj części, która bez wielkiego wysiłku wyobraźni przypuścisz że się składa z ludzi także niezmiernie brzydkich i niezmiernie nudnych; niechaj otrzyma, mówię, nie wiem dla jakowego względu, uorganizowanie policji towarzyskiéj, przeznaczonéj do czuwania, wykrywania, wszelkiego nadużycia, wszelkiego naruszenia obyczajów, i niechaj nakoniec ustanowią prawo, które by za karę naznaczało, dajmy nato karę pieniężną pięćdziesięciu tysięcy franków za to czułe przestępstwo, którego rozgłosem trybunały codziennie się rozlegają; niechaj kara ta podwojoną będzie w razie powtórnego przekroczenia, i nie tak, jak u was, ofiarowana jako wstydne wynagrodzenie za obrazę, która by tutaj zachowała wszystkie swe prawa pomszczenia swego honoru, lecz która byłaby użyta, przypuszczam, na wychowanie podrzutków... aby zbytek zaopatrzał nędzę.
— I Pan sądzisz, — zawołała Margrabina, — iż nędzna obawa zapłacenia znacznéj kwoty pieniężnéj, uczyniła by większą część mężczyzn mniéj bacznych na wdzięki kobiét, mniéj im nadskakujących?
— Tak mocno temu wierzę, pani, iż mogę skreślić najdoskonaléj dwa widoki najzupełniéj odmienne, jakieby przedstawił salon napełniony temi samemi osobami, w wilię, lub nazajutrz dnia, w którymby prawo podobne zostało ogłoszone dniem pierwéj, widziałbyś mężczyzn, jak zwykle, uśmiechających się, wesołych, powabnych, mówiących swym najłagodniejszym i najczulszym głosem, aby rozwinąć jak najciszéj, z mewy słowionym wdziękiem w spojrzeniu i głosie, miłosne zasady téj ogólnéj logiki: — »To co się podoba, jest dobrem. — Cnota jest to dyskrecja.-Nieradzono się twego serca, gdy ci narzucono twego dręczyciela. — Są uczucia, które sympatya czyni nieuchronnemu — Dusza twoja szuka swéj siostry... swéj drugiéj połowy... weź moję duszę“ (owa cząstka oderwanéj duszy ma wąsy lub ogromne faworyty) »Skoro dojdzie do pewnego stopnia, miłość występna staje się świętym obowiązkiem, i t. d. Bo już pomijam, aby panią nie nudzić, mnóstwo innych przewybornych dowodzeń, które zarówno nie zwodzą tych co ich słuchają, jak tych co je czynią. — Lecz nazajutrz po ogłoszeniu naszego straszliwego prawa, lecz gdyby chodziło o pieniężną karę, co za różnica! Jakże owe piękne wczorajsze dowodzenia mogłyby się zakończyć znaczną pieniężną kwotą, którąby trzeba zapłacić, a ta summa uszczupliłaby zbytek i wygódki, które są potrzebą życia głównie zmysłowego, dla którego miłość jest ostatnim ze zbytków, — zobaczyłabyś Pani jak mężczyzni stali by się raptem poważni, nadęci, godni, lękający się najmniejszéj rozmowy z kobiétą, gdyby trochę zanadto byli oddaleni od ogólnego koła; słowem wstydliwi i dzicy jak pensyonarki w przytomności mistrzyni; usłyszał byś jakby raptem zawołali, aby ich dobrze usłyszeć można, i głosem jak najuroczystszym, owym głosem grubym, który zachowuję do mówienia o polityce, odmawiania wyświadczenia przysługi, lub łajania żony i dzieci: — „Zresztą, towarzystwo utrzymuje się tylko przez obyczaje. — Trzeba przecie aby było coś stanowczego. — Są powinności, które człowiek dobrze wychowany umié i po winien szanować. — Miałem matkę! — Będę kiedyś Ojcem. — Prawdziwa rozkosz zależy tylko na spokojném sumieniu, i t. d. — Bo już nie chcę panię nudzić mnóstwem innych zasad mniéj lub więcéj moralnych, które, skoroby tylko chodziło o pieniężną karę, mogłyby najwierniéj i bardzo po prostu przetłumaczyć się temi słowy: — »Panie, jesteście bez wątpienia jak najbardziéj zachwycające; lecz bardzo także lubię moję łożę w teatrze Opery, mój pałac, mój stół, moję stajnię, moję grę, moję coroczną podróż do wód lub do Włoch, moje obrazy, moje rozmaite przedmioty sztuk pięknych; a, narazić choć cokolwiek to wszystko za kilka chwil szczęśliwości... równie rzadkiéj... jak jest upajającą... Nie!”
— To niegodnie, — rzekła Margrabina; — na stu mężczyznach, jeden się może nie znajdzie który by tak myślał!
— Pozwól mi pani, abym był zupełnie odmiennego zdania: sądzę że teraz ludzie niemiłosiernie są przywiązani do dobrego bytu, wygodnego i materyalnego, i że mogą, umieją i chcą poświęcić mu wszystko, a najbardziéj to, co nazywają namiętnością serca.
— Pan tak myślisz? — rzekła mi pani de Pënâfiel z głębokiém podziwieniem. — Pan tak myślisz? Ileż to pan przecie masz lat?
To zapytanie zdało mi się tak dziwne, tak nieprzyzwoite, zresztą, tak trudno było na nie odpowiedzieć bez wydania się nadzwyczaj śmiesznym, iż, kłaniając się z największym uszanowaniem, powiedziałem na los:
— Gwiazda moja była dla mnie bardzo przyjazną, pani Margrabino, iż dozwoliła mi przyjść na świat w wigilję pani urodzin...
Pani do Pënâfiel uczyniła poruszenie dumnego oburzenia, i rzekła do mnie z jak największą powagą: — Ale ja bardzo na serio mówię!

I ja też bardzo na serio mam zaszczyt pani odpowiadać; zapytanie, któreś raczyła mi uczynić, jest dla mnie dowodem zajęcia zbyt pochlebnego, abym na nic nie miał odpowiedzieć tak, jakém powinien.
— Lecz jakże Pan wiesz ile mam lat? — spytała mnie pani de Pënâfiel, z pewnym gatunkiem bardzo zdziwionéj ciekawości.
— Od dziś za wiele bardzo jeszcze lat, — rzekłem z uśmiechém, — ta tajemnica nie będzie już panie niepokoić, i spodziéwam się dość długo żyć w paninéj łasce, abym o niéj zapomniał kiedy będzie trzeba aby była zapomnianą...
W téj chwili kichnięcie, tém głośniejsze, im potężniéj było wstrzymywane, rozległo się w stronie młodego cudzoziemca, który, wedle przepowiedni Lorda Falmouth, nie przestał od godziny przewracać kart tego samego album, w najgłębszém milczeniu. Na ten hałas pani de Pënâfiel podskoczyła z podziwienia, potém obróciła głowę i niezmiernie się zmięszała gdy postrzegła za sobą Pana de Stroll.
Lecz tak uprzejmie przeprosiła go za zapomnienie w którém zdawało się iż go pozostawiła, iż młodzieniec uznał jéj postępowanie zupełnie naturalném, i nawet zdawał się być wdzięczny sam sobie iż tak głośno kichnął.
Już było późno, odszedłem.
Czekałem na mój powóz w jednym z pierwszych salonów, gdy Lord Falmouth i Pan Stroll także przyśli wołać swych służących.
— No! — rzekł do mnie Lord Falmouth, co Pan myślisz o pani d Pënâfiel?
Bądź przez fałszywy wstyd że będę się zdawał już ulegać jéj wpływowi, bądź przez dyssymulacyę, odpowiedziałem mu z uśmiechem: Lecz, pani de Pënâfiel zdaje mi się posiadać nadzwyczajną prostotę obejścia się, dowcip skromy i bez żadnéj pretensji, ułożenie zachwycające, i wyrażać bardzo naiwnie wszystko co myśli.
— No! na honor, — odpowiedział mi Lord Falmouth z swoją poważną ironią, — dobrześ Pan osądził, tak prawda jak teraz południe nas oświeca, jak jesteśmy śród gęstego lasu, zajęci słuchaniem śpiewu ptasząt. — Potém dodał na serio: — Co w niéj najbardziéj piekielnego, to obłuda... Jestem pewny że ani słowa z tego nie myśli, co nam powiedziała o Byronie i Skottcie... bo ona ma tyle serca... oto tyle, — dodał, uderzając końcem swéj laski w podstawę kolossalnego wazonu japońskiego, pełnego kwiatów, który stał blisko nas, — albo też, tyle, — rzekł wyjmując z wazonu piękną purpurową kamelję, którą mi pokazał, — podobna jeszcze jest do tego: barwa i świetność, nic więcéj; równie tak niéma duszy jak ten kwiat niéma woni. Zresztą, kiedy chce, umie do zachwycenia mówić. Lecz wtedy to trzeba ją słyszeć, powiadają, kiedy kto od niéj wychodzi... jak go w sztuki poszarpie! Którego kolwiek dnia zrobimy sobie tę uciechę; Pan wyjdziesz, ja zostanę i powiem Panu wszystko, co będzie o tobie mówiła, pod warunkiem odwzajemnienia się...
Gdyśmy to mówili, zajechały powozy, Lord Falmouth miał rozpocząć swe nocne zabawy: — wahałem się przez chwilę czy mu towarzyszyć, i powróciłem do siebie.
Pomimo sądu Lorda Falmouth i tego com mu sam powiedział o pani de Pënâfiel, znalazłem ją bardzo naturalną, jej zdanie o Byronie nade wszystko, głębokie na mnie uczyniło wrażenie; gdyż zdawało mi się żem przeniknął pod tém wynurzaniem uniesień serca, kilka krzyków boleści moralnéj stłumionéj, które mi dały wiele do myślenia, gdyż wydały mi się prawdziwe, i zupełnie sprzeczne z charakterem jaki przypisywano pani de Pënâfiel.




Rozdział 4.
O POGŁOSKACH ŚWIATOWYCH I ZAŁOTNOŚCI.

NIERAZ nic nie jest trudniejszego, jeśli już niepowiem niepodobnego, jak bronić korzystnie śród świata biedną młodą kobiétę, która tak jest nieszczęśliwa że się znajduje nie tylko zbyt wysoko umieszczona i przez swe nazwisko i przez swój majątek, lecz jeszcze ima twarzyczkę powabną, dowcip niemały, talenta i bardzo obszerną naukę.
Skoro tylko nieznośne połączenie tych rzadkich przymiotów świat przeciwko niéj oburzyło, postępki jéj najlepsze jak i najobojętniejsze, jéj przymioty, jéj wdzięk, wszystko obracane jest przeciwko niéj, ze sztuką niedouwierzenia zdradziecką, i jedynie dla jéj wad okazują nieco pobłażania.
Nic smutniejszego do czynienia postrzężeń jak sprzeczne skutki tego zawziętego prześladowania; bo jeśli ta kobiéta, przeciwko któréj powstają z tak powszechną nienawiścią, ma dom na wysokim utrzymywany stopniu, cisną się do niego, żadne zabiegi nic niekosztują, byle zostać doń przyjętym: wyrzucają jéj płochości? cóżto szkodzi, wszystkie kobiéty dla tego ją przyjmują i przyprowadzają jéj swe córki zapewne aby je nauczyć wcześnie tego budującego zapomnienia obelg.... których same nieszczędziły, i potwarzy... które same wszędzie rozniosły.
Uwagi te przyszły mi na myśl z powodu pani de Pënâfiel; gdyż zwolna nazwyczaiłem się widywać ją często i prawie codziennie.
Jak to się zwykle zdarza, znalazłem ją zupełnie inną, niżeli ją sądzono. — Mówiono że dumna, i nakazująca, a ja ją tylko znalazłem pełną godności; — ironiczna i pogardna a nie słyszałem nigdy aby obracała swe żarty lub pogardę chyba na przedmioty nikczemne i nędzne, — złą i nienawidzącą, a mnie wydała się być dobrą i litościwą; — fantastyczną, dziwaczną i ponurą, niekiedy tylko widywałem ją smutną.
Teraz, czyż ta różnica tak wielka, pomiędzy tém co widziałem i co słyszałem miała być przypisaną głębokiéj dyssymulacyi, którą powszechnie przypisywano pani de Pënâfiel? Nie wiem tego.
Nie wiem także czy bardzo byłem rozkochany w pani de Pënâfiel, lecz czułem dla niéj, w miarę jak ją bliżej znałem, bardzo mocne zajęcie, spowodowane zarówno przez jéj wdzięk, dowcip, przymioty przez samę nawet naiwność niektórych wad, których nieukrywała, jak i przez zawziętość z jaką świat bezustannie ją zaczepiał; zawziętość przeciwko któréj nieraz srodze powstawałem.
Nie bez dumy przypominam sobie tę okoliczność; nic bowiem nie jest pospolitszego jak ta upowszechniona podłość, z jaką łączymy się z obmawiającemi, aby szarpać swych nieobecnych przyjaciół.
Prócz tego, odkryłem zwolna fałsz tysiącznych rozsiewanych pogłosek, którym, z resztą, sam najpierwszy kiedyś uwierzyłem.
To też, skoro tylko mogłem pogadać nieco poufałéj z panią de Pënâfiel, wyznałem jéj jaknajszczerzéj, że jéj obecność na tych nieszczęsnych wyścigach, na których pan de Merteuil życie utracił, wydała mi się przynajmniéj dziwną.
— A to dla czego? — spytała mnie się z podziwieniem.
Powiedziałem jéj że pan de Merteuil i pan de Senneterre należeli do liczby jéj najlepszych przyjaciół, słowem, iż byli jéj wielbicielami...
Lecz, nie dawszy mi czasu dokończyć zawołała, że to fałsz niegodny; że przyjmowała Panów de Merteuil i de Senneterre w dni przeznaczone do przyjmowania gości; że się z nimi prawie nigdy niewidywała z rana; że, niewiedząc o niebespieczeństwie tego wyzwania, udała się na te wyścigi, podobnie jak by się udała na wszelkie inne, i że dla tego tylko niepozostała do końca, bo jéj było za zimno.
Na to przytoczyłem jéj rozgłos tego wypadku, a z niego wynikające następne przekonanie publiczne: »Wiedziała że jest kochaną od panów de Merteuil i de Senneterre, gdyż przez niewybaczalną koketeryę, sama zachęcała ich do zabiegów współzalotniczych; była więc pierwszą i jedyną przyczyną tego zabójczcego wyzwania; odjazd też jéj tak nagły przed skończeniem igrzyska, zarówno tyle zgorszył co jéj obecność na tych wyścigach; nakoniec, wieczór, zjawienie się jéj w wielkiéj loży, na Operze, zdawało się być najwyższym stopniem oschłości serca i pogardy.»
Pani de Pënâfiel nie mogła uwierzyć w tak nikczemne obmowy; gdym ją o nich przekonał, zdała się być boleśnie dotkniętą, i spytała mnie jakim sposobem ludzie światowi, i świat znający, mogli być tak głupiemi lub tak zaślepionemi, aby pomyśleć że taka jak ona kobiéta mogła odgrywać podobną rolę.
Na to, odpowiedziałem jéj że wyższe towarzystwo, z pokorą najzupełniéj chrześcijańską, poświęcało się zawsze na to, aby zapomniéć swéj znakomitéj i rzadkiéj znajomości świata, i zniżyć się aż do łatwowierności najgłupszéj i w najwyższym stopniu miejskiéj, skoro chodziło o uwierzenie jakiéj potwarzy.
Potém przytoczyłem jéj wypadek Izmaela. — Powiedziała mi ze w istocie uważała i dość podziwiała po artystowsku jego charakterystyczny ubiór, i że się przelękła na chwilę, widząc tego nieszczęśliwego zwalonego pod konia. — Lecz gdym doszedł do innych pogadanek, a z ich powodu do tego drugiego publicznego przekonania »że chciała aby jej przedstawiono Izmaela,» parsknęła pustym śmiechem, i opowiedziała mi, że powiedziała na Operze do pana de Cernay, którego to zresztą bardzo dotknęło: — »Nic pospolitszego teraz jak strzelcy i hajduki; kiedy się już dostatecznie napokazujesz ze swoim Lwem, i kiedy ci już aż nazbyt za kontrast posłuży, powinien byś mi go przysłać, a ja go postawię za karetą wraz z lokajem; to będzie bardzo oryginalnie»
— Otóż, Pani, — rzekłem śmiejąc się, — to są te inne obmowy, lub raczéj to inne przekonanie; »Podczas gdy panowie de Morteuil u de Senneterre narażali swe życie aby się pani podobać, obojętna na to zuchwałe passowanie się, którego wiedziałaś że jesteś przedmiotem, podziwiałaś jedynie Turka, i dawałaś to poznać tysiącem znaków i tysiącem uniesień prawie szalonych; nareście wieczór, ukazawszy się na Operze, pomimo śmierci jednego z twych najwylańszyeh wielbicieli, pierwszą twą myślą było prosić pana de Cernay aby ci przedstawił Izmaela. Jednakże, a oświecona radami przyjaciół, i chcąc uleczyć się z głębokiéj miłości, którą ten dziki w tobie wzbudził, postanowiłaś nagle schronić się aż w głąb Bretanii.»
Pani de Pënâfiel spytała mnie czy to czasem nie pan de Cernay rozsiewa te pogłoski, tak potwarcze i kłamliwe. Kiedy usiłowałem niedać wprost odpowiedzi na to zapytanie, chociaż nie miałem żadnego powodu oszczędzania Hrabiego, — zdawała się zastanawiać przez chwilę a potem rzekła:
»Zwierzenie się wzamian za zwierzenie się. Pan de Cernay zajmował się mną dość długo, wreszcie oświadczył się.... prosząc o moją rękę, a oświadczenie to również zostało odrzuconém, jakby odrzuconém było oświadczenie miłości; bo nie myśląc popełnić błędu, nie mogłam na prawdę pomyśleć, aby zrobić niewynagrodzone głupstwo. Lecz ponieważ pan de Cernay zarówno nie miał się co chwalić z mojego odmówienia, jak ja z jego ofiary, tajemnica dotąd jak najściśléj została pomiędzy nami zachowaną; teraz, kiedy»mnie potwarza, tajemnica ta przestała już być tajemnicą; zrób Pan z niéj co zechcesz w przypadku, i wymień źródło z którego wiesz o niéj, jak mówił zawsze mój szanowny przyjaciel Artur Young. Teraz co do mego wyjazdu tak nagłego do Bretanii, — dodała pani de Pënâfiel, śmiejąc się bardzo z tego śmielsznego wyprowadzania wniosków, — przypomniałeś mi, że tego wieczora na Operze, byłam za nadto porywcza względem biednéj Kornelii, mojéj Panny do towarzystwa. Powiedziałam jéj że nazajutrz wyjedziemy do moich dóbr; ale zaczęła mi czynić tysiąc przedstawień, to, że teraz nie pora, to, że zimno, i tém podobnie, co mnie nakoniec bardzo zniecierpliwiło, kiedy ja przecie moge podróżować. Trzeba wiedzieć że niewyjeżdżałam koniecznie aby uniknąć tego głupiego Turka, ale tylko po prostu aby odwiedzić moją mamkę; była chora śmiertelnie, i upewniała, że gdyby mnie zobaczyła, powróciłaby do życia. Ponieważ bardzo jestem »przywiązana do téj poczciwéj kobiéty, pojechałam więc; ale to rzecz najciekawsza, że dzisiaj zupełnie jest zdrowa; nieżałuję też bynajmniéj téj przykréj podróży śród saméj zimy.»
Z tego powodu pobudziłem panią de Pënâfiel do wielkiego śmiechu, powiadając jéj jak sam mocno żałowałem jéj pannę do towarzystwa, że jest wystawiona na jéj okrucieństwo, i t. d. gdym zobaczył biedną dziewczynę tak bardzo zmartwioną na Operze.
Powtarzam, że jedynie dla tego przytaczam te szczegóły, gdyż są bardzo prawdziwym wzorem niedorzecznych pogłosek, które jednakże biegają po świecie i mają najzupełniejszą wiarę, a których powaga jest nie raz bardzo niebezpieczną.
Tyle zawziętości przeciwko téj młodéj kobiécie mocno mnie więc zajęło. Z resztą, im ją poufałéj widywałem, tém bardziéj jéj charakter zdawał mi się niewytłumaczalnym. Dowcip jéj bardzo przyjemny, nadzwyczaj przyozdobiony, chociaż nie raz mający za wielką dążność do popisywania się z swemi naukowemi i wysokiemi wiadomościami, (było to jedną z jej wad, rzadko kiedy szczérą zabłyskać wesołością i rzadko kiedy wynurzyła się z zaufaniem.
Co się zaś dotyczyło wewnętrznych jej uczuć, zdawała się przymuszoną, cierpiącą, jak gdyby jakowa bolesna tajemnica jéj ciężyła, potém znowu czyniła dobre uczynki z uprzejmością i miłosierdziem, głęboko uczułem i rozważoném, dobroć ta niezdawała się niejako naturalną, pochodzącą z instynktu, lecz brała raczéj swe źródło z porównywania i przypominania sobie wielkiego nieszczęścia, jak gdyby pani de Pënâfiel powiedziała sobie: »Tylem cierpiała, iż powinnam być litościwą!“
To znowu inną razą wybuchała najgłębsza pogarda, z powodu zazdrosnych i złych, a wybuchy te okazywały się w uszczypliwych szyderstwach, nieoszczędzały nikogo, i na nieszczęście musiały jéj zapewnić wielu nieprzyjaciół.
Jedna także okoliczność dziwnie mnie uderzyła, to jest, że pomimo wszystkiego co mówiono o jéj płochości, nie widziałem u pani de Pënâfiel żadnego mężczyzny na stopie takiej z nią poufałości, aby można było w owym czasie, widocznie przynajmniéj, przypuszczać aby miała serce kim zajęte.
Jeśli kochałem panią de Pënâfiel, nie kochałem jéj tą miłością tak czystą, młodą i namiętną, jaką niegdyś kochałem Helenę; miłość moja była uczuciem, w którém mieszało się zarówno tyle przywiązania jak i ciekawości, i mamże wyznać, nieufności; bo, jeśli ganiłem niedorzeczne i potwarcze urojenia świata, nie raz nie byłem ani sprawiedliwszy ani mniéj głupi.
Chociaż bardzo często widywałem panią de Pënâfiel od trzech miesięcy, niepowiedziałem jéj jeszcze ani słówka zalotnéj grzeczności, zarówno przez wyrachowanie, jak i przez nieufność. Znalazłem ją nazbyt różniącą się od portretu, jaki mi przedstawiano w świecie, abym nie miał, pomimowolnie, nie raz pomyśleć o nadzwyczajnéj fałszywości, o którą ją oskarżano.
Chciałem też bliżéj w niéj się rozpatrywać, nim się dozwolę unieść bardzo niepewnemu potokowi związku, któregobym się mógł lękać niepomyślnego końca; gdyż wyznaję, pani de Pënâfiel była tak powabną, jak powabniejszą być niepodobna.
Pomiędzy ininemi wadami, które mnie w niéj zachwycały, pierwsze miejsce trzymała jéj koketerya, która była szczególniejsza.
Nie istniała w fałszywych grzecznościach, w przyjęcia zarówno fałszywém jak kłamliwém, zarówno zachęcającém jak zwodném; nie, charakter jéj był zbyt dumny i zbyt sprawiedliwie pogardny, aby kwestować i zjednywać sobie tym sposobem hołdy.
Wabność ta zależała na niewysłowionym wdzięku, który pani de Pënâfiel chciała i umiała nadawać swoim najmniejszym poruszeniom, pozycyom jakie najobojętniéj na pozór przybierała. Zapewne wdzięk ten był wyrachowany, dobrze rozważony pierwéj, jeśli tak wyrazić się można; lecz nazwyczajenie tak dobrze uharnonizowało tę czarodziejską sztukę z wrodzonym powabem jéj ułożenia, iż niepodobna było widzieć cóś rozkoszniejszego jak panią de Pënâfiel.
Zresztą, gdy pójdzie pod ścisły rozbiór, naturalność sama nie może wytrzymać porównania ze strojem wyrachowanym, to właśnie jak gdyby powiedzieć że blady kwiat dzikiej róży porównać się może z różą stulistną, tak co do pełności, jak co do blasku i woni.
Pani de Pënâfiel, pod tym względem, zachwycająco szczera, przyznawała że ma niezmierne upodobanie ubierać się z jak najdoskonalszym gustem, aby być ładną; że bardzo lubiła widzieć wdzięczne swe ułożenie odbite w zwierciedle; słowem, nierozumiała aby się można było bardziéj płonić za to że się przyozdabia swą piękność zarówno jak umysł; aby nie starać się zawsze przybrać pozycyę elegancką i wyborową, nie mówić zawsze bez dowcipu i attycyzmu.
Wyznawała także, iż daleko bardziéj lubiła tę wabność dla siebie saméj jak dla innych, którzy, mawiała niekiedy w swych dniach wesołości, nie chwalili jéj nigdy jak powinna być chwaloną, gdy tymczasem ona nigdy nieuchybiała właściwego wyrażenia pochlebstwa; przekładała też daleko bardziéj własne podziwienie saméj siebie, i przestawała na niém.
Wistocie, niepodobna uwierzyć do jak wysokiego stopnia pani de Pënâfiel posunęła tę sztukę być zachwycającą do widzenia.
I tak, malując prześlicznie, miała osobny pokój, zarazem salon, bibliotekę i pracownię, urządzoną z najdoskonalszym gustom, gdzie najlepiéj lubiła przesiadywać. Względnie do swéj cery, ubioru lub fizyonomii jaką miała dnia tego, za pomocą stór i starożytnych szyb, bardzo zręcznie ze sobą skombinowanych, znajdowała się mniéj lub więcéj oświeconą, a to z najcudniejszem, z najpoetyczniejszém pojęciem kolorytu i tysiącem uczonych zastosowań cienia i światła, sztucznie ze sobą połączonych.
Naprzykład, gdy pani de Pënâfiel miała wzruszone nerwy i była blada, i gdy, cała biało ubrana, mając ciemne swe włosy zaokrąglone w opaskę, i błyskające złotawym odcieniem, siedziała w słabém świetle, które padając z dość wysoka, rozpościerało wielkie cienie po pokoju, trzeba było widziéć jak ta słaba światłość, rozlewając się tylko po jéj piękném czole, po jéj policzkach zaledwie różowych i po jéj alabastrowéj szyi, pozostawiała resztę jéj twarzy w cudownym pół-cieniu! Słowem, nic rozkoszniejszego do widzenia, jak ta biała i mglista postać, która odstrzeliwała: tak łagodnie oświecona, od tła niezmiernie ciemnego.
Prócz tego, to światło skąpo użyczone, które błyskało tu i owdzie, jak gdyby iskrami, na pozłacanéj rzeźbie krzesła z poręczami, na mieniących się w morę fałdach materyi, na szyldkrecie lub perłowéj macicy jakiego mebla, lub które świetniało w jasnych punkcikach na zaokrąglonéj powierzchni czar porcelanowych napełnionych kwiatami; to światło, w taki sposób rozdzielone nadawało nie tylko pozór obrazu, i zachwycającego obrazu, téj postaci, tchnącéj elegancyą tak wykończoną, tak wyszukaną, lecz jeszcze wszystkim otaczającym ją przydatkom.
Przyznam się prócz tego dao wielkiéj drobnostki, to jest, że takowy sposób udzielania światła pokojowi bardzo mi się podobał, bo się zgadzał z moim sposobem widzenia.
Mojém zdaniem, rzeczą najbardziéj rażącą, była zupełna nie wiadomość i opłakane zapomnienie architektów w tym względzie. — I tak, niebacząc na styl, na epokę, a głównie, gdy chodzi o kobiétę, na jéj powierzchowność, na gatunek jéj piękności, jéj fizyonomii, sądzą iż wszystko już zrobili, i doskonale zrobili, gdy ją oślepili za pomocą dwóch lub trzech ogromnych okien, na dziesięć stóp wysokich, z których rozlewa się na wszystkie strony płachta rażącéj światłości. Światło to, tak niezręcznie szafowane, neutralizuje się, ginie, nie wykrywa na jaw ani obrazów, ani materyi, ani rzeźb, gdyż rozlewając się zarówno na wszystko, nie czyni wydatnemi ani obrazów, ani materyi, ani rzeźb: gdyż nieszczędząc z obojętnością wszystkiemu swych promieni, niczemu wartości nie nadaje.
Słowem, aby zwięźléj moje myśl wydać, zdaje mi się iż pokój, (nie do przyjmowania gości, lecz poświęcony przyjacielskim pogadankom), powinien być oświecony z równąż nauką, z równąż, sztuką, z równemże wyszukaniem jakby się starano dobrze oświecić obraz.
Że tym sposobem wiele rzeczy musi być poświęconych w cieniu lub pół-blasku, aby uczynić wydatniejszemi części świetne.
Wówczas oko i myśl spoczywają z przyjemnością, z upodobaniem, z pewnym gatunkiem lubego marzenia, poetycznego rozważania, na tym wewnętrznym rozkładzie...
Gatunek obrazu urzeczywistnionego, w akcyi którybyśmy już podziwiali, gdybyśmy go widzieli wystawiony na płótnie.
Lecz trzeba posiadać pewną wzniosłość umysłu, pewien instynkt idealności może nawet przesadzonéj, aby się poświęcić, téj niejako pobożności domowéj, i szukać w niéj rozmyślających rozkoszy, które każda zjednać może minuta, które uchodzą przed uwagą wielu osób, lub zupełnie są dla nich niepojętemi.
Jeśli obstaję przy téj szczególności, to jedynie dla tego, że ów gatunek sympatyi pomiędzy tym gustem pani de Pënâfiel a moim, uderzył mnie, i że tém większą cenę nadawał wabności jéj obejścia się, które lubiłem aż do uwielbienia.
Z tego powodu, przypominam sobie, iż nieznajdowałem nic tak dzikiego (i głośno to wyznaję)j jak owe szalone krzyki wszystkich mężczyzn, znających panię de Pënâfiel, względem tego co nazywali jéj nieznośną i szkaradną koktecryą. — Były to, — mówili z uniesieniem niezmiernie ciekawém, — były to ze strony pani de Pënâfiel niesłychane i wymagające pretensye! pewien gatunek zakładu saméj ze sobą aby być zawsze wdzięczną, powabną, zachwycającą.
Niemożna jéj było nigdy inaczéj znaleść w nomu tylko prześlicznie ubraną; wszystko tam było wyrachowane, sztuczne, począwszy od słabéj i niepewnéj światłości, jaka ją niekiedy oświecała; od koloru obicia dobranego do jéj cery, jak gdyby miała się ubrać w to obicie, aż do koloru kwiatów naturalnych stojących w wazonie, na jéj stoliczku do pisania, które, o zgrozo!!! były także w stosunku z kolorem jéj włosów, jak gdyby się miała ubrać w te kwiaty! Lecz to jeszcze nie wszystko; miała nóżkę dziecięcą, najpiękniejsze ramiona jakie tylko zobaczyć podobna, i rękę prześliczną. I cóż! niebyłoż to rzeczą nieznośną? Niepodobna było niepostrzedz, niepodziwiać téj nóżki, tego ramienia, téj rączki, tyle posiadała zręczności aby korzystnie te powaby okazać. Raz jeszcze, jest to ohydnie, nieznośnie, gorszące, i t. p.
A gdyby nawet to wszystko było prawdą, lub raczéj dla tego nawet że było prawdę, byłoż co w świecie śmieszniejszego i niedorzeczniejszego, jak słyszeć mężczyzn, ubranych z owym gatunkiem zaniedbania, nieraz sknerskiego, dozwolonego dzisiaj na poranne wizyty, którzy tak szli po Gąsienniczemu (stare wyrażenie najsprawiedliwiéj wymyślone, które odżyćby powinno), przepędzić godzinkę u kobiéty, słyszéć ich, mówię, skarżących się obelżywie że ta kobiéta przyjmowała ich, otoczona tém wszystkiém co gust, sztuka i elegancya dodać tylko mogły do jéj naturalnych wdzięków?
Wyznaje, że przeciwnie wielkiéj doznawałem przyjemności poić się wszystkiemi temi rozkosznemi wabnościami pani de Pënâfiel, przypatrywać się nakoniec, choćby tylko jak zachwycającemu przedmiotowi sztuki, temu rozkosznemu żyjącemu obrazowi, niekiedy tak ożywionemu, niekiedy tak smutnemu i omdléwającemu.




Rozdział 5.
― POKÓJ POSŁUCHALNY. ―

PRZYSTĘPUĘ teraz do ustępu zarazem bardzo miłego i bardzo okrutnego dla mojéj pamięci, a którego wspomnienie jeszcze twarz moję powleka zapłonieniem szczęścia i żalu.
Pewnego dnia, sam nie wiem dla czego, znalazłem się w usposobieniu umysłu dziwnie nienawistném i niedowierzającém; uczułem nieprzychylne wrażenie przeciwko pani de Pënâfiel, postrzegłszy jaki wpływ myśl o niéj zaczynała na mnie wywierać. Gniewało mnie to, nie sądząc znać dostatecznie rzeczywistości tego czém była pani de Pënâfiel abym mógł doznawać podobnego uczucia bez obawiania się go bardzo.
Dnia tego poszedłem do niéj: przeciwko zwyczajowi przyjętemu w jéj domu, który zawsze najdoskonaléj był urządzony, skoro lokaje otworzyli mi drzwi zamykające przedsionek, niezastałem kamerdynerów w salonie poczekalnym, którzyby mnie zaanonsowali. Nim się przybyło do pokoju posłuchalnego pani de Pënâfiel, trzeba było przebyć trzy lub cztery inne pokoje, w których nie było drzwi, tylko portiery. Nie będąc uprzedzoną, trudno było aby mnie usłyszała nadchodzącego bo gęste i miękkie kobierce zupełnie łoskot mych stąpień zatłumiały.
Znalazłem się więc bardzo blisko portiery, zasłaniającéj wchód do jéj pokoju posłuchalnego, i mogłem przypatrzeć się pani de Pënâfiel nim mnie spostrzegła, chyba że odbicie w zwierciedle zdradziło moję obecność.
Nigdy niezapomnę mego głębokiego osłupienia na widok jéj twarzy bladéj i zasmuconéj! Zdawała mi się wykrywać wtenczas znudzenie, zmartwienie, nieszczęście najnieuleczeńsze, lub raczéj połączać w swym wyrazie te trzy uczucia doszłe aż do najrozpaczniejszego paroksyzmu!
Widzę ją jeszcze. — Miała zwyczaj siadywać na małéj kanapce bardzo niskiéj, ze złoconego drzewa, pokrytéj atłasem brunatnym w bukieciki z róż, przed którą leżała długa poduszka gronostajowa, która jéj służyła do opierania nóg; obok téj kanapki i przytykające do muru, stało biurko, którego wyższa część tworzyła szafkę; drzwiczki jéj były otwarte, i z największém podziwieniém postrzegłem w niéj krucyfiks z kości słoniowéj...
Pani de Pënâfiel zsunęła się zapewne z kanapki, gdyż na współ klęczała, na w pół siedziała na kobiercu gronostajowym, trzymając obie ręce złożone na kolanach; twarz jéj smutna, na wpół obrócona ku Chrystusowi, oświecona była promieniem światła, który obijając się o jéj czoło, dozwalał wyczytać na niém wielką boleść.
Trudno było widziéć cóś bardziéj rozczulającego, piękniejszego, a zarazem bardziéj zasmucającego, jak tę młodą kobiétę, otoczoną całym urokiem zbytku i elegancyi, tak zgromioną pod ciężarem niewiem jakiego straszliwego zmartwienia!
Po najmocniejszém podziwieniu, przyznam się iż pierwszém mojém wzruszeniem było boleśne przypatrywanie się; serce moje się ścisnęło, gdym sam siebie spytał jakowego niewytłumaczalnego nieszczęścia może być pastwą ta piękna młoda kobiéta, na pozór tak szczęśliwa?
Ależ, niestety! natychmiast prawie, sam nie wiem przez jakową, w rozpacz wprawiającą fatalność, zwykle moje niedowierzanie, połączone z mimowolném przypomnieniem sobie o sławie fałszywości jaką posiadała pani de Pënâfiel, podszeptnęło mi że może byłem omamiony tylko obrazem, i ze bardzo być mogło, iż pani de Pënâfiel, posłyszawszy mnie nadchodzącego, umyślnie ułożyła tę postawę tak melancholicznie przesadzoną... Zaraz powiem w jakim celu.
Powtarzam raz jeszcze, było równemże szaleństwem jak śmiesznością, wierzyć w wyrachowanie koketeryi wpośród zmartwienia zdającego się być tak niezmiernie wielkiém; lecz, bądź że jéj nawyknienie do pragnienia okazywać się zawsze powabną wywarło swój wpływ, pomimo jéj woli nawet, aż w tém ułożeniu, tak napozór najzupełniéj oddanemu boleści; bądź że sam tylko przypadek tak je ułożył, niepodobna widzieć nic cudowniejszego jak wyraz jéj oczu do nieba wzniesionych jak jéj rozczulające i wilgotne wejrzenie, błyszczące tak smutnie przez świetny kryształ jéj łez: jak ta kibić giętka i wysmukła, tak powabnie pochylona na tym kobiercu; nakoniec, aż do powabnego zgięcia jéj nóżki, gdyż w nieładzie boleści odkryła swą łytkę cienką i zaokrągloną, i widać było jéj małą nóżkę obutą w czarny atłasowy trzewiczek z bandażami; wszystko to zachwycającą tworzyło całość.
Wyznam, iż po pierwszém mojém podziwieniu i wątpliwościach o rzeczywistości tego zmartwienia, zacząłem jak najmocniéj podziwiać wdzięki tak uzupełnione...
Wahałem się przez chwilę, bądź czy wejść nagle, bądź czy powrócić aż do drzwi poczekalnego salonu, i lekkiém zakaszlaniem dać znać o mojéj obecności; namyśliłem chwycić się tego ostatniego sposobu: natychmiast drzwiczki szafeczki, w któréj znajdował się krucyfiks nagle się zamknęły, i pani de Pënâfiel zawołała głosem niezmiernie zmienionym:
— Ale któż tam jest taki?...
Zbliżyłem się usprawiedliwiając, żem nicespotkał nikogo coby mnie mógł zaanonsować.
Pani de Pënâfiel odpowiedziała mi:
— Przepraszam Pana; lecz czując się bardzo cierpiąca, wydałam rozkaz aby nikomu niepozwolono wchodzić, i sądziłam że drzwi moje są zamknięte.
Powtórzyłem tysiąc przeproszeń, i już miałem odejść, gdy do mnie rzekła:
— Jednakże, jeśli towarzystwo kobiéty, okropnie smutnéj i z nerwami rozdrażnionemi, nie przeraża Pana zabardzo, pozostań Pan, zrobisz mi przyjemność.
Skoro tylko pani de Pënâfiel zaprosiła mnie abym pozostał, i powiedziała że nie kazała nikogo wpuszczać, (co tłómaczyło nieobecność jéj służących w salonie poczekalnym), ani na chwilę niewahałem się już wierzyć że scena z krzyżem była udaną, i że jéj słudzy odebrali rozkaz wpuszczenia mnie tylko jednego. Piękne to rozumowanie było bez wątpienia najwyższym stopniem zuchwalstwa, i było najdoskonaléj niepodobne do prawdy. Lecz wolałem być tyle głupim i próżnym, aby mieć w podejrzeniu kobiétę którą kochałem, kobiétę stanu pani de Pënâfiel, iż aby mnie zwieść odegrała nędzną komedyą, niżeli sądzić tę kobiétę zdolną uczuć jednę z owych chwil przerażającéj goryczy, przeciwko której błaga się Boga o pomoc i opiekę!
Gdybym się był choć na chwilę zastanowił że ja, młody także, także żyjący życiem światowém, doznawałem nieraz bardziéj niż kto inny tych zmartwień bez przyczyny, byłbym mógł pojąć smutek w którym znaszedłem panią de Pënâfiel; lecz nie, niedowierzanie najsilniejsze obawa aby nieuchodzić za dudka, doznając politowania ku boleści, która mogła być udaną, z paraliżowała we mnie wszelkie rozumowanie, wszelkie wspaniałomyślne uczucie.
I zamiast doznawać współczucia ku cierpieniu bez wątpienia prawdziwie doznawanemu, widząc w tém wszystkiém tylko komedyą, zrobiłem natychmiast te wyrachowania, głupie i niegodne bez wątpienia, lecz które w pierwszéj chwili wydały mi się prawdo-podobne, co je, niestety! tak uczyniło dla mnie niebezpiecznemi.
W skutek swego fantastycznego humoru, — mówiłem sobie: — pani de Pënâfiel jest może urażoną że nie zdaję się nią zajmować, nie dla tego aby składane przezemnie hołdy najmniéj były dla niéj pożądanemi, lecz to może niweczy jéj zamiary. Widując ją tak często od trzech miesięcy, niepowiedziałem jéj jeszcze najmniejszéj grzeczności, — nie zdaje się mieć żadnego widocznego przywiązania; wedle świata, nie może to być cnota, jest więc tajemnicą. — Dla czegóżby nie pragnęła zarazem, i skorzystać ze mnie i pomścić się za moję udaną obojętność, używając mnie za płaszcz do lepszego jeszcze pokrycia innej miłości... i zbicia tym sposobem z prawdziwéj drogi podejrzeń światowych
— Droga jest prosta, znajdując panią de Pënâfiel tak zasmuconą, nie mogę się wstrzymać aby nie spytać o powód jéj zmartwienia, aby ją niepocieszać i odważyć się może na wyznanie, które posłuży jéj do ziszczenia zamiaru, którego ja stanę się igraszką.
Lub może, odgadując smutek, gorzką tęsknotę która mnie często obarcza, a o których nigdy jéj niemówiłem, udaje zapewne ten pozór rozpaczy, aby nakłonić mnie do mizantropicznych zwierzeń się, o stracie złudzeń, boleściach duszy, i t. d, i innych podobnych cierpień, najśmieszniejszych do wyznania, aby potém naśmiać się z moich głupich wynurzeń.
Gdybym się przekonał o prawdzie tego przypuszczenia, nieznajdowałem aby jakakolwiek impertynencya dostateczną była, aby dowieść pani de Pënâfiel, że mnie oszukać niepotrafiła.
Raz jeszcze powtarzam, nic nie znam tak niedorzecznego jak te obawy, jak te wnioski. Teraz, kiedy z zimną krwią o teém myślę, sam siebie pytam, jak się przynajmniéj nad tém niezastanowiłem iż trzeba było aby pani de Pënâfiel była pewną że będę u niéj tego dnia, i żeby wiedziała godzinę o któréj przyjdę, aby ułożyć tę scenę; że, używać mnie na pokrycie innego przywiązania, zarówno by ją tyle skompromitowało w oczach świata, jak gdyby głośno popisywała się ze związkiem, który, wedle mego mniemania, ukryć pragnęła; potém nakoniec, że przyjemność naśmiania się ze zmartwień, o których, tyle miałem zdrowego rozsądku żem jéj nigdy ani wspomniał, niegodną była zadawać sobie pracę dyssymulacyi, tak długo i tak zręcznie skombinowanéj?
Lecz gdy idzie o szaleństwa, (a mocno w to wierzę że moje niedowierzanie posunioném zostało aż do monomanii), uwagi rozsądne nigdy na myśl nieprzychodzą.
Prócz tego, napróżno sam szydziłem z tych niegodnych obmów, które z wypadku najprostszego i najobojętniejszego, potrafiły uroić sobie najpotworniejsze i najniedorzeczniejsze domysły, a jednakże, niezastanawiając się ani na chwilę nad ohydną moją niedorzecznością, miałem, co tysiąc razy jeszcze jest nędzniejszą rzeczą niżeli obmawiać, miałem potwarzać boleść, jednę z najświętszych i najnietykalniejszych, rzeczy! miałem nadużyć tajemnicy którą podszedłem! Stawszy się mimowolnym świadkiem tych głębokich przystępów smutku dusznego i ukrytego, którym cierpiące dusze w samotności tylko śmią się oddawać, z powodu delikatnéj drażliwości, która jest wstydliwością zmartwienia, miałem nakoniec niegodnie przeistaczać powód i wyraz téj rozpaczy prawdziwéj zapewne, która do samego Boga tylko przemawiała, i błagała o to, co, niestety! On tylko sam udzielić może: o nadzieję i pocieszenie!
Z usposobieniem też umysłu nadzwyczaj z kierowaném do szyderstwa, i spoglądając na twarz pani de Pënâfiel, tak smutnie udręczoną, złośliwemi głupowatemi oczyma świata, którego przewyższałem najczarniejsze uprzedzenia, dzięki memu podłemu niedowierzaniu, usiadłem jak najobojętniéj i nadzwyczaj śmiało naprzeciw kanapki pani de Pënâfiel, która znowu rzuciła się na nią cała zgromiona.
Pamiętam naszą rozmowę prawie dosłownie.




Rozdział 6.
WYZNANIE. ―

PANI de Pënâfiel pozostała przez kilka minut zamyślona z nieporuszonemi oczyma; potém, zdając się czynić nagłe postanowienie, rzekła do mnie z poufałością, która trzy miesiące moich starań i zabiegów usprawiedliwiały:
— Sądzę że Pan jesteś moim przyjacielem...
— Najszczerszym i najszczęśliwszym że mogę panią o tém upewnić... — odpowiedziałem tonem wyszydzającym, na który pani de Pënâfiel bynajmniéj nieuważała.
— Nie rozumiem przez ten wyraz... przyjaciela, takiego jakim zwyczajnie bywają na świecie, nie o takiéj mówię przyjaźni, jak ją świat pojmuje, — rzekła; — nie, sądzę ze Pan więcéj wart jesteś: najprzód, niepowiedziałeś mi nigdy ani słówka dwornéj grzeczności, i bardzo ci za to byłam wdzięczna, o! bardzo wdzięczna; oszczędziłeś mi tym sposobem ów gatunek dwornego nadskakiwania, jakie niektórzy sądź.} mieć prawo, a może nawet obowiązek, okazywać mi, — dodała z gorzkim uśmiechem: — posiadasz dość taktu, rozsądku i serca aby zrozumieć że kobiéta będąca już ofiarą ohydnych potwarzy, nic nieznajduje tak obrażającego jak te hołdy pogardne i pogardzenia godne, które są dla niéj zawsze nowa obelgą, gdyż zdają się upoważniać pogłoskami najzelżywszemi, które im prawo naturalnie do tego nadają. Sądzę że rozum twój smutne już uczynił postępy i przedwczesnego nabył doświadczenia. Wiem że często bywasz w święcie, lecz że nienaeżysz do świata, co do jego małych nienawiści i nędznych zazdrości, sądzę że nie jesteś ani zarozumiały, ani próżny i że należysz do téj małéj liczby ludzi, którzy nie szukają nigdy znaleść w zwierzeniu się... tylko to, co jest w istocie; wiem że cię niezdziwi dziwaczność mojego postępku. Zresztą, — dodała, z godnością zarazem wzniosłą i smutną, która, pomimowolnie, zrobiła na mnie wrażenie — jako dowód nadzwyczajnego zaufania ze strony kobiéty, jest jedną z tych rzeczy, które najbardziéj czynią zaszczyt uczciwemu mężczyznie, nie lękam się wyznać Panu wszystkiego; zresztą, jesteś wspaniały i dobry; wiem ze nieraz broniłeś mnie śmiało, szlachetnie, a niestety! mało nazwyczajona jestem do tego; wiem, wreście, iż pewnego dnia, na Operze... Tak, słyszałam Pana, — rzekła pani de Pënâfiel, postrzegając moje podziwienie; — to panu dozwoli zrozumieć, dla czego sama prawie chciałam abyś mi był przedstawiony; a nieskwapliwość, z jaką odpowiedziałeś na tę uprzedzającą grzeczność, dała mi wysokie wyobrażenie o godności twego charakteru; potrzebuję też wierzyć... potrzebuję też widzieć w tobie prawdziwego, szczerego przyjaciela; bo przecie muszę komuś powiedzieć... — odezwała się znowu z rozdzierającym wyrazem... — muszę powiedzieć tobie... ach! tak, tobie... dla czego jestem najnieszczęśliwszą z kobiét!
I rozpłynęła się we łzy, ukrywszy twarz w obu rękach.
Było w tych słowach, w rozpaczném spojrzeniu co im towarzyszyło, cóś tak rozdzierającego, iż pomimowolnie uczułem się wzruszony; lecz pomyślawszy natychmiast, że to wszystko mogło być mianem, aby mnie przywieść do odegrania śmiesznéj roli, pośpieszyłem powiedzieć jak najoschléj pani de Pënâfiel, iż sądzę się godnym podobnego zaufania i zwierzenia, i że, jeśli moje poświęcenie się, moje rady, mogą jej być w czémkolwiek użyteczne, oddaję się najzupełniéj pod jéj rozkazy, — i inne również lodowate i pospolite oświadczenia. Ponieważ pani de Pënâfiel nie zdawała się postrzegać srogiéj obojętności z jaką przyjmowałem jéj zażalenia, postrzegłem w jéj intencyi, którą sądziłem wyrachowaną, pogardne postanowienie odegrania, bez zmieszania się, swéj roli aż do końca, i to mnie nędznie rozzłościło.
Lecz teraz, bardziéj nauczony doświadczeniem, tłómaczę sobie tę niebaczność pani de Pënâfiel, która wówczas była dla mnie dowodem tak stanowczym i tak obelżywym jéj fałszywości.
Ko pierwsze wykrycie zmartwienia długo ukrywanego sprawia duszy, w któréj się skupiało boleśnie, ulgę tak niewysłowioną, iż najzupełniéj zostając pod urokiem tego dobroczynnego wylania się, ani pomyślimy dawać baczność na wrażenie jakie sprawiamy.
Późniéj to dopiéro, gdy serce, mniéj już cierpiąc, czuje się nieco otrzeźwioném tém lioskiem wylaniem się, wznosząc oczy z nadzieją, szukamy w przyjacielskiém spojrzeniu kilka łez czułości i politowania.
Tak, kiedy po długim i przykrym rozdzielę, dwóch przyjaciół znowu się znajdzie, dopiéro po upojeniu pierwszych uścisków, każdy z nich myśli wybadać z twarzy drugiego, czy go oddalenie niezmieniło.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Po tym pierwszym uczynionym kroku, pani de Pënâfiel mówiła znowu daléj przesuwając rękę po swych oczach łzami zwilgotnionych.
— Wytłumaczyć Panu dla czego czuję ku niemu zaufanie tak nadzwyczajne, sądzę że mi będzie łatwo... Powtarzam Panu, iż wiem, że jeśli mnie często broniłeś przed potwarzą, nigdy nierościłeś sobie do mnie żadnego prawa za to szlachetne postępowanie; nakoniec, pewien gatunek odosobnienia w którém żyjesz, chociaż pośród świata, twoja powściągliwość, twój rozum wzniosły, który bynajmniéj nie jest takim rozumem jaki inni posiadają, który całkiem do ciebie należy, z swojemi przymiotami i wadami, wszystko, słowem, skłania mnie widzieć w tobie przyjaciela szczerego i wspaniałego, któremu będę mogła powiedzieć co cierpię....
Nie zmieszawszy się bynajmniéj, odpowiedziałem pani de Pënâfiel że może rachować na moję dyskrecyą, która jest głęboka i wszelki; wytrzyma próbę, zarówno dla tego że umiem dotrzymać tajemnicy, jak i dla tego, że niemam się komu zwierzyć; bo, słowem, — rzekłem, — popełniamy tylko niedyskrecyą z poufałymi przyjaciółmi; a zdaje mi się że nikt niemoże mi wyrzucać abym miał choć jednego.
— I to właśnie, — rzekła, — dodało mi odwagi mówić z Panem jak mówię; gdyż przypuszczam że Pan także żyjesz sam, smutny i odosobniony pośród wszystkich, podobnie jak ja żyję sama, nakoniec! bo i ja także niemam przyjaciół,... nienawidzą mnie, potwarzają najokropniéj. A za co, o mój Boże? czyż zasłużyłam na to? dla czegóż świat tak jest niesprawiedliwy i okrutny dla mnie? cóż komu złego zrobiłam? Ach! gdybyś Pan wiedział!... gdybym ci mogła wszystko powiedzieć!!
Ta skarga wydała mi się tak dziecinnie śmieszną, to zwłóczenie tak nędznie wyrachowane aby wzbudzić moje zajęcie, że z miną jak najśmielszą i jak najbardziéj płochą zacząłem przeciwnie świat wychwalać.
— Kiedy Pani pozwalasz mówić mi do siebie jako przyjacielowi, pozwól mi także powiedziéć iż niegodzi się za nadto szarpać sławę świata. Żądaj od niego co może ci dać, i co dać ci powinien: uroczystości, hałas, ruch, hołdy, uśmiechy, kwiaty, złocone salony; przytém moralność najwygodniejszą, jakiéj tylko żądać podobna. Jeśli więc daje to wszystko, a przyznaj Pani że daje, czyż nieczyni co tylko może... wszystko co powinien... ten biedny świat, na który powstają bezprzestannie, a któremu chyba wyrzucać można, iż nazbyt szafuje swojemi skarby?
— Ależ Pan dobrze wiesz że to wszystko kłamliwe! Te uśmiechy, te hołdy, te uprzedzające grzeczności; wszystko to fałszywe... wiesz, o tém dobrze! Jeśli przyjmujesz, kiedy ostatnia wizyta odchodzi od ciebie, mówisz... Przecie!!! Jeśli sam odwiedzasz innych, skoro dotkniesz własnego progu, mówisz znowu... Przecie!!!
Bogu dzięki, odpowiedziałem, niechcąc zrozumieć pani de Pënâfiel, która zaczynała być zdziwiona nagłém mojém nawróceniem się do szczęścia światowego; — przysięgam Pani że niemówię, przecie! z miną tak rozpaczną, ani Pani podobnież, pozwól mi temu wierzyć. Jeśli mówię przecie! to chyba wracając do siebie, utrudzony zabawami, których, powtarzam, świat zanadto nieszczędzi. Co do tego, co Pani nazywasz jego obłudą, jego kłamstwami, mnie się zdaje że ma wielką słuszność nie zmieniać swéj powierzchowności zawsze uśmiechającéj się, powabnéj i łatwéj, i nie przybierać innéj, któraby była straszliwie nudzącą. Zresztą, on nie kłamie; nie każe uważać swych stosunków ani za gruntowne, ani za prawdziwe; przemów do niego jego językiem, a odpowie ci. Nie on to jest samolubnym i wymagającym, sami niemi raczéj jesteśmy. Pocóż chcieć zastąpić te pozory jego, tak zawsze powabne, a które zresztą dostatecznemi są dla niego, pani pretensyami do przyjaźni romansowéj? temi miłościami bez końca, któreby go uczyniły zasępionym, a których bynajmniéj niepotrzebuje? Powierz mu się, wejdź szczerze w jego wir upajający, a uczyni ci życie lekkiém, świetném i szybkiém. Jeśli potwarza cię dzisiaj, cóż to szkodzi! jutro inna pogłoska wybije z pamięci jego obmowę. Zresztą, przypatrz się Pani, czy sam wierzy potwarzom które rozsiewa? Czyż dla tego mniéj jest dla ciebie uległy? czyż go niewidzisz u stóp swoich? bynajmniéj się niezmienił. Dla czegóż więc przywiązywać do jego pustych słów większą daleko wagę, niżeli sam przywiązuje ją do nich? Używać zabaw, i dozwalać ich używać, to jego dewiza; zdaje mi się że dość jest wygodna: czegóż więcéj od niego żądać?
Pani de Pënâfiel nieprzestawała patrzeć na mnie z najgłębszém podziwieniem. Jednakże, wierząc zapewne lepiéj tysiącznym poważnym rozmowom, jakie z nią w tym przedmiocie dawniéj prowadziłem, niżeli nagłej płochości jaką teraz udawałem, dodała:
— Lecz kiedy po zawrocie uciech światowych nastąpi spokojność, rozwaga, i rozbierając te uciechy poznamy ich zasmucającą próżność, CÓóż wtedy czynić?
— Mocno mnie to smuci że niemogę tego Pani powiedzieć; używam, i spodziewam się używać dłużéj może niż nie jeden, tych uciech, któremi Pani zdajesz się pogardzać; niemogę też uwierzyć aby kiedykolwiek wydały mi się uciążliwemi, bo właśnie kruchość, łatwość i lekkość więzów światowych, czynią je dla mnie tak szacownemi! Przepraszam »za obelżywą głupowatość mego porównania» jakby powiedział Lord Falmouth, lecz jeśli kiedykolwiek przestarzały obraz więzów kwiatowych słusznie był zastosowany, to pewnie do stosunków światowych, również wesołych, jak są krótkotrwałe i dość dogodne. Lecz nade wszystko zachwyca mnie miłość, taka jak ją świat rozumie! Nie uznajesz że Pani, iż ta miłość jest historyą Feniksa, który bezustannie z własnych odsądza się popiołów, coraz to bardziéj uzłocony, coraz bardziéj purpurowy, Coraz bardziéj lazurowy? Wszystko w podobnéj miłości nie jest-że zachwycającém? wszystko! same nawet jéj popioły, biedne szczątki listów miłosnych, które jeszcze woń wyziewają? Nieznajdujesz że to ani rozkoszném, iż na tym zachwycającym świecie, miłość ulega u każdego prawu niebiańskiéj metampsykozy? Bo, jeśli umiera dziś z jedno — miesięcznéj starości, czyż jutro nieodradza się młodsza, zbytkowniej silna niż kiedykolwiek, pod innym znowu kształtem; lub raczéj... dla innego kształtu? Pani de Pënâfiel nie mogła jeszcze zrozumieć dla czego udawałem podobną płochość, wtedy, kiedy mi powierzyła tak smutne swoje cierpienia. Ścigałem na jéj twarzy rozmaite i przykre wrażenia, jakie jéj sprawiały moje płocho-niedbale wyrazy. Sadziła zrazu że żartuję; jednakże nieprzestawałem mówić tonem tak śmiałym, tak zuchwale przekonanym, iż niezadługo, niewiedząc co o tém myśleć, rzekła, spoglądając na mnie z osłupieniem i prawie z wyrazem wymówki:
— To wiec Pan jesteś szczęśliwy!
— Najdoskonalej szczęśliwy, Pani; i nigdy życie światowe nieukazało mi się pod kształtem bardziéj promieniejącym i ułudnym.
Pani de Pënâfiel wlepiła we mnie przez chwilę swe wielkie zdziwione oczy, i rzekła potém tonem niezachwianym i jak gdyby z mocném przekonaniem:
— To nieprawda... Pan nie jesteś szczęśliwy.... to niepodobna abyś Pan był szczęśliwy!... Wiem o tém... przyznaj się... a wtedy będę mogła ci powiedzieć.... — Potém zatrzymała się, spuściła oczy, jak gdyby jeszcze chciała ukryć tajemnicę już mającą się wymknąć.
— Jeśli to Pani choć najmniejszą przyjemność może sprawić, — odezwałem się z uśmiechem, — pośpieszani uznać się natychmiast za najnieszczęśliwszego, najmelancholiczniejszego, najponurszego, najodludzeńszego ze wszystkich śmiertelnych; i odtąd będę wymawiał tylko słowa: klątwa i totalność.
Popatrzawszy na mnie przez kilka chwil z niewysłowioném podziwieniem, pani de Pënâfiel rzekła, jak gdyby mówiła sama do siebie: — Czyż bym się miała omylić?... — Potém odezwała się znowu: — Lecz nie, nie, to niepodobna!... Czyż, gdybyś był szczęśliwy i obojętny, jak pragniesz się okazać, instynkt nie byłby mnie o tém uwiadomił? Czyżbym wystawiła na to moję boleść, a może i zwierzenia się, aby były niepoznanemi, wyszydzonemi? Nie, nie, serce moje dobrze mi pawiedziało, do przyjaciela to mówię który będzie miał litość nadenmną, bo także cierpi!
Ta szczególniejsza uporczywość pani de Pënâfiel aby mnie zmusić do wyznania zmartwień śmiesznych, aby je wyszydzić, nie tyle mnie jeszcze zdziwiła, co mnie rozgniewała; wstrzymałem się jednak.
— Lecz raz jeszcze pytam Pani, dla czego upierasz się koniecznie brać mnie za nieszczęśliwego?
— Dla czego?... dla czego?... — rzekła z pewnym gatunkiem bolesnéj niecierpliwości, — bo są pewne zwierzenia się, z któremi nigdy niewynurzamy się przed osobami szczęsliwemi; gdyż, aby zrozumieć gorycz niektórych cierpień, musi istnieć pewien rodzaj harmonii pomiędzy duszą skarżącego się i tego co skarg jego słucha; bo gdybym Pana była sądziła niedbałabym, płochym, szczęśliwym na koniec, tém trzpiotowatém życiem, którego przed chwilą tak bardzo wdzięki wychwalałeś, nigdybym nie była pomyślała powiedzieć Panu co mnie czyni tak nieszczęśliwą, powierzyć Panu tajemnicę, która może mu wytłumaczyć życie, które musiało mu się dotąd wydawać tak dziwaczne, tak fantastyczne, tak niepojęte; słowem, nigdy niepomyślałabym powierzyć Panu, jak przyjacielowi najprawdziwszemu, najwylańszemu, jak bratu nakoniec, przyczynę zmartwienia które mnie udręcza.
Doszedłszy do tego punktu niedowierzania, jakie mnie owładnęło, słowa te, przyjacielowi, bratu, naprowadziły mnie natychmiast na inną myśl. Przypominając sobie wówczas tysiąc wypadków, które aż do téj chwili nie zrobiły na mnie wrażenia, myśląc że owe zmartwienie bez nazwiska, owe obrzydzenie wszystkiego i wszystkich, to znudzenie które jéj świat sprawiał, na które tak gorzko się uskarżała, bardzo były podobne do rozpacznych skutków miłości nieszczęśliwéj; sądziłem że pani de Pënâfiel kochała namiętnie, że czułość jéj była niepoznaną lub pogardzoną, i że jéj zdawałem się być dość nic nieznaczącym, abym się mógł stać dyskretnym powiernikiem jéj cierpień i opuszczenia.
Ostatnie to przypuszczenie, budząc w mém sercu najzawziętszą, najśmiertelniejszą zazdrość wykryło mi całą wielkość miłości jaką kochałem panią de Pënâfiel, a zarazem i całą śmieszność nowéj roli, którą odgrywać będę przy niéj, jeśli to podejrzenie zostanie ugruntowaném.
Już miałem jéj odpowiedzieć, gdy uczyniła poruszenie, które, uchyliwszy fałdy jéj sukni odkryło; u nóg jéj, na kobiercu medalion, który wypadł zapewne z szafy, tak prędko przez nie zamkniętéj za mojém przybyciem, aby ukryć krucifiks, a zapewne i ten medalion. Był to portret mężczyzny; lecz niemogłem rozpoznać jego rysów.
Zniknęła wówczas wszelka niepewność, wszystkie moje inne domysły spełzły przed tym dowodem tak oczywistym fałszywości pani de Pënâfiel; wówczas, dręczony tysiącem uczuć zazdrości, gniewu, nienawiści, obrażonej dumy, które mną naprzemian miotały, wstałem, i rzekłem do niéj z najzimniejszą krwią:
— Pani jesteś moją przyjaciółką?
— O! najprawdziwszą, najszczerszą, — rzekła z wyrazem wdzięczności, który rozjaśnił jéj rysy, aż dotąd pochmurzone moją obojętnością.
— Mogę więc jak najszczerzéj do pani mówić?...
— Mów Pan do mnie jak do siostry! — rzekła podając mi rękę, uśmiechająca i szczęśliwa zapewne, widząc żem jéj zaufał.
Wziąłem tę piękną rękę, i pocałowałem ją — potém rzekłem znowu:
— Jak do siostry?... jak do siostry, niech i tak będzie; bo w całéj téj pocieszającéj komedyi, pani przeznaczasz mi rolę brata niezmiernie głupowatego, który użala się i lamentuje nad pogardzonemi miłostkami swéj siostry.
Pani de Pënâfiel spojrzała na mnie osłupiała; oczy jéj były nieruchome; ręce jéj opadły na kolana; nie mogła znaleść ani słowa odpowiedzi. — Mówiłem daléj.
— Lecz nie oto jeszcze idzie, powiem pani nasamprzód... jako przyjaciel, rozliczne przekonania, które, dzięki znajomości jaką mniemam posiadać względem jéj charakteru, następowały po sobie w moim umyśle, od chwili jakém panią widział tak do zachwycenia ukorzoną przed krzyżem. Co do téj prześlicznéj pantomimy, muszę wyznać, żeś ją pani odegrała najzupełniéj po artystowsku... Oczy twe łzami zalane i wzniesione do nieba, złożone ręce, omdlałość, łzy wstrzymywane, wszystko to udane było jak najcudniéj; nie wierząc też bynajmniéj w pani zmartwienia, lecz wierząc bardzo w jéj talent do mistyfikacyi, talent, który wykrywał się przedemną, tak zręczny, tak kompletny... chciałem do końca zobaczyć komedyę.
— Komedyę! — powtórzyła pani de Penafiel, zdając się nierozumieć słów przezemnie wymówionych.
— Mistyfikacyi, pani, której sądziłem się być śmiesznym przedmiotem, gdybym ołiarował serdecznie pocieszenia, lub czynił zwierzenia narzekające, względem melancholii, mizantropii, odłudzenla ze wszystkich mamień, i innych komicznych boleści, które, wedle zdania pani miały mnie niby udręczać.
— Wszystko to jest bez wątpienia ohydne — rzekła do mnie pani de Pënâfiel, jak gdyby odurzona niespodziewanym ciosem; — wszystko to przeraża mnie... a jednakże, nierozumiem...
— Będę więc mówił jaśniéj; słowem, zwierzenia się, których pani po mnie żądałaś miały, podług mego zdania; posłużyć do rozweselenia twych przyjaciół, którym byś je opowiadała z tą zachwycającą złośliwością, która się pani tak doskonale udała, gdyś opowiadała mnie samemu.... oświadczenie o twą rękę, jakie ci uczynił Pan de Cernay.
— Ależ to okropność co Pan mówisz! — krzyknęła załamując ręce z przerażeniem; — możesz Pan sądzić?...
— Tak jest, zrazu tak sądziłem, lecz od czasu ostatnich pani wyznań, dotyczących się przesycenia światem, zmartwień bez imiennych którym dzisiaj łatwo mi dać nazwisko, poznałem, pani, że druga rola, którą mi przeznaczałaś, była jeszcze głupszą od pierwszéj; gdyż zresztą, w pierwszéj, zniewalałem kobiétę stanu i urodzenia pani, do odgrywania pozorów przeznaczonych do dokonania mojéj mistylikacyi; zresztą, wszystko to było tak pocieszne, tak dobrze odegrane iż czułem się prawie tłumnym, iż posłużyłem do rozwinięcia i zastosowania rzadkich talentów, jakie pani posiadałaś do poważnéj buffoneryi.
— Mości Panie, — krzyknęła pani de Pënâfiel, powstając wyprostowana i dumna, — czyż pomyślałeś że to do mnie mówisz? — Potém zmieniając nagle wyraz głosu i załamując ręce: — Ależ to można rozum stracić! Błagam Pana wytłómaczyć mi co to znaczy, co przez to chcesz rozumieć? Dla czegóż miałbym udawać? jakąż to rolę chciałam dać panu do odegrania? Ach! przez litość, nieszkaluj tak jedynéj chwili zaufania, mimowolnego pociągu, jakiego od dawna pierwszy raz doznałam.... Gdybyś wiedział!...
— Wiem, — rzekłem z wyrazem najnieubłagańszym i najobelżywszym, zbliżając się o tyle do pani de Pënâfiel: abym mógł postawić nogę na medalionie i zgnieść go, — wiem, pani, że gdybym był kobiétą, i gdyby mężczyzna moją miłością pogardził, umarłbym raczéj ze wstydu i rozpaczy: niżeli gdybym miał czynić pierwszemu lepszemu, który bynajmniéj o to niedba, wyznania tak upokarzające, tak śmieszne ze strony osoby która je czyni, jak oburzające przez zbytek śmieszności tego, kto jest zmuszony ich słuchać.
— Mości Panie... co za śmiałość... co Panu daje powód mniemać?...
— To! — rzekłem wskazując jéj poganinem spojrzeniem portret dotąd przy nogach jéj leżacy, potém, opierając koniec buta na medalionie, o tyle nogą nacisnąłem aby szkło pękło.
— Świętokradztwo! — krzyknęła pani de Pënâfiel pochylając się żywo, aby pochwycić portret, który ścisnęła w obu swych złożonych reku, spoglądając na mnie oczyma iskrzącemi się z gniewu i oburzenia.
— Świętokradztwo, zgadzam się, gdyż obchodzę się z tém bożyszczem najzupełniéj jak ono obchodzi się z Panią! Potém, kłaniając się jak najniżéj, wyszedłem.




Rozdział 7.
― SPRZECZNOŚCI. ―

PO tém widzeniu się, gniew mój i zazdrość przez kilka godzin tak były okropne i gwałtowne, iż żałowałem żem się nieokazał daleko jeszcze sroższym i zuchwalszym względem pani de Pënâfiel.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Po bolesnych uniesieniach które mną miotały, poznałem całą gwałtowność mojéj ku niéj miłości, o któréj jeszcze niewiedziałem że była tak głęboką.
Medalion który odkryłem był w moich oczach zbyt oczywistym dowodem podobieństwa mych ostatnich podejrzeń, ażebym mógł jeszcze dać wiarę niedowierzaniem które mnie zrazu tak mocno rozjątrzyły. I tak, nie sądziłem już aby pani de Pënâfiel chciała wymódz na mnie zwierzenia aby się z nich naśmiać. — Myślałem że inny odmawiał; pogardzał, znieważał może uczucie, które w téj chwili byłbym opłacił ofiarą mego życia.
Potém, gdy spokojność rozsądku następowała po tłumnych wzruszeniach duszy, zastanawiałem się z bardziéj zimną krwią nad rzeczywistością mego położenia względem pani de Pënâfiel; nigdy niepowiedziałem jéj ani słowa o przywiązaniu które ku niéj czułem, dla czegóż więc dziwić się zwierzeniu i tajemnicy, które sądziłem żem podszedł?
Dla czego tak złośliwie obchodzić się z kobiétą, która, cierpiąc może z powodu miłości nieuleczonéj, nie wiedząc zresztą o moich ku niéj uczuciach, i rachując na wspaniałość mego charakteru, żądała odemnie, jeśli nie pociechy, to przynajmniéj zajęcia i litości?
Lecz uwagi te szlachetne i rozsądne, nie czyniły dla tego mego zmartwienia mniéj dotkliwém, zazdrości mojéj mniéj niespokojną. — Któż to był ten mężczyzna, którego chciałem skruszyć obraz? Od dawa uczęszczałem do pani de Pënâfiel, a jednakże nikt niezdawał mi się być przedmiotem téj namiętności niepoznanéj jaką jéj przypisywałem.
Jéj boleść, jéj żale, dalszych więc sięgały czasów? Tłumaczyłem sobie teraz tysiąc dziwacznych osobliwości, aż do téj chwili niezrozumialnych dla mnie, i tak rozmaicie od świata tłumaczonych, jej nagłe milczenia, jéj znudzenie, jéj pogardę dla wszystkiego i wszystkich, a niekiedy jednakże jéj radości żywe i nagłe, które zdawały się wybuchać na jakieś wspomnienie, potém gasnąć w żalach i rozpaczy. — Koketerya jéj obejścia się, tak powabna i nieustająca miała cel wtenczas: lecz kiedyż ta tajemnicza osoba mogła cieszyć się widokiem tylu wdzięków? Napróżno szukałem odgadnienia téj zagadki, przypominając sobie jak się wstrzymywała, jak cofała w naszéj ostatniéj rozmowie, i pomieszanie jéj w chwili, gdy już zapewne miała mi powiedzieć tajemnicę która ją udręczała.
Lecz jakiż był, jaki mógł być przedmiot téj namiętności tak gwałtownéj tak nieszczęśliwéj téj miłości, która od kilku tygodni nadewszystko zdawała się jéj sprawiać jeszcze głębsze udręczenie?
Czując że tak bardzo kochałem panie de Pënâfiel, miałżem spróbować udzielić jéj tkliwych pocieszeń? Mógłżem miéć nadzieję osłabić kiedyś w jéj sercu rozdzierające wspomnienie tego przywiązania: udaż mi się! ośmielęż się na to! — Dręczona rozpacznemi żalami, dusza ta równie szlachetna jak delikatna, musiała być śród boleści tak drażliwą, tak podejrzliwą, tak dziką, iż z obawy obrażenia jéj na zawsze, nie mogłem, chyba jak najostrożniéj mówić jéj o lepszéj przyszłości.
A jednakże, żądając odemnie abym się litował nad jéj cierpieniami, czyż niezrozumiała, z doskonałym i rzadkim taktem, iż gdy nas ugodzą, pewne przerażające nieszczęścia przyodziewają nas niejako godnością tak smutną i majestatyczną, iż nakazuje najwylańszym, najbardziéj kochającym, pełne uszanowania milczenie... i że ofiary tego samowładztwa boleści, są, podobnież jak inni książęta, zmuszeni przemawiać najpierwsi, i powiadać: Pójdź do mnie, bo nieszczęście moje jest wielkiém!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Lecz jakąż nadzieję mogłem sobie rościć, gdyby nawet pani de Pënâfiel uległa skrytemu pociągowi, przemawiając do mnie z tak wielkiém uszanowaniem? Mowa moja była tak prostacza, tak dziwna, iż niepodobna mi było przewidzieć jakowe skutki za sobą pociągnie.
Jednakże, niekiedy sam zbytek mego zuchwalstwa ubezpieczał mnie. Widocznie, odpowiedzi moje były zbyt obraźliwe, zbyt puste; zbyt sprzeczne z imojém dawniejszém postępowaniem względem pani de Pënâfiel, aby się niemiały jéj wydać niepojętemi Przekonana o tém, czego była godną, otoczona uszanowaniem i pochlebstwy, musiała być jeszcze bardziéj zdziywioną mojém postępowaniem, jak niém obrażoną, i pewno starała się odgadnąć tę zagadkę, niemogąc tego dokazać.
Lecz niewiem czy żale, czy nadzieja, tę myśl mi podały; lecz chociaż wielkiego doznawałem wstydu za moje zuchwalstwo, przekonałem się nakoniec, iż obelżywa srogość mego postępowania, zamiast mi zaszkodzić, mogła mi nawet stać się pożyteczną, i gdybym ją był nawet naprzód wyrachował, niezostałaby jednak zręczniéj rozwiązaną.
W każdej sprawie dotyczącéj się serca, sądzę, iż główną rzeczą jest mocne uczynić wrażenie i zająć wyobraźnią; aby dojść do tego celu, nic potężniejszego jak sprzeczności, potrzeba też nadewszystko, ażeby sprawione przez ciebie wrażenie, różniło się mocno od wrażeń dotąd doznanych, chociażbyś nawet musiał późniéj, wezwawszy wszystkich wdzięków, poświęceń i miłości, dokazać tego alby zapomniano ich wpływu, jeśli zrazu był bolesnym.
Jeśli kobiéta jest zwykle niebardzo otoczoną, jeśli jéj niezbyt pochlebiają; jak największe starania, najdelikatniejsze względy, najwyszukańsze grzeczności, wywierają wpływ na jéj umysł, a z wolna i na jéj serce; gdyż próżność jéj poi się z rozkoszą temi tysiącznemi nadskakiwaniami, pełnemi uszanowania i czułości, do których dotąd tak mało była przyzwyczajoną. — Tym sposobem tłumaczy się nieraz cudowne powodzenie niektórych mężczyzn, będących w wieku więcéj niż dojrzałym, lecz posiadających wielką przebiegłość i rzadką wytrwałość, którzy umieją dokazać tego, iż nakoniec owładną najzupełniéj kilka młodych dziewcząt lub bardzo młodych mężatek.
Gdy kobiéta, przeciwnie, wysoko jest umieszczoną, gdy jéj ciągle i podle pochlébiają, obejście opryskliwe i pogardne wywiera na niéj niekiedy szczególniejszą potęgę. — Może, nakoniec, trzeba się tak obchodzić z podohnemi kobiétami, jak zręczni dworzanie z Książętami się obchodzą: nagle i opryskliwie. Przynajmniéj ta nowa i śmiała mowa, jeśli im się niepodoha zrazu, uderza je, zadziwia, a niekiedy zupełnie na nich wywiera władzę ; gdyż ta rażąca sprzeczność, różniąc się od nudnych i pospolitych pochlebstw, nieraz bynajmniéj nie szkodzi temu, który użyć jéj ośmielił się.
Aby zastosować te uwagi do mego położenia, mówiłem sobie: — Opryskliwość, pogarda, z jakiemi przyjąłem zwierzenia się pani de Pënâfiel, gniew mój na widok portretu, który przedemną ukrywała, wytłumaczą się gwałtownością miłości, którą zapewne odgadła; a uniesienia pochodzące z takiego powodu zawsze mogą być wymówionemi, szczególniéj w oczach kobiéty, która jest ich celem. A ponieważ jest szlachetną i wspaniałą, pojmie co musiałem doznawać gdym sądził że mówić do mnie będzie o swych cierpieniach serdecznych.
Często także, przez dziwaczną sprzeczność, sądząc że mogę się najzupełniéj mylić, przypuszczając, że pani de Pënâfiel znajduje się pod wpływem miłości pogardzonéj, pierwsze moje podejrzenia przychodziły mi na myśl, pytałem wtenczas sam siebie co je zniszczyć mogło? Portret ten nie mógłże być jednym z przydatków do komedyi, o któréj odgrywanie ją posądzałem?
Prócz tego, powtarzam, mając bardzo złe i smutne wyobrażenie o moich zasługach, jeszcze pogorszone przekonaniem o ostatniém mojém nie ludzkiém obejściu się, niemogłem wierzyć żem wzbudził w pani de Pënâfiel ten pociąg, który się zdawał przynęcać ją do mnie, i starałem się wytłumaczyć sobie jéj pozorną ufność, przypisując jéj najnędzniejsze tajemne zamiary.
Wówczas gniew mój powracał bardziéj nienawiścią zaostrzony, i znowu przyklaskiwałem mojemu zuchwalstwu.
Wśród tych niepewności, wśród tych obaw, odebrałem następujący bilet od pani de Pënâfiel.
Czekam Pana... przybywaj... potrzeba koniecznie... przybywaj natychmiast...

M...

Była dziewiąta godzina, pobiegłem natychmiast do niéj, odchodząc prawie od zmysłów z radości żądała mnie widzieć, mogłem więc najzupełniejszą mieć nadzieję.




Rozdział 8.
― MAŁGORZATA. ―
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Gdym wszedł do pani de Pënâfiel, jedna rzecz zdziwiła mnie niezmiernie: to jest, że ją zastałem w téj saméj postawie, w jakiéj ją odszedłem.
Twarz jéj była matowo i jednostajnie blada, przerażająca do widzenia; każdy by sądził że to maska marmurowa.
Ta chorowita bladość, tak nagle rozpostarta po jéj rysach, ten wyraz boleści, zarazem mocnéj i uległéj, wzruszyły mnie wówczas tak głęboko, że wszystkie moje rachuby, ze wszystkie moje rezonowania, wszystkie moje nędzne podejrzenia, zniknęły natychmiast; zdawało mu się że ją dopiero zaczynam kochać, najufniejszą, najszczerszą miłością. Ani pomyślałem nawet prosić ją o przebaczenie za wszystko, co tylko było ohydnego w mojem postępowaniu.
W téj chwili nie wierzyłem w tą nieszczęsną przeszłość; sam nie pojmuję przez jakowy urok, zapominając smutną scenę tego poranku, zdawało mi się iż powinienem ją był pocieszać w okropném zmartwieniu, które mnie bynajmniéj się niedotyczyło; już miałem rzucić się jéj do nóg, gdy rzekła do mnie głosem, który mi przykrość sprawił, tak mi się wydał boleśnie zmienionym, pomimo tonu stałości który starała mu się nadać: — Chciałam się z Panem widzieć raz ostatni... chciałam, jeśli sam potrafisz je sobie wytłumaczyć, spytać się Pana o znaczenie wyrazów dziwnych, któreś nu powiedział dziś rano: chciałam wreście uwiadomić Pana...
Tutaj biédne jéj usta, ściągając się, zadrżały tem lekkiem niowolnem poruszeniem, prawie konwulsyjném, jakiego doznają, gdy łzy cisną się do oczu, a chcemy przytłumić łkania. — Chciałam.... — powtórzyła raz jeszcze pani de Pënâfiel zagasłym głosem. I nie mogąc dalej mówić, bo jéj łzy niedozwalały, ukryła swą głowę w rękach, i usłyszałem tylko te słowa, wymówione rozdzierającym i stłumionym głosem;
— Ach! biednaż ja nieszczęśliwa kobiéta.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— O wybacz! wybacz! Małgorzato! — zawołałem, padając jéj do nóg, — ależ, czy niewiedziałaś że ja ciebie kochałem że cię kocham!!!..
— Kochasz mnie?...
— Z zapałem, do szaleństwa!
— Kocha mnie!! śmie mówić że mnie kocha.... wykrzyknęła tonem oburzonym.
— Dziś rano! tajemnica méj duszy ze dwadzieścia razy błąkała się po ustach; lecz widząc się tak nieszczęśliwą... słuchając twych zwierzeń się, tak rozpacznych....
— I cóż?...
— Icóż!... sądziłem, tak jest, sądziłem, że inna miłość, niepoznana, pogardzona, znieważona może, sama była przyczyną tych zmartwień, które mieniłaś bez żadnéj przyczyny.
— Ty mogłeś tak sądzić... ty!... — I wzniosła oczy do nieba.
— Tak jest, tak sądziłem... i zwaryowałem prawie z zawiści, z rozpaczy; bo każde ze zwierzeń się twoich zadawało mi ranę, było dla mnie obelgą... pogardą... dla mnie! dla mnie co cię tak bardzo kochałem!!!
— I ty mogłeś tak sądzić... ty!... — powtórzyła Małgorzata spoglądając na mnie z bolesném wzruszeniem, gdy tymczasem dwie łzy zwolna toczyły się po jéj wybladłych policzkach.
— Tak jest... i jeszcze tak sądzę...
— Jeszcze tak sądzisz!... Ależ!... bierzesz mnie chyba za istotę niegodną? To więc niw wiesz?...
— Wiem, — zawołałem, przerywając jéj, — wiem że cię kocham do szaleństwa... wiem, że z powodu innego mężczyzny, cierpisz może to samo, co ja cierpię dla ciebie!... Otóż ta myśl w rozpacz mnie wprawia, zabija i odjeżdżam..
— Odjeżdżasz!...
— Dziś wieczór... Niechciałem się już widzieć z tobą... potrzebowałem całéj mojéj odwagi... i będę ją miał...
— Odjeżdżasz!... Ależ, o mój Róże!.... mój Boże!.... a Ja! — zawołała Małgorzata.
I złożyła ręce z wyrazem błagającym i rozpacznym, klękając na krześle obok niéj stojącym....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Niezdołam wysłowić upojenia, jakie mi sprawiły te ostatnie słowa Małgorzaty... a ja!

Mniemałem słyszeć, nie wyznanie jéj miłości, lecz krzyk jéj duszy rozdartéj, która w mojém tylko jeszcze przywiązaniu miała nadzieję. Chociaż ciągle sądziłem ją będącą pod wpływem miłości wzgardzonéj, nie miałem jednak odwagi wznowić rausza scenę, jednakże nie mogłem się wstrzymać aby jéj niepowiedziéć boleśnie:
— A ten portret?...
— Oto jest, — rzekła, podając mi medalion, z kryształem nadtłuczonym.
Skorom wziął ten portret do ręki, uczułem na chwilę niewysłowione wzruszenie i obawę, lękałem się spojrzeć na tę twarz, którą zapewne znałem dobrze; jednakże, przezwycieżając tę płonną bojaźń, spojrzałem... Rysy te były dla mnie zupełnie obcemi; zobaczyłem szlachetną i piękną twarz, na któréj połączała się łagodność z powagą; włosy były ciemne, oczy błękitne, fizjonomia pełna dowcipu i wdzięku, ubiór najprostszy, który zdobiła jedynie orderowa wstęga, pomarańczowa z błękitnemi brzegami, i złota emaliowana gwiazda, błyszcząca, po lewéj stronie, na piersiach.
— A ten portret? — rzekłem smutnie do Małgorzaty.
— Jest to portret człowieka, którego najbardziéj kochałam, najbardziéj poważałam w święcie; jest to... portret Pana de Pënâfiel...
I rozpłynęła się we łzach, zasłoniwszy oczy obu rękami.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wszystko wówczas zrozumiałem... i sądziłem że umrę ze wstydu... ze zgryzoty...
To jedno słowo wykrywało mi całą przeszłość i okropną niesprawiedliwość moich podejrzeń. — Ach! jakże musisz mną pogardzać, nienawidziéć mnie!.... rzekłem jéj boleśnie zgromiony.
Nic nieodpowiedziała, tylko podała mi rękę, którą ucałowałem na klęczkach, może z większém jeszcze poszanowaniem niżeli miłością.
Małgorzata zwolna się uspokoiła. Dopóki żyć będę, niezapomnę pierwszego jéj spojrzenia, gdy podniosła na mnie swe oczy jeszcze łzami zalane, tego spojrzenia, które malowało zarazem wyrzut, przebaczenie i litość.
— Bardzo byłeś okrutnym, lub raczéj bardzo niedorzecznym, — rzekła mi po dość długiém milczeniu, — lecz nie mogę gniewać się za to na ciebie. Powinnam była wszystko ci powiedziéć, więcéj jak dwadzieścia razy chciałam to uczynić, lecz obawa nieprzezwyciężona, mina twa ironiczna i zimna, twe nagłe i niepojęte nawrócenie się do wierzenia w szczęście światowe... słowem, wszystko przestraszało mnie....
— Ach! wierzę, wierzę temu; będzieszże też mogła mi przebaczyć kiedykolwiek?... Lecz ty mi przebaczysz, nieprawdaż? przebaczysz mi, skoro pomyślisz, jak bardzo musiały mnie dręczyć moje ohydne podejrzenia. Ach! gdybyś wiedziała jak boleść czyni niesprawiedliwym i zawziętym! Gdybyś wiedziała co to jest powiedzieć sobie... Ja, ja ją kocham do uwielbienia; jéj rozum, jéj dusza, jéj osoba, nieposiadają takiego powabu, takiego wdzięku, takiego odcienia, któregobym nieumiał ocenić, któregobym niepodziwiał na klęczkach; ona jest dla mnie wszystkiém, ją nad wszystko wyżéj cenię... a jednakże inny!!.. Ach! czy wiesz że taka myśl śmierć zadać może... Pomyśl o tém... a będziesz się litować, a zrozumiesz, a usprawiedliwisz moje uniesienia, za które śmiałbym się prawie ni płonić.... tak bardzo ucierpiałem!
— Czy ci nie przebaczyłam, mówiąc, powróć! po tak okropnym poranku? — rzekła z niewysłowioną dobrocią...
— O! życiem mojém! całém mojém życiem! odpokutuję za tę chwilę szału, obłędu. Małgorzato, przysięgam, będziesz miała we mnie najwylańszego przyjaciela, brata najtkliwszego; pozwól tylko uwielbiać się, pozwól abym codziennie przyglądał się, w twéj osobie, skarbowi szlachetności, niewinności i wdzięku, który na chwilę mogłem niepoznać... A zobaczysz, zobaczysz czy jestem godny twego zaufania...
— O! teraz wierzę że jesteś godny, i dowiesz się też o wszystkiém, tak jest, lepiéj mi teraz, ty mnie uspokajasz i względem mnie, i względem samego siebie; powiem ci teraz wszystko, powiem to, co nieśmiałam ani chciałam powierzyć nikomu innemu, a jednakże nie sądź, — dodała ze smutnym i łagodnym uśmiechem, — że chodzi o tajemnicę bardzo nadzwyczajną... Nic prostszego jak to co usłyszysz, będzie to tylko poparciem téj prawdy: — Że jeśli świat przenika prawie zawsze uczucia fałszywe i występne, nigdy ani na chwilę niedomyśla się uczuć naturalnych, prawdziwych i szlachetnych.
— Ah! co za wstyd, co za zgryzota dla mnie, żem podzielał tyle głupich, tyle złośliwych przesądów! Dla czegóż niesłuchałem instynktu mego serca, który mówił mi zawsze: Wierz w nię! Z jakiemże dumném szczęściem, sam jeden może tylko, byłbym czytał w twéj duszy, tak szlachetnéj i tak czystéj!...
— Pociesz się mój przyjacielu, ja ci sama w niéj czytać pomogę; nie jestże to dowieść ci że więcéj mam zaufania w tobie, niżeli go sam masz w sobie? Jeśli chcę ci wszystko powiedzieć... nie jestże to okazać ci nakoniec, że jesteś może jedyną osobą, której szacunek mnie obchodzi, o który dbam, słowem? Tłumacząc ci też pozorną szczególność mego życia, które obmowa tak przeistoczyła, spodziewam się, pragnę, żądam na przyszłość módz myśleć głośno w twojéj obecności. Lecz to wyznanie wymaga kilku słów względem przeszłości; posłuchaj mnie więc, będę mówić krotko, bo będę mówić prawdę. Bardzo bogata dziedziczka, wolny mając wybór, popsuta hołdami, które zarówno ściągały się do niego majątku jak i do osoby, w ośmnastym roku życia nikogo jeszcze nie kochałam. W podróży, którą odprawiłam do Włoch z Panem i panią de Blémur, Pan de Pënâfiel został mi przedstawiony. Chociaż bardzo młody jeszcze, był już Ambassadorem Hiszpańskim w Neapolu w okolicznościach politycznych bardzo trudnych; jest to dosyć powiedziéć Panu jak wysoki musiał posiadać rozum; osądź teraz jego rysy, i pokazała mi medalion, — szczególniejszy powab w rozmowie, rzadka gruntowność zasad, nadzwyczajna szlachetność charakteru, gust doskonały, liczne wiadomości, takt wyborny we wszystkich sztukach nadobnych, imię znakomite, wielki majątek, a znać go będziesz. Zobaczyłam go, oceniłam, pokochałam. Nic prostszego jak wypadki naszego połączenia gdyż wszystko w nas odpowiadało sobie. Wkrótce po pierwszém naszém widzeniu się, błagał abym mu powiedziała, czy go upoważniam do proszenia o moją rękę, pragnąc, chociaż najzupełniéj miałam wolny wybór, oszczędzić mi same nawet nudy wybadywania ze strony wuja. Wyznałam mu prostodusznie radość jaką mi sprawi jego oświadczenie się, lecz że także miałam zanieść do niego proźbę, to jest, aby porzucił zawód, który miał go nazawsze wydalić z Francyi, i przyobiecał mi opuścić Hiszpanię. Odpowiedź jego była szlachetna i szczera. — Mogę, — rzekł, poświęcić ci, i być tém poświęceniem szczęśliwy, marzenia méj duszy, ale niepoświęcę dobra mojego kraju. Skoro dokończę poselstwo, powrócę do Madrytu podziękować królowi za jego ufność, zdać mu sprawę, jak się spodziewam, pomyślnego skutku mojéj negocyacyi, a potém najzupełniéj należeć będę do ciebie, i najdrobniejsze twoje zadowolę życzenia. — Tak postąpił jak mi powiedział: otrzymał to, czego Rząd jego pragnął, udał się do Madrytu, pożegnać się z królem, powrócił i zostaliśmy połączeni. Raz tylko wspomnę ci o mojém szczęściu, aby ci powiedziéć że było wielkie, i podzielane.... Lecz ponieważ w oczach świata, wszystko w tém małżeństwie było najdoskonaléj stosowném, świat upatrywał w niem tylko małżeństwo najzupełniéj z interesu i przyzwoitości.
— To prawda, zawsze przynajmniéj słyszałem iż tak mówiono; dodawano nawet, że chociaż pani zostawałaś w najlepszych stosunkach z Panem de Pënâfiel, żyliście pomiędzy sobą, jakto się często zdarza, jak osoby najzupełniéj sobie obco.
— Jakkolwiek fałszywą, niestety! jakkolwiek dziwaczną była podobna pogłoska, musiała jednak znaleść wiarę; bo szczęście nasze było tak proste i niewymuszone, że świat, prawie nieznający uczuć prawdziwych, niemógł w nie uwierzyć; potém, bardzo rzecz naturalna, żeśmy niejako pokrywali tajemnicą nasze szczęście: jakżeż, towarzystwo, nazwyczajone żyć obmową i zgorszeniem, mogło przypuścić na chwilę, aby młoda kobiéta i mąż powabny, oboje równic bogaci i równego urodzenia, mieli uwielbiać się i żyć najzupełniéj tylko jedno dla drugiego? Niestety! nic jednak większą prawdą niebyło...
— Niezdołasz uwierzyć, jak teraz wszystko jasno się tłómaczy w méj myśli? Czy przypominasz sobie to wnioskowanie, równie niedorzeczne jak złośliwe, podczas wyścigów, na których znajdował się Izmael?
— Bez wątpienia.
— Otóż właśnie! twoje małżeństwo zostało wytłumaczone również zdradziecko. Ponieważ ono niebyło oczywiściéj nienagannym jak twoje postępowanie, potwarz ułożyła ci życie tajemnicze, skryte, najzupełniéj fałszywe na pozór; było to do nieuwierzenia. Mówiono o przebraniach, o małym domku, sam już nie wiem o czém?
— Gdybym nie była tak smutna, uśmiechałabym się wraz z tobą, mój przyjacielu, z tylu szalonych złośliwości; lecz zbliżam się do chwili mych wspomnień tak okrutnéj... tak straszliwie bolesnéj, — i podała mi rękę, — iż potrzebuję całéj mojéj odwagi... Po trzech latach życia najzupełniéj: najnamiętniéj szczęśliwego... po...
Lecz niemogąc daléj mówić, Małgorzata rozpłynęła się we łzach, i przez kilka chwil milczała....
— Tak jest, tak, wiem, — rzekłem klękając przed nią; — wiem jakeś się okazała podziwienia godną i poświęcającą się w téj okropnej chwili. Teraz, kiedy znam twą duszę, teraz, kiedy znam tego co ją zapełniał, który ją zapełnia jeszcze całém swojém wspomnieniem, pojmuję co musiało być, co jest jeszcze strasznego dla ciebie w tym wiekuistym rozdziele!
Po kilku chwilach milczenia, Małgorzata znowu się odezwała: — O! dziękuję! dziękuję ci! że mnie tak rozumiesz!! Boże! od téj okropnéj chwili, pierwszy raz łzy moje nie są gorzkiemi, gdyż mogę wynurzyć moje serce, powiedzieć przynajmniéj jak bardzo kochałem, jak wiele cierpiałem... Ach! dopóki byłam szczęśliwą leni bezimienném szczęściem, niepotrzebowałam powierzać go nikomu, lecz potém... o, potem!... przymus ten, był okropny Gdybyś wiedział jak żyłam! Być przymuszona ukrywać mą boleść, jak ukrywałam niegdyś moje szczęście! Bo komuż mogłabym była powiedzieć: Cierpię? Któżby mi był uwierzył? Któżby mnie był żałował? któżby mnie pocieszył?... Świat ma nieraz litość nad uczuciem występném,... lecz dla tak świętego zmartwienia jak moje, zachował same tylko szyderstwa! gdyż w jego oczach jest śmiesznością lub kłamstwem... Opłakiwać swego męża!... gorzko go żałować, żyć udręczającemi wspomnieniami, istnieć jedynie myślą istoty która była nam drogą... któżby temu uwierzył?... A potém pocóż to powiadać? Komu powiadać? Moi krewni byli ludźmi zbyt światowemi aby mnie zrozumiéć; prócz tego, wyznać muszę, taką byłam egoistką w szczęściu, że, dopóki trwało, niestarałam sobie zapewnić ani jednego przyjaciela. On... on, niebyłże wszystkiém dla mnie?... Komuż potrzebowałabym powtarzać jak bardzo byłam szczęśliwy prócz niego jednego?... Zresztą, z nieprzewidywaniem właściwém wszystkim szczęśliwym, nigdy ani pomyślałam, że nieszczęście i mnie dosięgnąć może...
— O! musiałaś być bardzo nieszczęśliwą! Biedna kobiéto! udręczenia boleści samotnéj tak są okropne!
— O! bardzom cierpiała, wierzaj mi! Prócz tego, sama niewiem przez jaką słabość, któréj teraz sama się wstydzę, nieraz samotność przerażała mnie; w cieniu i śród milczenia, boleść moja wzrastała... wzrastała, i stawała się nieraz tak groźną, iż mnie okropny przestrach ogarniał; to też prawie obłąkana, chroniłam się wśród tego świata, który nienawidziłam jednakże; ależ bo potrzebowałam prawie wtenczas jego gwaru, jego blasku, aby się uchronić na chwilę przed tém skupieniem się moich myśli, które by mnie do waryacyi przywiodło... Potém, nieco uspokojona, znowu zaczynałam przeklinać próżne uciechy, które śmiały zagłuszyć moje zmartwienia.... płakałam nad mojém tchórzostwem... i dni moje upływały wśród tych sprzeczności, zarówno straszliwych, jak niewytłumaczonych. To nie wszystko jeszcze, wiedziałam że moja boleść była okropnie potwarzaną, a nie mogłam i niechciałam się usprawiedliwić... O! gdybyś i to jeszcze wiedział, jak to okropnie miéć tylko prawdę na swą obronę... lecz prawdę tak świętą, tak czczoną, iż nieśmiemy jéj zbezeczcić, opowiadając ją obojętnym lub niewierzącym!!
Małgorzata znowu płakała, potém daléj mówiła po chwili milczenia. — Teraz zrozumiesz, nieprawdaż, dla czego pogardzam wszystkiém i wszystkiemi? Rozdrażniony zmartwieniem, humor mój, stał się podejżliwym i fantastycznym; ponieważ nikt nie mógł odgadnąć tego przyczyny, zaczęłam uchodzić za dziwaczkę... Ludzie którzy mnie otaczali wydawali mi się pospolitemi, w porównaniu z tym, którego wspomnienie zawsze świętém dla mnie będzie; uchodziłam za pogardną lub skrytą. Nakoniec, ta koketerya bez pozornego celu którą mi wyrzucano, lub raczéj któréj naznaczano powody najbardziéj gorszące, otóż! i ta była jeszcze hołdem składanym jego pamięci. Stroiłam się tak, bo lubił widzieć mnie tak ustrojoną; to otoczenie się, te kwiaty, to słabe światło, w którém miał upodobanie osłaniać me rysy, niestety! wszystko tobyło dlamnie tylu drogiemi i szacownemi wspomnieniami. Nakoniec, ta nauka nawet, z którą się za bardzo może popisywałam, była smutnym odblaskiem przeszłości; gdyż bardzo często lubił rozmawiać ze mną, o najrozmaitszych wiadomościach. Mamże jeszcze dodać, drogi przyjacielu? Żyjąc sama jedna, liczba służących moich może się wydaje za wielką; uchodzę też za dumną i próżną; a jednakże, dla tego tylko że ten dwór był jego dworem, dla tego religijnie go dochowałam... Teraz znasz tajemnicę mego życia; nim cię poznałam, niedbałam bynajmniéj że uchodzę za fantastyczkę, pełną próżności i wabności; najohydniejsze pogłoski były da mnie obojętnemi... Lecz odtąd jak oceniłam ile masz wspaniałości i szlachetności w sercu, odtąd nadewszystko, gdym postrzegła, ile obmowa, upoważniona może mojém postępowaniem, o którego tajemnicy świat nie wie, mogła wpływ na ciebie wywierać... na ciebie, ktorego szacunek, którego przywiązanie tak mi są drogie... chciałam abyś ty przynajmniéj... abyś ty mnie nie sądził podobnie jak inni... Prócz tego nieraz broniłeś mnie wspaniale: chciałam ci dowieść że domyślność twego serca była również szlachetną jak sprawiedliwą... A jednakże, pozostaje mi jeszcze jedno uczynić wyznanie... przykre bardzo.
— Małgorzato, zaklinam cię...
— Otóż, — dodała płoniąc się, — długo walczyłam z tą chęcią; dziś rano nawet, gdyś mnie zeszedł tak nieszczęśliwą, tak zapłakaną, błagałam Boga aby mi udzielił siły do oparcia się potrzebie jakiéj doznawałam, usprawiedliwienia się w twych oczach.
— Dlaczego?.... ach! powiedz dla czego? czyż nie jestem godzien twojego zaufania?
— O! jesteś, jesteś godzien... będziesz go godzien, wierzę w to... lecz... lecz gorzko wyrzucałam sobie, że nie jestem już dość silna czystością moich postępków, szczerością moich żalów, aby pozostać w twych oczach... obojętną na potwarze świata... bo to może powinno mnie przerażać na przyszłość.....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

(Tu brakuje dość znaczna liczba kart dziennika nieznajomego.




Rozdział 9.
― DNI SŁONECZNE. ―

SĄDZĘ, iż mało znajduje się osób, któreby nie utworzyły sobie pewnego rodzaju dusznéj i oddzielnéj mowy, która im służy do dzielenia, klassyfikowania niejako w ich pamięci, rozmaitych wypadków ich życia. — I tak, nazywałem niegdyś memi dniami stonecznemi, te godziny równie rzadkie i szczęśliwe, których wspomnienie połyskuje późniéj tak wspaniale w cięgu życia, że uroczny jego odblask zdolny jest jeszcze ubarwić nawet nasze najbledsze znudzenia.
W większéj części z pomiędzy dni takowych, dzięki szczęśliwemu dziwactwu losu, które ma niekiedy upodobanie wznosić człowieka, aż do najwyższego szczytu szczęścia; w tych dniach słonecznych, wszystko co nam się przytrafia, nietylko odpowiada naszym życzeniom, lecz jeszcze niejako najcudowniéj jest otoczone, jeśli tak wyrazić się podobna.
I któż w życiu swojém niemiał dnia słonecznego? jednego z tych dni, w których wszystko, wydaje się być szczęśliwém i świetném, w których dusza zalana jest niewysłowioną szczęśliwością, w których nieraz natura sama zdaje się nieść świetny swój hołd naszemu szczęściu? Jeśli głos od dawna ukochany powie ci ze drżeniem: — Do zobaczenia! dziś wieczorem!! — tego wieczora, niebo koniecznie musi być czyste, lasy zielone i cieniste, kwiaty świetne, powietrze przesycone woniami; nakonic, cudnym wypadkiem, wszystko co ci wpadnie w oczy jest uśmiechające i spokojne. Nic smutnego, nic posępnego, nieprzychodzi przyćmić twéj promienistéj oznaki. Trzebaż ci powiedzieć miłośnie, ile poisz się tą rzadką i niebiańską harmonią! wyrażenia rodzą się pełne świeżości i wdzięku; dowcip twój wesoły i świetny, błyszczy tysiącem żartów; jeśli umilknie, wtenczas serce twoje przemawia i poszeptuje niewysłowionę czułości; potém znowu czujesz się tak dumnym, tak śmiałym, tak najzupełniéj uposażonym, że przed omamionemi twojemi oczyma przyszłość jest bez granic, szczęśliwa, promieniejąca, i nieprzypuszczasz, aby jakiekolwiek nieszczęście mogło cię kiedykolwiek doścignąć, pod tarczą opiekuńczego i świetnego jeniuszu który cię okrywa swemi złotemi skrzydły!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Odkąd Małgorzata wyznała mi swą miłość, miłość tak boleśnie, tak długo zwalczaną wspomnieniami jéj ubiegłego szczęścia, nieuleczone moje niedowierzenie musiało uledz, na jakiś czas przynajmniéj, dowodom najmocniéj upajającéj czułości.
Nigdy też dni nie były szczęśliwsze ani piękniejsze, jak te, co nastąpiły potém wyznaniu. Prawie każdego wieczora, powróciwszy do siebie, spisałem rozkosznie krótki rys tych dni tak zachwycających.
Z pewnym też gatunkiem tkliwego i pełnego uszanowania ducha, przepisując je w mój dziennik, czytam tu rozproszone urywki, napisane niegdyś, w jednym z najmilszych peryodów mego życia.




§ 1.
18 Kwietnia — 18**.

TYLE byłem szczęśliwy, iż oszczędziłem dzisiaj Małgorzacie choć minutę zmartwienia, lecz biedny mój Kandyd zdechł...
Tylko co byłem obecny jego skonaniu... Godny i waleczny koń, którego tak bardzo lubiłem!...
Jerzy nie płacze, pogrążony jest w osłupiałéj rozpaczy; powiedział do mnie po angielsku, z niewysłowionym wyrazem, i pokazując go zdychającego: — Ach! Panie! tak życie utracić... i niewyścigając się z nikim!
Biédny Kandyd! śmierć jego była łagodną przynajmniéj; zgiął swoje kolana, potém upadł: wtedy jeszcze dwa lub trzy razy podniósł swą szlachetną głowę, otworzył jeszcze swe wielkie i świetne oczy... potém, przymknąwszy je na wpół i głębokie wydając westchnienie, zdechł.
Nigdy może tak nie kochałem, ani kochać niebędę konia; ale on był tak pojętny, tak piękny, tak pełen energii i siły, tyle posiadał zręczności połączonéj z tak wielką odwagą! Nie cofał się przed niczém, chociażby chodziło o zawady, przed któremi nie jeden koń byłby stanął niepewny, on, dumny, śmiały i spokojny, przybywał, i igraszką dla niego było ich przeskoczenie. A potém miał zawsze minę tak swobodną i tak wesołą choć pod wędzidłem! Zdawało się iż dzielny ten zwierz nie ulega mu, lecz przyjmował je jako ozdobę.
Biédny Kandyd! on był moją odwagą, moją pychą! Ufny w jego sile, narażałem się bez obawy na niebezpieczeństwa, na które, gdyby nie on, byłbym zbladł zapewne.
Ufny w jego szybkość i uporczywą energią, przyjmowałem każde wyznanie. — Biédny Kandyd! — jego szybkość, jego uporczywa energia, to go właśnie zabiło.
On jeden z pomiędzy mych koni mógł dokazać tego co dokazał, a czego rzadko który mógłby dokazać; dzielnie dopełnił swéj powinności, zjednał mi uśmiech Małgorzaty, a potém zdechł.
Biédny Kandyd! wiedziałem dobrze na co go wystawiam, i teraz gdyby jeszcze żył nie wiem czy miałbym odwagę podobnie go poświęcić.
Oto przyczyna śmierci Kandyda.
Dziś rano udaliśmy się z Małgorzatą i Don Ludwikiem obejrzeć zamek*** który ma chęć nabyć; zamek ten leży o pół trzeciéj mili od Paryża.
Zwiedzając pokoje, prowadziłem pod rękę Małgorzatę, wyprzedzaliśmy Don Ludwika i Rządzcę zamkowego.
Przybywszy do biblioteki, postrzegliśmy bardzo piękny portret kobiécy z siedemnastego wieku; ręce nadewszystko były nadzwyczaj delikatne i cudny kształt miały.
Ale to tak cudny, iż znalazłem je najzupełniéj podobne do rąk Małgorzaty.
Zaprzeczyła temu; — błagałem, aby zdjęła rękawiczkę, i zrobiła porównanie; podobieństwo było uderzającém.
Niemogłem wytrzymać aby patrzeć na podobne rączki, i tkliwie je nieuściskać.
Posłyszeliśmy kroki Don Ludwika i daléj czyniliśmy przegląd.
Zwiedziwszy zamek, powróciliśmy do Paryża. Czując się utrudzoną tym biegiem, Małgorzata prosiła abym z nią wieczór przepędził: — przyobiecałem jéj to.
Przybywszy, znalazłem ją smutną, bladą, widocznie wzruszoną.
— Co ci jest? — rzekłem.
— Będziesz znowu szydził zemnie, — i miała łzy w oczach; — lecz nie znalazłam bransoletki, która była pamiątką po mojéj matce; miałam ją dziś rano na ręku; wiesz jaką do niéj przywiązywałam cenę, sądź o mojém zmartwieniu; kazałem wszędzie szukać, lecz nigdzie jéj nie znaleziono!...
Na te słowa, przypomniałem sobie niedokładnie, iż widziałem że cóś upadło z rękawiczki Małgorzaty, świetnego i błyszczącego, gdym całował jéj rękę w bibliotece, lecz cały uszczęśliwiony tym pocałunkiem, niemogłem zwrócić uwagi na podobny wypadek.
— Przywiązuję bez wątpienia tyle przesadzonych wyobrażeń do posiadania téj bransoletki, — rzekła znowu Małgorzata, — iż byłabym najokropniéj nieszczęśliwą gdybym jej nie znalazła lecz jakież mam nadzieję? żadnéj? O! mój przyjacielu! wybacz te żale, do których bynajmniéj nie należysz; lecz gdybyś wiedział czém ta bransoletka jest dla mnie... Ach! jakże przykrą noc przepędzę, w jakiejże jestem niespokojności!...
Przyszła mi wtenczas jedna z owych myśli, które nas napadają, gdy kochamy z uwielbieniem.
Miałem konia wyścigowego, nadzwyczajnéj szybkości, był to Kandyd; — było półczwartej mili z Paryża do ***, — noc była piękna, księżyc promieniał w całym blasku, droga najdoskonaléj równa; — pragnąłem, aby oszczędzić Małgorzacie, nietylko jednéj nocy, nietylko kilka godzin, ale nawet kilku minut zmartwienia, dowiedzieć się, jak tylko można było najprędzéj, czy bransoletka pozostała lub nie, w bibliotece*** — choćbym miał nawet zabić mego konia.
— Wybacz moje samolubstwo, — rzekłem do Małgorzaty, — lecz twój żal, i strata którą poniosłaś, przypominają mi że zostawiłem nierozważnie kluczyk przy kuferku, który zawiera w sobie ważne papiery; najzupełniejsze mam zaufanie w moim kamerdynerze, lecz kto inny prócz niego może wejść do mego pokoju, pozwól mi więc napisać słówko, które poślę wraz z moim powozem, rozkazując aby wyjęto ten klucz, i przywieziono mi go natychmiast.
I napisałem na prędce następujące słowa:
— »Jerzy osiodła natychmiast Kandyda, uda się do zamku***: spyta zarządzcę, czy nie znalazł złotéj bransoletki w bibliotece. — Gdy Jerzy otrzyma ten rozkaz, będzie dziesiąta godzina, — o jedenastéj bransoletka lub odpowiedź musi być w pałacu Pënâfiel.”
List odjechał.
Było więcéj jak półczwartéj mili z Paryża do zamku *** trzeba więc było ubiedz więcéj niż siedm mil w godzinie, czego mógł dokazać koń, pochodzący z takiéj krwi jak Kandyd, lecz można się było założyć, jeden przeciwko stu, że niewytrzyma podobnego biegu.
Aż do dziesiątéj miałem dość mocy nad sobą, aby nieco sprawić Małgorzacie roztargnienia śród jéj żalów, i dokazałem tego.
Jedenasta wybiła, a Jerzy jeszcze niepowrócił.
O jedenastéj i pięciu minutach, kamerdyner wszedł, niosąc na tacy mały pakiecik, który mi podał.
Była to bransoletka Małgorzaty.
Niezdołam wyrazić z jakiém upojeniem ją odebrałem.
— Czy raczysz mi wybaczyć, — rzekłem, — powolność moich ludzi? niewiedząc jaką cenę przywiązujesz do téj bransoletki, ja to ją pani ukradłem, lecz widząc twe zmartwienie, zmyśliłem klucz zapomniany, aby napisać do mego kamerdynera, żeby mi przysłał mały pakiecik zapomniany, który znajdzie w mojéj kasetce.
— O! mam, mam! znalazłam ją... wybaczam ci! — zawołała Małgorzata, z uniesieniem całując bransoletkę; potém, podając mi rękę, zawołała: — Ach! jakże jesteś dobry, żeś się ulitował nad moją słabością, i jak ci jestem wdzięczna żeś posłał po nią, i że postępowanie twoje było tak delikatném, aby mi oszczędzić kilka chwil zmartwienia.
Przyznani się, że pomimo radości i szczęścia Małgorzaty, niespokojność moja była bardzo wielką aż do wpół do dwunastéj, dopóki nieopuściłem pałacu de Pënâfiel.
O północy byłem już spokojny.
Biedny Kandyd!... tylko co zdechł.
Rzekłem do Jerzego, aby wytłumaczyć mu tę śmierć, iż założyłem się o trzysta luidorów że Kandyd dobiegnie w nocy do***, i w godzinę powróci.




§ II.
Kwiecień — 18**.

SPOTKAŁEM Małgorzatę na polach Elizejskich. Gdyśmy zaczęli rozmawiać o koniach, rzekła mi: Lecz dla czegóż Kandyd nieuhiega się już na wyścigach? Powiadają, że tak pośpieszny, tak piękny, że go tak bardzo lubisz... o! tak bardzo, że mu prawie zazdroszczę, — dodała śmiejąc się.
W téj chwili, pan de Cernay, który, również jak ja, jechał na koniu, zbliżył się do powozu pani de Pënâfiel, ukłonił się jéj, i rzekł:
— A co, czy to prawda, że Kandyd zdechł?
Małgorzata spojrzała na mnie z zadziwieniem.
— Zdechł, — rzekłem do pana de Cernay.
Ale, jeśli tak jest, jak mi powiadano, to mnie wcale niedziwi: ubiedz więcéj jak siedm mil, w nocy, i to za godzinę i cztery minuty! jaka bądźkolwiek krew płynie w rumaku, trudno aby wytrzymał podobną próbę. A Pan się założyłeś o trzysta luidorów, jak mi się zdaje?
— O trzysta luidorów.
— No, to mówiąc pomiędzy nami, zrobiłeś wielkie głupstwo; najprzód, widziałem że daleko większą odmawiałeś za niego cenę, i bardzo słusznie, bo za pięćset luidorów, a może i za więcéj nie znajdziesz podobnego konia: teraz ci to powiadam kiedy już zdechł... — dodał prosto-dusznie.
— Sława koni jest więc nieco podobną do sławy wielkich ludzi, — rzekłem śmiejąc się, — zazdrość niedozwala ich ocenić za życia.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Spojrzenie Małgorzaty wynagrodziło mi prawie śmierć biednego Kandyda.




§ III.
Kwiecień — 18***.

CO za dzień upajający! To szczęście jeszcze tak rozkosznie rozlega się w mojem sercu, iż z upodobaniem słucham najmniejszego jego echa.
Dzisiaj był czas przepyszny. Wedle wczorajszéj umowy spotkałem się z Małgorzatą w lasku, twarz jéj, jeszcze nieco blada, zdawała się zakwitać i odżywiać przy słońcu. Przechadzała się pieszo. Nim się do niéj zbliżyłem, szedłem przez niejaki czas za Małgorzatę wzdłuż alei akacyowej. Nic powabniejszego jak jéj chód, jéj kibić, któréj odgadnąć można było giętkość i wdzięk, pod długim szalem co ją obwijał. Długo i miłośnie patrzałem, jak jéj maleńkie nóżki, wznosiły za każdym krokiem faliste fałdy jéj sukni.
Zbliżyłem się do nieéj; mocno zapłoniła się postrzegłszy mnie. — Bardziej niż kiedykolwiek jestem przekonany o powabném znaczeniu rumieńca. Skoro ustaje, skoro widok ukochanego przedmiotu nie sprawia już napływu krwi do serca i twarzy, miłość żywa, gorejąca i młoda przeminęła; — zastąpiło jéj miejsce wątłe i zimne przywiązanie; — obojętność i zapomnienie są już bardzo blisko.
Wziąłem ją pod rękę: — Ponieważ zaledwie się wspierała na mojéj, błagałem aby oparła się mocniéj.
Powietrze było łagodne i czyste, trawniki zaczynały zielenieć, fijołki rozkwitać; zrazu bardzo mało mówiliśmy ze sobą. — Kiedy niekiedy obracała ku mnie twarz, i spoglądała na mnie łagodnie swemi wielkiemi oczyma, które zdawały się pływać w przezroczystym krysztale; potém rzekła z upojeniem: — O jakto dobrze, nieprawdaż, oddychać tak wiosną i szczęściem!
Postrzegłszy wzgórza Kalwaryi, dużo mówiliśmy o wsi, wielkich lasach, obszernych polach, pięknéj, rozlegléj naturze. — Rozmowa ta była przerywana niekiedy długiemi milczeniami. Po jedném z takowych milczeń rzekła do mnie: — Chciałabym Pana widzieć w Bretanii; odbywalibyśmy długie, bardzo długie przechadzki, i posiałabym cię w naszych lasach, aby późniéj, wśród mojéj samotności, zebrać bogate żniwo tkliwych wspomnień.
Odpowiedziałem, śmiejąc się, że nic jéj niepotrafię powiedziéć w zamian za te powabne pochlebstwa, i że prawie wdzięczny za to sobie jestem, bo nic mi się niewydaje nudniejszém jak ci ludzie, którzy odpłacają natychmiast powabny komplement, lub delikatną grzeczność, jak gdyby jakim bądź kolwiek kosztem chcieli się pozbyć nieznośnego długu.
Spotkaliśmy kilku mężczyzn i wiele kobiét znajomych, idących również jak my pieszo.
Skoro przeszli, i gdyśmy oddali sobie nawzajem pokłon, śmiejąc się przyznaliśmy sobie chęć dowiedzenia się co o nas wtenczas mówiono.
Z powodu tego spotkania, Małgorzata powiedziała mi, że Paryż stawał się jéj coraz bardziéj nieznośnym; że ułożyła sobie piękny zamiar, lecz że mi go powierzy dopiero pierwszego maja. — Niepodobna było więcéj się dowiedzieć.
O czwartéj, stary Kawaler Don Ludwik połączył się z nami; przechadzaliśmy się czas niejakiś jeszcze wszyscy troje pani de Pënâfiel podobnie jak ja, mieliśmy jeszcze oddać kilka wizyt; rozstałem się z nią; szła wieczorem na bal; ułożyliśmy się, że będę u niéj o dziesiątéj; aby zobaczyć świeże wykończenie jéj toalety, z którego chciała zrobić dla mnie tajemnicę.
Rozstawszy się z Małgorzatą, poszedłem odwiedzić Panią de***.
Nasze szczęście jest już wszystkim wiadomém: Dawniéj, jak najswobodniéj mówiono w mojéj obecności o pani de Pënâfiel; teraz, prawie nigdy niewymawiają mego nazwiska w mojéj przytomności, lub dodają do niego jaknajbardziéj przesadzone pochwały. Zrobiłem tę uwagę w czasie moich odwiedzin u Pani de***.
Jeden z jéj przyjaciół, świeżo przybyły z Włoch, i nieznający jeszcze stosunków świata, rzekł do niéj, wypytawszy się pierwéj o kilka znajomych sobie kobiét: — Ale! a pani de Pënâfiel. Spodziewam się że mi Pani znowu co pociesznego o niéj opowiesz? No, któż jest w téj chwili szczęśliwym lub nieszczęśliwym? Powiedz że mi przecie? Winnaś mi Pani tę wiadomość, mnie, który przybywając z drugiéj półkuli świata, niewiem o niczém, i jeśli mnie Pani nie objaśnisz, mógłbym popełnić jakie głupstwo.
— Ależ prawdziwy z Pana waryat, — odpowiedziała Pani de* **, płoniąc się mocno i rzucając prawie niedojrzane spojrzenie ku méj stronie; — Pan wiesz, przeciwnie, że nienawidzę obmów, a szczególniéj gdy jest ich celem jedna z moich najlepszych przyjaciółek; bo czuję dla Małgorzaty przywiązanie pochodzące jeszcze od dzieciństwa, — dodała, wymawiając dobitniéj te ostatnie słowa.
— Jedna z twoich najlepszych przyjaciółek Pani! ach! to do zachwycenia, naprzykład! — odezwał się znowu ten diabelny człowiek, który nic nie mógł zrozumiéć; — jedna z twych najlepszych przyjaciółek, zgadzam się na to; kiedy tak, to można zastosować przysłowie: kto bardzo kocha, dobrze tez karze; boś mi opowiadała o niéj tysiąc powiastek, jedna uszczypliwsza od drugiéj.
Zakłopotanie Pani de***, stawało się niezmierném, ulitowałem się nad niém.
— Więc nie na mnie tylko jednego, zastawiłaś Pani te sidełka? — rzekłem do niéj z uśmiechem.
— Sidełka? — odezwał się nowo przybyły.
— Tak jest, sidełka, — odpowiedziałem; — sidełka pełne złośliwości, w które ja, jeden z najwierniejszych, najszczerszych przyjaciół pani de Pënâfiel, o mało uwikłać się niedałem.
— Ach! czyż mnie Pan sądzisz zdolną cóś podobnego uczynić? — odpowiedziała mi Pani de***, z uśmiechem, niepojmując jeszcze co przez to chciałem rozumieć.
— Wierzaj mi, Pani, iż sądzę cię do tego zdolną, — gdyż to jest najlepszy sposób poznania stronników naszych przyjaciół; mówi się na pozór co tylko może być najgorszego o swéj najszczerszéj przyjaciółce, i względnie jak znajome jéj osoby bronią ją, lub jeszcze cóś więcéj dodają do obmowy, odgadujemy tym sposobem kto jest przychylny, a kto nieprzychylny; to też w ten sposób ostrzeżona, przyjaciółka najpoufalsza, bierze późniéj w znaczeniu, jakie mają istotnie, wszystkie oświadczenia które jéj czynią.
— Ach! Pan jesteś doprawdy nieznośnie niedyskretny, — rzekła do mnie Pani de***, strojąc minki.
Przybywający z Włoch był osłupiały. Nowa wizyta weszła ja wyszedłem.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

O dziesiątéj, poszedłem do Małgorzaty. Miałem nadzieję że na nię czekać będę; gdyż zawsze znajduję rozkoszną rzeczą, znajdować się czas niejakiś sam jeden, i podumać w salonie zamieszkanym przez ukochaną osobę, potém ujrzéć niejako pokój oświecony jéj obecnością. — Niedoznnłem téj przyjemności; — ona to już na mnie czekała, — Ten tryumf, który odnosiłem nad zwykłą nieznośną długością toalety, ta delikatna i rzadka uprzejmość, być gotową na moje przyjęcie, wielce mnie zachwyciła.
Małgorzata w téj chwili była zachwycającą: miała na sobie suknie z mory zielonéj, bardzo bladéj obszytą koronkami i przyozdobioną kokardami z różowych wstążek, w pośrodku których rozwijały się wielkie róże, także różowe, podobnaż róża we włosach, i druga u gorsu, dokończały jéj stroju. Pozostawiła mi łaskawie jednę ze swych bransoletek do zajęcia, zapiąłem ją, i ucałowałem tę rączkę tak powabną, tak białą tak świeżą jak okrąglutką.
Chciałem wiedzieć tajemnicę pierwszego Maja. Małgorzata powiedziała mi, iż chce aby dla mnie była tajemnicą ta wiosna nadziei.
Opowiedziałem jej moję poranną wizytę u Pani de***! bardzośmy się z niéj naśmieli; i powiedziała mi, że jest zanadto szczęśliwą aby myślić o czyjéj kolwiek fałszywości. — Potém, gdyśmy rozmawiali o bardzo pięknéj cudzoziemce, która dość wielkie wrażenie uczyniła na modnym święcie, Małgorzata podziękowała mi bardzo: wesoło, żem się zdawał składać hołd téj ładnéj osobie. — I dla czegóż dziękować mi zato, spytałem, bo mężczyzna wtedy najbardziéj nadskakuje innym kobiétom, gdy jest najzupełniéj pewny serca w którém panuje. Jestem też szczęśliwą i pyszną, że wzbudzam w tobie tę spokojność i to zaufanie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— O jedenastéj żądała swego powozu. — A gdy sobie winszowałem téj wolności, która dozwalała nam widywać się tak poufale, Małgorzata mi odpowiedziała. — To jeszcze nic; zobaczysz mój pierwszy maj.
Poszedłem chwilkę na Operę; bardzo była świetna. Zastałem pana de Cernay, w naszéj loży. To, co nazywa mojém szczęściem ciągle jest mu nieznośném; bo nieprzestaje mi powtarzać, jak bardzo go zachwyca że ją widzi tak naprawdę przywiązaną; to musiało się koniecznie prędzéj czy późniéj skończyć, — dodał. Zresztą, musiała się znudzić życiem tak niespokojném. Upodobanie jéj w Izmaelu było tylko szaleństwem; jéj przywiązanie do pana de Merteuil tylko kaprysem; inne jéj awantury, tajemnicze, lecz jednak odgadnione, wyskokami wyobraźni, gdy tymczasem przywiązanie, które czuła ku mnie było najzupełniéj inném, i t. p. — Wedle mego zwyczaju upierałem się przy zaprzeczaniu mego szczęścia i wtedy pan de Cernay zaczął mnie oskarżać że jestem skryty, że chce ukrywać to, o czém wie cały Paryż, i skończył, przepowiadając mi na serio, że jeśli tak uporczywie pozostanę skrytym, — nigdy nie będę miał poufałego przyjaciela. — Przepowiedzenie to prawdziwie mnie zmartwiło.
Poszedłem na bal pani de *** aby zobaczyć się z Małgorzaty; wszedłszy do salonów, niedługo szukałem; kto wytłumaczy ten instynkt, tę szczególniejszy zdolność, dzięki któréj dość jest jednéj minuty i jednego spojrzenia, rzuconego na tłum kobiét i mężczyzn, aby znaleść pomiędzy niemi osobę, który się mocno pragnie napotkać?
Małgorzata rozmawiała z panią de *** gdym poszedł złożyć jéj moje uszanowanie. Przyjęła mnie z zachwycającym wdziękiem i bardzo widoczném przekładaniem nad innych, chociaż liczném otoczona była gronem. Przytaczam tę szczególność, gdyż wiele kobiét, których odgadniono przywiązanie, sądzę iż czynią cuda przebiegłości przyjmując z obojętnością udany, nieraz nawet grubiańską, grzeczności tego, którego kochają.
Pani de*** jest bardzo żywa, charakter jéj szczery i ustalony, pobłażająca dla świata, lecz bynajmniéj nie dla wszystkich wylana; i złośliwie okrutna, skoro kto zaczepi jéj nieobecnych przyjaciół Małgorzata i ja byliśmy w wielkiéj z nią poufałości. Obie usiadły na kanapce, ja usiadłem za niemi, i robiliśmy tysiąc pustych uwag o wszystkich, i o wszysłkiém. — Niewiem jakim sposobem mowa wszczęła się o obrazach. Pani de*** powiedziała do mnie:
— Wiem że Pan masz prześliczny zbiór obrazów i rysunków; wydaj nam którego dnia wieczerzę, na którą zaprosisz także kilka kobiét i kilku znajomych nam mężczyzn, i pozwól nam napatrzeć się tym cudom.
— Będzie to dla mnie największém szczęściem, — odpowiedziałem jéj; — lecz ma się rozumieć że niezaproszę mężów; to szpeci, to zupełnie jak tancerz w balecie.
— Przeciwnie, — rzekła, — obok obojętności kwaśnéj, zazdrośniéj i prawie małżeńskiéj która panuje w większéj części miłosnych stosunków, byłoby to bardzo zabawnie; wielu bardzo przyjemnym mężom to tylko można zarzucić że są mężami, a że wielu z nich przestało już być mężami, mogą się zatem wydać bardzo przyjemnemi. — Długo i wesoło o tém narozprawiawszy, zgodziliśmy się na to, aby wydać tę wieczerzę, na któréj miało się znajdować mnóstwo mężów i kochanków.
Dość już było późno, Małgorzata prosiła swego kuzyna Don Ludwika aby kazał zajechać jej powozowi; podczas gdy na niego czekała i gdy zarzucał salopę na jéj piękne ramiona, rzekłem do niéj z cicha: — Jutro, o jedenastéj... nieprawdaż?
Mocno się zapłoniła, i zlekka ścisnęła mnie za rękę, gdym jéj oddawał wachlarz i flakonik...
Zrozumiałem.
Don Ludwik podał jéj rękę, wsiadła do powozu, i odjechała.
Powróciwszy do siebie, napisałem szczegóły dnia tego, tak nic nieznacznego na pozór, a jednak tak pełnego szczęścia. — Upajające to radości, które są wszystkiém i niczém: niczém, gdy się je odosobni, wszystkiém gdy je myśl zgromadzi. Wówczas jest to szczęście rozkwitłe, promieniejące, przeplatane tysiącem rozkosznych wspomnień, również upajających jak bez imienna woń bukietu, także składające się z najrozkoszniejszych i najświeższych zapachów.
Do widzenia... jutro... o jedenastéj...




§ IV.
Kwiecień — 18**.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Udałem się do niéj o trzeciéj.
Znalazłem ją zawsze czułą, przychylną, lecz zamyśloną i prawie smutną.
Smutek ten nie był przykry; lecz łagodny, pełen wdzięku i tęsknoty. Myśli które wyrażała były szlachetne, poważne, wzniosłe.
Ta sprzeczność głębokie na mnie uczyniła wrażenie...
Znajdują się w duszy niektórych kobiét, niewyczerpane skarby delikatności.
U takich kobiét, wszystko oczyszcza się przez poświęcenie, wszystko idealizuje się przez zapał prawie religijny, z jakim kochają, przez uczucie świętych obowiązków które upatrują w miłości, przez pewny rodzaj bolesnego wpatrywania się, w jaki je pogrąża wszystka myśl o przyszłości.
U nas, widnokrąg daleko bardziéj jest ograniczony. — Skoro raz namiętność nasza i próżność zasycą się posiadaniem, nic jaśniejszego nic wyraźniejszego jak to co doznajemy. — Najlepiéj uposażeni są jeszcze nieco czuli, wdzięczni; — inni okazują się często przesyceni i kwaśni.
U niektórych kobiét, przeciwnie, przez to iż wrażenia szczęśliwe i smutne, bardziéj smutne niż szczęśliwe, które następują po upojeniu zmysłów, są ze sobą w sprzeczności; w nich tęsknota bierze górę; gdyż to czego doznają jest niepodobném prawie do wytłumaczenia. Jest to zarazem szczęście i rozpacz, żale i nadzieja, wspomnienia pałające i wstydne, miłość żywsza, zgryzota straszliwa, i nieprzezwyciężona chęć poświęcania się jeszcze ukochanemu przedmiotowi!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Długo bawiłem u Małgorzaty. Nasza rozmowa niewysłowienie była przyjemna, z powodu panującéj, w niéj poufałości. Dużo mówiła mi o mojéj rodzinie, o moim Ojcu...
Myśli te, od których, niestety! oddawna się odzwyczaiłem, zasmuciły mnie; zwierzyłem się jéj z wszystkiego: powiedziałem o mojém zapomnieniu, o mojéj niewdzięczności, i obojętności występnéj względem pamięci o nim...
Wtedy Małgorzata nie mogła się wstrzymać aby się nie zalać łzami, i rzekła: — Wierzymy jednak w wiekuiste trwanie innych uczuć... kiedy śmiemy im się oddawać...
Tak głęboko, tak zupełnie byłem szczęśliwy, iż ją zwolna uspokoiłem. Smutek jéj rozproszył się po części, i niezdołam wyrazić z jak powabną, macierzyńską prawie czułością mówiła mi o przyszłości, o moich zamiarach, o niecierpliwości, jaką pała, abym co prędzéj porzucił życie próżniacze, które dotąd prowadziłem, a które już było dla mnie powodem tylu zmartwień.
Odpowiedziałem jéj, że w tej chwili wyrzuty jéj niebyły ugruntowane, i że nienależy oskarżać mnie abym był nieszczęśliwy i niezajęły? gdyż przepędzając moje życie na uwielbianie jéj byłem najszczęśliwszym i najrozkoszniej zajętym ze wszystkich ludzi.
A gdym dodawał tysiąc jeszcze innych niedorzeczności, Małgorzata, biorąc mnie za rękę, rzekła, z niewysłowionym wyrazem dobroci, miłości i tkliwego wyrzutu, wlepiając we mnie swe wielkie oczy łzami zwilżone: — Bardzo jesteś wesoły, Arturze!
— Bo tak jestem szczęśliwy, tak zupełnie szczęśliwy!
— To rzecz szczególna, — rzekła; — ja także jestem szczęśliwa, zupełnie szczęśliwa... a jednak płaczę! potrzebuję płakać.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Potém, niewiem dla czego mówiliśmy o przepowiedniach, a nakoniec o wróżeniu i wróżkach. — Jak zwykle zastanawialiśmy się nad tém z powszedniałym wnioskiem: Należy wierzyć czy nie, w przeczuwanie przyszłości? i t. p.
Nakoniec postanowiliśmy spróbować, i zejść się jutro przy ulicy Tournon, u panny Lenormand, aby się dowiedziéć o naszéj przyszłości.
Rozeszłem się z Małgorzatę o w pół do siódméj. — Niekazała nikogo do siebie puszczać, i powiedziała mi że przez cały wieczór pisać do mnie będzie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Powróciwszy do siebie, i zostając jedynie pod wpływem mych myśli, jeszcze bardziéj uderzony zostałem głęboką różnicą która istniała pomiędzy wrażeniami mężczyzn i kobiét.
I tak, po owym poranku zmysłowego upojenia o ile Małgorzata potrzebowała spokojności, milczenia i samotności, o tyle ja przeciwnie potrzebowałem hałasu, wystawności, mocnego zajęcia! Chociaż ukryte w głębi duszy, szczęście jaśniało, promieniało we mnie. Czułem się wesoły, rozmowny, przyjemny, tak bardzo ukontentowanie nas upaja; świat też ze swojemi radościami i całym swym przepychem, wydawał mi się jedynym teatrem godnym mojéj szczęśliwości.
Nim się udam na dwa lub trzy wieczory, poszedłem na teatr, aby usłyszeć drugi akt Otella. — Zobaczyłem panią V* samą w loży.
Była, jak zwykle, prześlicznie i cudnie ubrana. Nic rozkoszniejszego jak ładna twarz kobiéca, świetna i z uśmiechem na ustach, odbijająca od głębi loży zwykle ciemnéj.
Podczas między-aktu, poszedłem złożyć moje uszanowanie pani V**. — Przyjęła mnie najuprzejmiéj; powiedziałbym prawie że z wabnością bardzo wyzywającą, gdyby się nie była urodziła wabną, jak inne rodzą się blondynkami lub brunetkami. — Zresztą, nic świetniejszego, nic bardziéj oryginalnego, bardziej pustego, jak jéj dowcip; mówiła wszystko lecz z wdziękiem tak ułudnym, ze złośliwością tak na pozór naiwną że trzeba było wszystko jéj wybaczyć.
Zaczęła mnie atakować bardzo żywo, za ciągłe nadskakiwanie pewnéj Margrabinie, bardzo ładnéj, mówiąc, że Margrabina ta powinna się mienić bardzo szczęśliwą, że prawie należy do jéj nieprzyjaciółek, bo gdyby nie to, ona, pani de V** byłaby może bardzo zakłóciła naszą miłość.
— Jak to? dla tego że pani jesteś jej nieprzyjaciółką, wstrzymujesz się od téj zemsty?
— Bez wątpienia, podobne zdradziectwa zwykle zachowuje się dla swych najpoufalszych przyjaciółek, a to wielka szkoda, — dodała śmiejąc się jak waryatka, — bo, gdybym tylko szczerze była chciała, dokazałabym tego, abyś we dwudziestu-czterech godzinach rozkochał się we mnie, ale to rozkochał do szaleństwa.
— Ależ ja już od dawna kocham się w pani, chociaż sobie najmniejszéj niezadałaś pracy, aby mnie przywieść do tego, — dodałem. Potém, śród tysiąca najbardziéj nadskakujących grzeczności, wychwalałei jéj wdzięki tych ulotnych miłostek, tego wzajemnego napotkania się serc, niegdyś tak pospolitych i zachwycających, lecz za dni naszych, na nieszczęście, tak rzadkich. Napotkań powabnych, które niemając ani wczora, ani jutra, które pozostawiają w życiu jedyne, lecz niebiańskie wspomnienie.
— Niepodzielam twego zdania, — dodała, zawsze bardzo wesoło; — co się tycze pereł... wolę naszyjnik, niżeli pierścionek.
— Tak jest, Pani; — lecz wszystkie perły naszyjnika są równie, kształtu jednostajnego, gdy tymczasem niektóre perły, nieoszacowane przez samą swą szczególność, daleko więcéj same przez siebie mają wartości niż cały naszyjnik. — Dla tego też to zapewne wydawałeś mi się zawsze tak doskonale zarozumiałym i dziwnym.
Dzięki tysiącowi innych niedorzeczności, Otello skończył się, wyznać muszę ze wstydem, prawie niedosłyszany. — Zaczynano z loż wychodzić. — Otóż, — rzekła pani de V***, mąż znowu mnie samą zostawi, gdy przyjdzie odjeżdżać. — Mąż Pani, to łatwo pojąć... bo tylko bogacze niewiedzą o swych skarbach, lecz to mnie dziwi, że....
A gdym się wahał powiedziała mi jak najśmieléj.
— Ze tu niema Pana***, aby podać mi rękę i zawołać moich ludzi, czy to Pan chcesz powiedzieć.
— To właśnie to, czego przez dziką zazdrość, przez zazdrość, prawdziwie tygrysią, wcale niechciałem powiedzieć.
— Posłałam go na polowanie, na ośm dni przynajmniéj, aby znowu odzyskał mą łaskę, — niedbale odezwała się pani de V***; — gdyż w nieobecności prawdziwie jest rozkosznym.
— Nieobecność jego prawdziwie jest rozkoszną dla wszystkich, gdyż winien mu będę cieszenie się najpowabniejszym przywilejem.
— Ależ ja bardzo na to rachowałam.
— A moje przywileje, czyż, niestety! ograniczą się tylko na téj łasce?
— Jesteś Pan ciekawy i niedyskretny.
— Zgoda, tyle bywszy ciekawy jak żądza, mogłem się stać niedyskretny jak szczęście.
— Ale, — dodała, nieodpowiadając na to com mówił, i pokazując kobiétę w najwyższym stopniu śmieszną, — spojrzyjno na te biedną Panią B*. Powiadają że ma głupowate oczy... Co za niedorzeczność! ja je znajduję najdowcipniejsze w świecie, gdyż mają minę jak gdyby chciały wyleść z jéj szkaradnéj twarzy.
Zapominam mnóstwa innych postrzeżeń najzłośliwszych, co wszystko powiedziano było z głośnym śmiechem, gdyśmy szli po schodach.
Nakoniec, gdyśmy się już mieli rozchodzić, przypomniała mi że bardzo już dawno nieprzyszedłem obejrzeć jéj rysunków; że jest pyszna z swych postępów, i że bardzo pragnie abym dał o nich moje zdanie.
— Byłbym zachwycony, Pani, przyjść skrytykować lub podziwiać tyle cudów; ale ponieważ jestem niezmiernie surowy; żenowałaby mnie obecność trzeciéj osoby, aby Pani powiedziéć szczerze moje zdanie; powinnaśby tez Pani kazać na ten koniec zamknąć twe drzwi przed natrętami.
— Ależ to Pan wymagasz po mnie widzenia się sam na sam.
— Najzupełniéj sam na sam, Pani.
— Ależ moi służący?
— Powiesz im Pani że jesteś w domu tylko... tylko dla notaryusza.
— I Pan zechcesz uchodzić za...?
— Za notaryusza, za prokuratora; za wszystko co Pani zechcesz; wezmę, jeśli będzie potrzeba, pakę papierów, okulary zielone, a będziemy mogli pomówić najzupełniéj bezkarnie, a nadewszystko bardzo długo... o interesach.
— O testamencie? naprzykład.
— Zapewne; tego biednego***, którego tak gorąco bym pragnął być w téj chwili zupełnym dziedzicem.
— Ach! jakże doskonale przejąłeś się duchem twéj roli, — zawołała Pani V***.
Uwiadomiono ją że powóz zajechał:
— A co! — rzekłem towarzysząc jéj, — czy czekasz Pani jutro na swego notaryusza o trzeciéj godzinie?
— Niech przyjdzie, to zobaczy!
— Czy niebędziesz się Pani znajdować dziś wieczór na koncercie Pani T***.
— Nie, powracam do siebie.
— Jakto, tak wcześnie!
— Tak, aby uporządkować niektóre interesa, kiedy jutro ma się odbyć poważna konferencja z najnieznośniejszym i najnaprzykrzeńszym ze wszystkich prawników.
Mówiąc te słowa, i zawsze śmiejąc się do rozpuku, wsiadła do powozu.
Powróciłem pod przysionek, zaczekać nim mój powóz także zajedzie; tam gruby Pommerive przechodząc około mnie, zaczepił i rzekł. — Już to niewierny!.... Jest to zawcześnie.... lub zapóźno...
Wzruszyłem ramionami i uśmiéchnąłem się. Poszedłem na ten koncert. — Za wielki tłok. — Dla mnie muzyka jest bez wdzięku, jeśli jej niemogę słuchać wygodnie. Powróciwszy do siebie, zastałem długi i czuły list od Małgorzaty.
Rozmawiając z nią dziś rano, przyznałem się że namiętnie lubię fiołki Parmeńskie. — Znajduję w moim salonie dwa kosze, prawdziwie kolossalne, niemi napełnione.
Ta pamięć, ta delikatna grzeczność, wzruszyła mnie, zachwyciła, lecz jednak niezawstydziła prawdziwie, że nadskakuję Pani V**, któréj świętność i żywość tak bardzo mi się podobają.
Z miłością jednak czytam list Małgorzaty; jest tkliwa i dobra, oddycha powabną tęsknotą; cieszy się z tego długiego wieczora, który samotnie przepędziła, z mojém tylko wspomnieniem. W przypisku, przypomina mi, że jutro, o trzeciéj, mamy się zejść u Panny Lenormand, aby się dowiedziéć o naszéj przyszłości.
O trzeciéj właśnie przyobiecałem przyjść do Pani V** obejrzéć jéj rysunki; co tu robić? Niemogłem zapewne kłaść na szalę mego głębokiego i prawdziwego przywiązania ku Małgorzacie, z zajęciem bardzo mocném wprawdzie, lecz tylko chwilowém, jakie we mnie wzbudziła Pani V**, również ładna i ułudna, jak była płochą i wabną.
Lecz jestem pewny przywiązania Małgorzały? jest to miłość szczera i trwała: przemijające moje stosunki z Panią V**, nienaruszą wreście w niczém tego przywiązania tak tkliwego i szczerego.
Z kobiétą tak niestałą i zmienną jak Pani de V*** stracona sposobność może się już więcéj nienapotkać, — przypadek jest jéj bożyszczem. — Pójdę więc jutro do niéj. — Wynajdę jaką wymówkę, aby odłożyć do pojutrza naszą bytność u Panny Lenormand. — Co dać za powód? — interes... z notaryuszem? — nie, było płonne zdradziectwo...
— Cóż jednak powiedzieć?
— Poddaję się wreście, ale za to przynajmniéj napiszę do Małgorzaty list jak najczulszy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tylko co odczytałem ten list napisany przezemnie do pani de Pënâfiel. List ten dobrze mi się udał, — czuły, namiętny, a to bynajmniéj nieudane, prawdziwe, głęboko uczute. Rzecz dziwna! i stale myślę aby ją zwieść, a jednakże nigdy może miłość moja ku niéj niebyła ani żywszą, ani szczerszą. — Nie mam żadnéj przyczyny kłaniać sam przed sobą, słucham co myślę...
To prawda, kocham Małgorzatę bardziej niżeli ją kiedykolwiek kochałem; dawniéj, może bym się był cofnął przed jaką ofiarą, teraz uprzedziłbym każdą, ofiarę, jakiejby mogła odemnie żądać, a jednakże powtarzam, że myślę ją zwieść!
Czyż ta myśl zawstydza mnie? czy obudzą zgryzotę? żal? — Nie.
Czyż waham się choć chwilę na tę myśl że Małgorzata może być uwiadomioną o téj niewierności i z tego powodu doznać głębokiego zmartwienia? — Nie.
Czy czuję dla pani V*** jakie wzniosłe i szlachetne uczucie? — Nie. Jest to pałająca żądza, która zdaje się że tak prędko zagaśnie, jak prędko się rozpłomieniła.
A jednak, rzecz dziwna, sam sobie jeszcze powtarzam, — zdaje mi się że bardziéj kocham Małgorzatę. — Dla czegóż to stopniowanie uczuć? Nie jestże to złudzenie? zwodnicze widmo wywołane przekonaniem o własném zdradziectwie? nie szukam-że wymówki, nakazując sam sobie, i może pomimo własnéj wiedzy, tą kłamliwą wiarą. — Nie, słucham jak myślę... zdaje mi się że niezawodnie bardziéj ją kocham.
Szczególniejsza sprzeczność! duszy! Miałażby miłość moja ku Małgorzacie zwiększać się w miarę boleści którą przeczuwam że jéj sprawię?




§ V.
Kwiecień — 18***.

DNI słoneczne?... niestety! nie; ów czas promiennego szczęścia, który trwał więcéj niż przez dwa miesiące, miał się zaćmić i stać niezadługo posępnym i smutnym...
Szczególniejszy był dzień dzisiejszy.
Dziś rano, za przebudzeniem, odebrałem list od Małgorzaty: — nieco ją gniéwa to spóźnienie kabały. Dzień ten był wigilią jéj urodzin, sądziła go stosowniejszym, dla tego że był bardziéj fatalnym.
Chcąc zakupić porcelany Sewrskiéj i Saksońskiéj prosiła mnie abym się znajdował o wpół do trzeciéj u kupca bardzo wówczas wziętego aby zasięgnąć rady mego dobrego gustu.
Udałem się na naznaczone miejsce.
Gdyś my poszli obejrzeć mebel stojący w głębi magazynu, pozostaliśmy na chwile sami.
Małgorzata prosiła mnie, abym przyszedł u niéj wieczór przepędzić, przyobiecując że mi powie swą tajemnicę pierwszego maja.
Podziękowałem jéj jak najczuléj, wydała mi się jeszcze ładniejszą jak zwykle: miała na głowie kapotkę, obszytą koronkami i przyozdobioną bławatkami, która bardzo była jéj do twarzy.
O trzeciéj, rozszedłem się z nią, i udałem do pani V**.
Pomimo pustéj naszej wczorajszéj umowy, wedle któréj miałem koniecznie uchodzić za notaryusza, jeśli chciałem się poić urokiem znajdowania się z nią sam na sam, kazałem się zaanonsować pod mojém prawdziwém nazwiskiem, i zastałem ją samą.
Pokazała mi swoje akwarelle, które były prześliczne, gdyż jest najdoskonaléj ubogaconą talentami. — Aby jednak czemciś się odznaczyć twierdziłem że są niedobre, że rysunek niepoprawny, koloryt fałszywy i przesadzony, wykonanie niepewne i niezręczne.
— Wcale się na tém nie znasz, — rzekła śmiejąc się, — posiadam piękny talent; lecz że sam rysujesz, jest to tylko zazdrość.
— Nigdy się niezgodzimy w tym przedmiocie; pani znajdujesz swe akwarelle dobre, a ja je znajduję złe, nie mówmy więc o tém; mówmy o przedmiocie, na który pewno się zgodzimy.
— A jakiż to przedmiot?
— Jest to, Pani, doskonałość twego dowcipu i piękności.
— Otóż Pan się bardzo mylisz; bo przybierając z kolei rolę krytyka, przed chwilą tak niesprawiedliwie użytą kosztem mych biédnych rysunków, odpowiem Panu, że jeśli mnie znajdujesz zachwycającą, ja siebie znajduję szkaradną, bo mam z tysiąc najbrzydszych przymiotów. Że więc nigdy nieporozumiemy się w tym względzie, mówmy o czém inném.
— Niestety! jest to uprzedzenie z twéj strony, pani; na nieszczęście dla mnie, niemasz pani wszystkich zachwycających wad, które bym sobie życzył widzieć w tobie, a nadewszystko...
— Prawdziwy waryat z ciebie, chceszże tymczasem abym ci dała dowód mego ohydnego charakteru?
— Najgoręcéj tego pragnę.
— Posłuchaj mnie więc, a nadewszystko nieprzerywaj mi. Jedna z mych poufałych przyjaciółek. także niezmiernie złośliwa, chciała wywrzeć zemstę przeciwko jednéj ze swych znajomych; niepotrzebujesz wiedziéć dla czego chciała się zemścić. Przyjaciółka moja była piękna, lub raczéj ładna, żywa, zalotna, płocha. Co wszystko wymieniam jako przymioty, względnie do twego żądania, a bynajmniéj nie jako wady; dodaj do tego dowcip dość zabawny, wiele powabu, i ujmującą łatwość w pożyciu; a będziesz miał jéj portret. Kobiéta, na której moja przyjaciółka chciała się pomścić, była piękną także, Jęcz zarozumiałą, dumną i fałszywą w najwyższym stopniu; zdawało się jednak że się naprawdę rozkochała w pewnym mężczyźnie... Dla czegóż bym nie miała wyznać? tak jest, w mężczyźnie bardzo przyjemnym, dość odznaczającym się, który, słowem, niebyt podobny do wszystkich, dziś wesoły, zabawny, przyjemny; jutro dziwaczny, kwaśny, nudzący i znudzony. Jednakże, w jednym z swych pięknych dni rozsądku, okazał się bardzo zajęty moją przyjaciółką, któréj się także podobał, za nadto może podobał.... Przyjaciółka przyszła zasięgnąć odemnie rady.
— Mam nadzieję żeś poradziła twéj przyjaciółce to, cobym jéj sam był poradził, aby się pomściła na kobiécie pełnéj zarozumienia, uszcześliwiając potajemnie człowieka wyłącznego. Pensjonarka nawet była by się tego domyśliła; sposoby najprostsze są zawsze najlepszemi.
— Nie przerywaj-że mi. Przyjaciółka oczekiwała mego zdania, chciałam poznać charakter człowieka wyłącznego, czy był pewny, szczery, czy też niedyskretny i roztrzepany.
— I cóż pani?
— Był to jeden z tych łudzi dosyć rzadkich, którym kobiéta wszystkiego może się zwierzyć, którzy rozumieją wszystko, oceniają wszystko, przypuszczają wszystko, choćby potém mieli szczerze powiedzieć co myślą, lecz zagrzebują powierzenie się w najniedostępniejszéj tajemnicy. Jeśli tak się rzecz ma rzekłam do mojéj przyjaciółki, jeden ci tylko środek pozostaje to jest, niedbać na nic, być śmiałą, odważną, lub raczéj być tém, czém, my kobiéty, prawie nigdy nie jesteśmy, — szczerą i prawdziwą; — słowem, powiedz do człowieka wyłącznego:
»Chcesz mi się podobać: lecz wiem że jesteś kim innym zajęty; podzielane przywiązanie, nie tylko nie jest dla mnie stosowném, lecz jeśli przyjmę twe starania, chcę dowodu, sposobu pewnego, uczynienia niepodobieństwem, na przyszłość, powrócenie się do osoby którą mi poświęcisz. Słowem, przyśléj mi wszystkie jéj listy, z biletem wyraźnym i bardzo kompromitującym w tym przedmiocie, i.... przyszłość należy do szczęśliwych”... A co! czyż niedawałam okropnéj rady mojéj przyjaciółce? — rzekła do mnie pani de V** dokończając swe opowiadanie.
— Mógłbym pani odpowiedziéć, dzięki tejże saméj allegoryi, i utworzyć sobie natychmiast poufałego przyjaciela, który by się znalazł właśnie tym wyłącznym człowiekiem twéj poufałéj przyjaciółki. Ale posłuchaj pani, tylko żadnych wykrętów, mówmy szczerze; pani dość mnie znasz, ayś nie miała wiedziéć że umiem dochować tajemnicy. Czyż zdrady odemnie żądasz? Czyż tylko pod tym warunkiem miałbym być od ciebie przyjęty?
— Ależ pan jesteś chyba waryat.
— Bynajmniéj.
— Ale pocóż wnosić, że to, co mówię o mojéj przyjaciółce jest tylko pozorem mówienia saméj o sobie? i że mi chociaż przez myśl przeszło przyjmować pańskie starania?
— Zgoda, przypuść pani że człowiek wyłączny tak mówił, a nie ja.
— Otóż tak, to dobrze, tak to można porozmawiać, wracamy do rzeczywistości. Spytałbyś więc mojéj przyjaciółki, czy prawdziwie żąda po tobie zdrady? A gdyby jéj żądała, cóż byłbyś jéj odpowiedział?
— Że się czuję zdolny, szczególniéj z mą, popełnić wszelkiego rodzaju niewierności lecz że nigdy niepopełnię zdrady.
— A gdyby moja przyjaciółka naznaczyła jednak tę cenę za swą miłość?
— To niepodobna.
— Jakto?
— Byłbym to wziął za żart, i żadnym sposobem niechciał uchodzić za dudka.
— Dla czego żart?
— Bo niema kobiéty, która by mogła miéć myśl podobną:
— To trochę za wiele!
— Ja tak sądzę.
— Żadnéj kobiéty?
— Żadnéj!
— Lecz ja Panu powiadam, żem to doradziła mojéj przyjaciółce.
— Pozwól mi Pani wątpić o tém co powiadasz.
— To do niewytrzymania, przyszła nu na myśl ta zdrada, i poradziłam ją méj przyjaciółce, upewniam Pana.
— Nie mogę Pani uwierzyć; znam aż nazbyt szlachetność twego charakteru, aby dać wiarę własnym twoim oczernieniom.
— A przypuśćmy też teraz gdybym to Panu samemu powiedziała.
— Mnie?
— Panu.
— Niemogę przypuszczać niepodobieństwa.
— Lecz do Pana to teraz właśnie mówię.
— Prawdziwie mi to Pani powiadasz? Czynisz mi te warunki?
— Jak najprawdziwiéj.
— No, to na serio chcesz ze mnie sobie zażartować.
— Jesteś Pan przynajmniéj niezarozumiały.
— Bardzo pyszny i owszem, iż nieprzypuszczaim że mnie Pani sądzisz zdolnym do popełnienia podłości. Ale niemówmy już o innych, pomówmy o sobie, przyjmę moje starania bezwarunkowo, lub raczéj pod warunkiem, że mnie będziesz czynić niewiernym, tyle razy, ile ci się podoba.
— A te listy?
— Jeszcze to szaleństwo! Sądzisz wiec że niepostrzcgam iż to jest zresztą bardzo zręczny sposób doświadczania mnie? dowiedzenia się czy możesz śmiało rachować na moje uczciwość w miłości? to też, mówiąc między nami, ostrożność ta z twéj strony każe mi wróżyć bardzo wiele dobrego.
— Niezbywa ci przynajmniéj na zaufaniu:
— Czyż to próżność, żądać, mocną miéć nadzieję?
— Te listy? te listy?
— Zawsze te żarty? Co do téj próby, powtarzam, znajduję ją doskonałą, gdyż któraż kobiéta mogłaby miéć nawet zaufania, szacunku lub czułości dla mężczyzny zdolnego do podobnej nędzoty? nie powinażby się obawiać aby kiedyś, jéj listy także?...
— Pewno, żeby się mogła obawiać, gdyby była tak głupią, żeby pisała... — dodała pani de V***, ze śmiałém zapewnieniem, które mnie obraziło....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Przy końcu rozmowy, przekonałem się że pani V*** tylko kosztem téj zdrady czyniła mi jakąś nadzieję.
Wyrachowanie to zdało mi się podwójnie ohydném z jéj strony: dla tego zapewne iż obrażało moję miłość własną, bo u pani V*** chęć zemszczenia się na pani Pënâfiel (a nieznałem powodu téj zemsty) przewyższała upodobanie jakie znajdowała w méj osobie.
Wyszedłem od pani V** dość zawiedziony. Rachowałem na widzenie się, jeśli nie bardziéj czułe, to przynajmniéj daleko bardziéj stanowcze; bo pani V*** taką miała sławę, iż sądziłem że starania moje bez żadnego warunku zostaną przyjęte; a warunki, które tak stanowczo na mnie wkładała, były zarówno uciążliwe jak niepodobne do przyjęcia.
Rzecz dziwna! o ile wczoraj, gdym myślał zwieść Małgorzatę, miłość moja ku niéj, zdawała mi się zwiększać... podobnie dzisiaj, gdy mi się nieudała zamierzona zdrada, przywiązanie moje zdawało się ostygać. Wrażenie to, może przesadzone, będzie zapewne chwilowém, — lecz go doznaję.
Myśląc o wieczorze, który mam z nią przepędzić, czuję iżbym się był okazał daleko czulszym, daleko przyjemniejszym, gdybym miał jakowe istotne przekroczenie do wyrzucania sobie, i ukrywania przed nią.
Dobrze sobie zapewne postąpiłem, odmawiając pani V*** tego, czego się po mnie spodziewała; lecz postępek mój, jakkolwiek naturalny, niezaspakajał bynajmniéj mojego sumienia; bo, ponieważ Małgorzata daleko bardziéj mi się podobała niżeli jéj nieprzyjaciołka niewahając się pomiędzy niemi, żadnéj nieuczyniłem ofiary.
Jednakże niepodobna mi prawie nieczuć jakiegoś gwałtownego gniewu przeciwko pani de Pënâfiel, kiedy pomyślę, że gdyby nie ta nie przyjaźń, którą obudziła w pani V**, byłoby mi zapewne łatwo być dla niéj chwilowo niewiernym, a niewierność ta miałaby dla mnie wielki urok.
Nic bardziéj samolubnego, niesprawiedliwszego, okrutniéj śmiesznego jak gniew mój przeciwko Małgorzacie, dla tego że mnie mimowolnie pozbawiła przyjemności, któréj rozgłos mógł stać się dla niéj gorzkiém cierpieniem.
Przyznaję się do tych nędzot; lecz tak myślę, i pod wpływem to takowych myśli udam się do pani de Pënâfiel.
— Co ztąd wyniknie? Nie wiem, lecz smutne mam przeczucie.




Rozdział 10.
NIEDOWIERZANIE. ―

OROPNY, okropny to wieczór!...[4] Będęż, go mógł sobie przypomnieć?... Tak jest, moje wspomnienia są jeszcze tak bolesne, że mi ich zapewne niezabraknie!
Przybyłem do pałacu Pënâfiel o wpół do dziesiątéj, w usposobieniu umysłu kwaśném i cudném.
— Także późno przychodzisz! — rzekła do mnie Małgorzata z uśmiechem i tonem przyjacielskiego wyrzutu; — lecz tak mi spieszno powiedzieć ci moję tajemnicę, zamiary jakie ułożyłam na pierwszego maja, że niechcę trawić czasu na łajanie. Siadaj tu przy mnie, i nie przemów ani słówka.
Kontent z tego zalecenia, które dozwalało mi ukryć mój humor zgryźliwy pocałowałem Małgorzatę w rękę, i rzekłem tonem poważnym, który sądziła że udaję: — Otóż jestem jak najuważniejszym i słucham.
— Spodziewam się że ta mina poważna, ta uwaga, znikną niezadługo przed odurzająca niespodzianką którą ci mam powiedzieć, dodała śmiejąc się pani de Pënâfiel, — lecz mniejsza o to? nieprzerywaj mi.
Chciałam pójść dziś rano do panny Lenormand, nie tylko z powodu moich urodzin, lecz jeszcze dla tego że byłam ciekawa dowiedzieć się czy sławna ta wróżka potrafi mi przepowiedzieć, że, największe szczęście, które kiedykolwiek w życiu marzyłam, bliskie było ziszczenia: Oto marzone przezemnie szczęście: — pierwszego maja opuszczam Paryż...
— Jedziesz!...
— Cicho — rzekła Małgorzata, kładąc swój ładny paluszek na ustach; — otóż już jesteś wzruszony, chociaż dopiéro zaczęłam; cóż to będzie daléj? Posłuchaj: wyjeżdżam ! maja, biorąc ze sobą tylko zaufanego człowieka. moją stara pokojowę, pannę Vandeuil. Pozorny cel mojéj podróży jest kilko miesięczny pobyt w jednéj z mych posiadłości, w Lotaryngii, w któréj już od dawna nie byłam...
— Zgaduję...
— Niezgadujesz bynajmniéj. O sześć mil od Paryża, zatrzymuję się, zostawiam mój powóz u ojca mojéj pokojowéj, który najzupełniéj jest dla mnie wylany, i powracam do Paryża, zgadnij gdzie?
— Prawdziwie nie wiem...
— Do skromnego lecz ślicznego pomieszkania, będącego w jednéj z najodleglejszych dzielnic, i osiadam w niém pod imieniem pani Duval, młodéj wdowy, przybywając z Bretanii do Paryża, dla prowadzenia procesu... A co, czyż niemówiłam? otóż, jakém się spodziewała, jesteś zadziwiony, osłupiały, — rzekła Małgorzata.
Niedoświadczałem ani zadziwienia, ani osłupiałości, lecz zupełnie innego uczucia.
Bądź w skutek kwaśnego usposobienia mego umysłu rozdrażnionego, lub z powodu mego wrodzonego niedowierzania, ten projekt odosobnienia się przypomniał mi nagle jedne z tysiącznych ohydnych pogłosek które rozsiewano o pani de Pënâfiel, a pomiędzy innemi tajemnicze awantury, które utrzymywano iż się wydarzyły w małym odosobnionym domku, który do niéj należał. Późniéj, Małgorzata zawsze to przedemną zaprzeczała, podobnie jak tyle innych niedorzecznych potwarzy, które niemogąc wprost zaczepić żadnego dowodu, zmuszone były przypuszczać tysiąc tajemnych wypadków. — Odurzony też idealeém szczęściem którego kosztowałem od miesiąca, lub raczéj podczas tego przystępu rozumu i szczęścia, tyle byłem rozsądny, żem ani na chwilę niepomyślał o przeszłości. Obok téj zachwycającéj kobiéty, ślepo uwierzyłem w to, w co zawsze jest tak wygodnie, tak dobrze, tak rozsądnie wierzyć, uwierzyłem że jestem sam tylko kochany ślepo uwierzyłem w szlachetne wytłumaczenie jéj postępowania; zapomniałem nakoniec podłych i nędznych niedowierzań, które mnie względem niéj tak srodze uczyniły niesprawiedliwym. Dla czegóż teraz, z powodu tego usunienia się od świata wpadłem znowu w moje obmierzłe marzenia o niedowierzaniu? Sam tego niewiem. Ale, niestety! uległem ich boleśnemu natrętstwu.
— Skoro raz osiądę w moim domku, — mówiła daléj pani de Pënâfiel, — przyjmuję codziennie mojego brata.... tym bratem, jesteś Pan, bo pozostajesz na pozór w Paryżu; tylko kiedy niekiedy pokazujesz się na operze, na wizytach: potém, opuszczając co prędzéj świetne nudy twego eleganckiego mieszkania, przybywasz tu codzień, skromnie, przepędzać długie godziny przy twéj ukochanéj siostrze; słowem, wszystkie wolne chwile, które ci pozostaną od ukazywania się śród świata. A co, Arturze, cóż mówisz na tę pustotę? czy nie jest zachwycająca? O! mój przyjacielu, gdybyś wiedział jaką dziecinną radość obiecuję sobie z tego życia; tak poufale podzielanego z tobą, z tego ukrycia, z téj tajemnicy, z tych długich przechadzek, z tych wieczorów przepędzanych z dala od natrętnych i zazdrosnych, z tych dni, które całkiem do nas należeć będą, a które tak rozmaicie zostaną zapełnione! Bo nie wiesz Arturze, że będziemy tam mieli salon, w którym znajdziemy wszystko co potrzeba do malarstwa i muzyki; tam będą książki które ty lubisz, w których ja mam największe upodobanie. Domek jest mały lecz wygodny; ogród wielki, cienisty, samotny. Służba nasza składać się będzie, — tylko nie wyszydzaj za bardzo tych gospodarskich szczegółów, — służba nasza składać się będzie z mojéj pokojowéj, z drugiéj kobiéty, którą do pomocy przybierze, i ze służącego dla ciebie.
Naprzód się już cieszę, że poznam iż można być doskonale szczęśliwym najskromniejszém życiem, i że będziemy mogli z doświadczenia sądzić o tém mierném utrzymania, którego, my bogacze, niedomyślamy się nawet wszystkich szczegółów... słowem, drogi przyjacielu, dopóki sam się nie znudzisz tą samotnością, dopóty zamiarem moim jest tak życie przepędzać, zresztą, może to dzieciństwo, lecz to najzupełniejsze odosobnienie się od Paryża, wśród samegoż Paryża bawiło by mnie niezmiernie, gdyby szczęście pozostawiało mi dość czasu aby się tém zajmować. Zresztą, mój projekt nie może się udać tylko w Paryżu, bo, gdybyśmy oboje zniknęli, świat by zbyt prędko domyślił się prawdy; gdy tymczasem, kiedy ty pozostaniesz, domysły jego oszukane zostaną. Lecz najpocieszniejsze będą wnioski względem powodu mego oddalenia się, rozmaite kłamstwa które pleść będą, a nadewszystko dowody, któremi będą je popierać. Ach! kiedy pomyślę o wszystkiém co usłyszysz, zazdroszczę prawie twojego miejsca. Lecz widzisz że używam w całéj pełności prawa, któregom się domagała, abyś mi nie przerywał; bo też trudno przestać mówić o szczęściu którego się oczekuje, którego się pragnie... o! którego się pragnie wszystkiemi siłami miłości i nadziei; — dodała Małgorzata, z promieniejącym wyrazem twarzy.
Zaledwie ją słuchałem. Powtarzam, jéj zamiary obudziły we mnie niegodne podejrzenia, tak szczęśliwie uśpione przez dwa miesiące największego szczęścia. Te pełne czci i głębokie uwielbienie z jakiém przypominała sobie męża, a które powinno było mi wytłumaczyć życie Małgorzaty, wydało mi się wtenczas niezgrabną tylko bajką, i oburzałem się, że choć na chwilę mogłem się dać tak śmiesznie ułudzie. — Uwierzyłem znowu, i uporczywiéj jeszcze, wszystkim obmierzłym dawniejszym obmowom. Srodze też rozgniewany żem uległ na chwilę uniesieniu szlachetnego zaufania, i zapomniał tego co nazywałem moją przenikliwością i zdolnością, najszkaradniejszy gniew oburzył się w mem sercu. — Zaczynając nakoniec od tego przypuszczenia, że to, co Małgorzata proponowała mi z tak zachwycającym wdziękiem, również to proponowała i innym, zapewne w tychże samych wyrazach, i udając tęż samę prostoduszną i radosną nadzieję; niewidząc wtenczas nic hardziéj oburzającego, jak tę bezpotrzebną fałszywość, nic głupszego jak moją rolę, gdybym zdawał się wierzyć w to nagłe zapragnienie szczęścia nieznanego, które niby to oburzałem w sercu Małgorzaty, pokrywając mój gniew pełen nienawiści lodowatą ironią, odpowiedziałem:
— Prawiła że ten zamiar jest niewymownie ładny, a ta myśl tajemniczego ustronia śród Paryża, wydałaby mi się bardzo oryginalną, gdybym niewiedział że to powtórzenie... a ja powtórzenia, w pewnych okolicznościach, znajduję bardzo oschłe i nudne.
O Boże! z jakąż, to obojętnością przyjmujesz moję propozycyę! — rzekła smutnie Małgorzata, postrzegając nakoniec zmianę mych rysów; — a ja sądziłam że będziesz podzielał moję radość!.. a ja byłam tak szczęśliwą, tak bardzo szczęśliwą tą przyszłością szczęścia i tajemnicy!
— Ta niezmienna radość dowodzi przynajmniéj ciągle odradzającą się świeżość twych uczuć, Pani; gdyby nie to, zdaje mi się iż byłabyś nieco przesycona tym gatunkiem szczęścia i tajemnicy...
— Po chcesz przez to rozumiéć?
— Chcę rozumiéć że ta samotnia nie pierwszy raz będzie świadkiem tych tajemniczych i namiętnych miłostek, których mam być bohaterem... z kolei.
— Prawdziwie, nierozumiem cię, Arturze; wytłumacz się... Sama nie wiem dla czego, ale wyrazy twoje krew w mych żyłach lodowacą..
— Chcesz, Pani, abym się wytłumaczył?... Zgoda! Kazać sobie powiadać to, co się wie doskonale, jest to także fantazja, podobnie jak wiele innych, jak, naprzykład, fantazja doświadczania swych kochanków przez samotność... ostatnia próba, po której uklassyfikowani zapewne bywają wedle swych zasług.
— Powtarzam że cię nierozumiem, Arturze; a jednak twoje spojrzenie zimne i ironiczne przykrość mi sprawia, przypomina mi ten dzień okropny, w którym... Ależ powiedz, co ci się stało? Wytlómacz się, o mój Boże! wytłumacz się! cóż możeż mi wyrzucać? czyż ten projekt tobie się niepodoba? wyrzekłam się go, niemyślmy już o nim; ależ, na nieba! powiedz mi, co ci jest? Zkąd pochodzi ta zmiana? Wczoraj jeszcze, dziś nawet rano, byłeś tak dobry, tak kochający... twój ostatni list... był tak czuły!!....
— Wczoraj i dziś rano jeszcze, byłem głupcem i ślepym; może i teraz równie jestem głupi, lecz przynajmniéj oczy mi się otworzyły.
— Oczy ci się otworzyły! — powtórzyła Małgorzata, niepojmując co mówimy.
— Co do mojego ostatniego listu, wiesz również jak ja... lepiéj nawet odemnie, że jeśli trudną jest rzeczą udawać prawdę w mowie, w poruszeniach, w nagięciach głosu, nic łatwiejszego i pospolitszego jak kłamać w frazie wyszukanéj nad którą można się dostatecznie zastanowić... I tak naprzykład, gdym napisał do ciebie ten list ostatni... tak czuły jak powiadasz, tego dnia właśnie pani *** naznaczyła mi schadzkę.
— Arturze! Arturze! okrutne sobie robisz żarty! i niechcąc tego zapewne, wielką mi sprawiasz boleść....
— Ja nie żartuję, przysięgam Pani; mówię otém bardzo na prawdę, po przyjacielsku.... abyś niebyła dłużéj ofiarą mojéj fałszywości... jak ja fałszywości twojéj nie chce być ofiarą.
— Ofiarą?... ofiarą mojéj fałszywości?
— Tak jest.
— Ofiarą mojéj fałszywości?... Co za dziwne wyrażenie w twych ustach! I dla czegóż miałbyś być moją ofiarą? Co to znaczy? Ależ to do niewytłómaczenia... i z jakiegoż to powodu, o mój Boże! powiadasz mi to?
— Powiadam to Pani z powodu o którym daleko wiész lepiéj niżeli ja: bo nie pierwszym jestem z jéj kochanków, któremu proponujesz tę pocieszną przedmieściową sielankę.
Małgorzata załamała ręce, i opuściła je na kolana, poglądając na mnie osłupiaemi z boleści oczyma. Lecz mówiłem daléj śmiało, chociaż serce moje biło mocno i prędko... i chociaż wspomnienie ostatniéj rozmowy mianéj niegdyś z Helenę przez myśl mi przebiegło, pałające i bolesne jak gdyby ognisty pocisk.
— Bo to widzisz, moje kochanie, śród roztargnień światowych, można dość przyzwoicie odgrywać rolę kochanka, i uprzejmie niewiedziéć o tych co nas poprzedzili w sercu ukochanego przedmiotu; nic śmieszniejszego zresztą jak niespokojność o to, co już minęło; bo jeśli przeszłość do nas należała, przyszłość pozostaje, i diabli wiedzę co nam gotuje. Lecz aby dobrze odegrać tę rolę kochanka bez naddziadów... w tajemniczéj sielance, któréj zwykłemi widzami jesteście, ty Pani, i twoja pokojowa; lecz aby grać przynajmniéj jak inni w domeczek i serce! trzeba być lepszym lub gorszym aktorem niżeli ja nim jestem. Słowo honoru, moja kochana Małgorzato, za bardzo bym się lękał okazać niższym od moich licznych poprzedników, a pragnę zachować dobrę opinią jaka masz o mnie.
— Ach! mój Boże... miałam sen okropny i bardzo cierpię... — rzekła, podnosząc swe drżące ręce do czoła.
Artery moje tak mocno biły, że ledwie nie pękły; czułem chwilami, że sprawiam straszliwe zmartwienie téj biednéj kobiécie, więdląc z tak prostaczą i zuchwałą ironię czarodziejską przyszłość, o któréj marzyło jéj serce. Wyobrażałem sobie ze drżeniem co musiała cierpiéć, jeśli istotnie byłem pierwszą jéj miłością od śmierci męża... Lecz moje podejrzliwe niedowierzanie, jeszcze bardziéj podniecone wspomnieniem tylu ohydnych pogłosek rozsiewanych o Małgorzacie, a szczególniéj obawa aby nie być wystrychniętym na dudka, przytłumiały te zabłyski rozsądku, i nieznajdowałem wyrazów dość pogardnych na urąganie się z tego, co nazywałem nieubłaganą fałszywością tej kobiéty.
Niezadługo we łzach się rozpłynęła.
Nieoburza się na moje podejrzenia! znosi podobne brutalstwa! Szczerość byłaby mniéj cierpliwą, samo kłamstwo jest tylko podłém. Była uległą dla mnie, dla czegóżby nie była uległą i dla innych?... Takie tylko myśli obudziła we mnie ta boleść milcząca i łzami zalana.
Długo płakała.
Niepowiedziawszy jéj ani słowa pociechy, spoglądałem na nią z miną posępną i nienawistną, rozjątrzony sam przeciwko sobie, a obwiniając ją jednak o tysiąc bolesnych uczuć które mną miotały.
Raptem Małgorzata podniosła swą twarz bladą i osłupiałą; spojrzała w około siebie z obłąkaniem, powstała wyprostowana, i postąpiła parę kroków, mówiąc: — Nic, nie, to nie sen... to rzeczywistość... to... — Potém musi być jéj sił zabrakło, i padła na krzesło....
Wtenczas obcierając oczy, rzekła do mnie dość niezachwianym głosem: — Przebacz tę słabość, ależ bo od tego czasu jakém ci wszystko powiedziała... pierwszy raz tak się ze mną obchodzisz... Jednak sądzę cię daleko mniéj okrutnym niżeli się wydajesz. Niepodobna abyś dla zabawy sprawiał mi tak okropną boleść; nie, to niepodobna, nie mam też za to do ciebie urazy; zwiedziono się, i uwierzyłeś w potworze. Przecież, drogi przyjacielu, ani ty, ani ja, niemożemy poświęcać przyszłego naszego szczęścia tak nędznym obmowom? Powiesz mi więc, powierzysz swoje podejrzenia, dowody jakie sądzisz miéć na poparcie mojéj fałszywości, a zniszczę je jedném słowem, słyszysz, jedném słowem, gdyż prawda posiada wymowę, któréj nic oprzeć się nic może.... — Raz jeszcze powtarzam, niemam za to urazy do ciebie, Arturze! Aby obchodzić się z kobiétą, tak, jak się ze mną obszedłeś, i to w chwili, gdy promieniejąca miłością i szczęściem, chciała ci... Lecz nie nie, już tu o to niechodzi... Słowem, aby się obejść z kobiétą tak pogardnie i tak srogo, trzeba miéć prawdziwe przeciwko niéj dowody, nieprawdaż? Powiedz, powiedz więc, jakie to są dowody?
Ta spokojna i szlachetna mowa rozjątrzyła mnie, gdyż musiałem się na nię zapłonić ze wstydu. Jakże ośmielić się wyznać, że nędzny kaprys nieuleczonego niedowierzania, że błaha pamięć potwarzy, że gniew nadewszystko, iż mi się nieudało z panią V***, tak prędko jak się spodziewałem, jedynie były przyczyną mojéj grubiańskiéj i zuchwałéj odpowiedzi? I tak, przez dumę niech ciałem się przyznać żem sobie postąpił jak waryat, i nieprzestałem być okrutnym, niesprawiedliwym, lub raczéj szalonym ze złośliwości.
— Pani, — rzekłem dumnie, niepotrzebuję tłumaczyć się z mego przekonania; dostateczne jest dla mnie, i pozostaję przy niém.
— Lecz ono dla mnie nie jest dostateczném. Zostałam niegodnie oczernioną w twych oczach, i chcę się usprawiedliwić!
— Nie oczerniono Pani; wierzę w to co mi się zdaje....
— On wierzy! o mój Boże, on wierzy!... i bezwstydnie sądzisz żem innym mówiła o tém marzeniu szczęścia?... i myślisz, że jestem tyle podłą, tyle nikczemną, aby tak kłamać, i to codziennie, i że jestem nazwyczajona do nikczemnego postępowania?
— Niema w tém ani nikczemności, ani podłości, ani kłamstwa. Pani wielu, bardzo wielu uczyniłaś szczęśliwymi.. i wiem że ich szczęście musiało być zachwycającém. Opowiedziałaś mi przewyborną historyą o wierności małżeńskiéj, która przeżyła nawet nieboszczyka, historyą najzupełniéj w guście wdów Malabarskich. Ta pamięć o nieboszczyku uwielbionym, pieszczonym, pielęgnowanym jak gdyby żyjąca istota, była nieco wolném tłumaczeniem... ale bardzo oryginalném, twego życia, przeciwnie tak miłośnie zapełnionego; jest to prócz tego dobry postępek, z twéj strony. Pani, aby we mnie wmówić że sam tylko pozyskałem twą łaskę.
Odpowiedziałem na to również dobrym postępkiem, niedręcząc już Pani o to, i udając żem się dał oszukać; prócz tego, niby to ją pierwszy odnosiłem tryumf nad kochanym umarłym...passowanie się wprawdzie niebardzo pochlebne, lecz....
— Nieszczęśliwy! — zawołała Małgorzata przerywając mi, i powstając wyprostowana, majestatyczna i prawie groźna, z okiem iskrzącém, z policzkami zapłonionemi z oburzenia. Potém, opiérając się nagle o jeden z mebli, rzekła sama do siebie cichym głosem, i jak gdyby zgromiona wyrzutami sumienia; — Zasłużyłam nato... zasłużyłam Cierp nieszczęśliwa kobiéto..., przed kimże teraz będziesz śmiała uskarżać się!!!...
Wśród tysiąca tłumnych wrażeń, które passowały się w méj duszy, uczułem wzruszenie głębokiéj litości i straszliwego przestrachu; może byłbym odzyskał rozsądek, gdy Małgorzata, obcierając łzy swoje, rzekła do mnie ucinanym głosem. — Raz ostatni pytam Pana, czy wierzysz choć w jednę z tych niegodnych potwarzy? Zastanów się dobrze nad tém...; twoja odpowiedź ustali mój los i twój zarazem!....
Rozjątrzył mnie ton groźby, zwaryowałem prawie, lub raczéj stałem się igrzyskiem jakiegoś obłędu.
Zbliżając się do Małgorzaty, rzekłem, obejmując w pół jéj kibić.
Doprawdy, moja kochana, oburzenie tak ci do twarzyjak czepeczek od pani Baudrand; nigdy niewydawałaś mi się ładniejszą. Daléj, mój aniele, mój żeński Don Żuanie, pójdź zwodzić zarazem kochanków wczorajszych i jutrzejszych... i wypłatać biednemu nieboszczykowi Margrabiemu nową, dotąd niewydaną, nieznaną, niewierność....
Zrazu słuchała mnie osłupiała, potém wydała krzyk rozdzierający, odepchnęła mnie gwałtownie, i schroniła się do swego sypialnego pokoju, i posłyszałem jak z pośpiechem na klucz się zamykała.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Powróciłem do siebie jak człowiek pijany.

Zaledwie sobie niewyraźnie przypomnieć mogłem to co się stało.
Wieczorem porwała mnie gwałtowna gorączka; zdaje mi się że całą noc byłem w obłąkaniu.
Nazajutrz mój kamerdyner oddał mi zapieczętowaną paczkę.
Były to moje listy pisane do Małgorzaty.
— Któż to przyniósł? — spytałem.
— Panna Vandeuil, Panie, o drugiéj godzinie z rana.
— A pani de Pënâfiel?
— Pani Margrabina pojechała dziś w nocy pocztą; ludzie jéj niewiedzą dokąd.




Rozdział 11.
SPOTKANIE. ―

NPOTRZEBNĄ jest, zeczą powtarzać, jak gorzkiemi były moje żale i zgryzoty po odjeździe pani de Pënâfiel. Doświadczyłem, chociaż z niejaką odmianą, tego samego udręczenia co po zerwaniu z Heleną. Tylko, że, nim się zupełnie wyrzekłem téj szlachetnéj dziewicy, pozostała mi jeszcze długo miła i mocna nadzieja otrzymania jéj ręki; gdy tymczasem ani mogłem pomyśleć, aby zobaczyć jeszcze kiedy Małgorzatę. Jak zwykle, przywiązanie które mi okazywała, objawiło mi się w całéj swéj upajającéj słodyczy gdym je utracił, i przez fatalny sprzeczność, czułem że ją kocham namiętniej niż zwykle.
Przypominałem sobie z okrutną rozkoszą wszystko com tak niegodnie poświęcił, nie już samemu niedowierzaniu lecz pewnemu gatunkowi monomanii, zarówno złośliwéj jak głupiéj; cierpiałem za to okropnie bezwątpienia; lecz cóż to znaczyło? Waryat rozżarty cierpi także; a złe które czyni jestże mniéj dla tego złem?
Cóż więcéj powiem? obraz téj kobiéty zachwycającéj ukazywał mi się jeszcze piękniejszym, jeszcze rozkoszniejszym niż kiedykolwiek.... Nakoniec to w rozpacz wprawiające a pospolite zdanie, że wtedy tylko poznajemy cenę szczęścia, gdyśmy je utracili, było bolesną myślą, którą rozpacz moja pod wszystkiemi odmieniała kształty.
Zgromiony tak udręczającym żalem, cóż mogłem uczynić?
Niestety! gdy człowiek tak nieszczęśliwą posiada naturę, że miłość, durna, nauka lub obowiązki towarzyskie nie są dostateczne aby zająć jego umysł i serce; jeśli nadewszystko pogardza nią, lub niepoznaje tego dobroczynnego duchownego pokarmu, który wiara przedstawia mu jako zbawienny i niewyczerpany zasiłek; dusza jego, tak pozbawiona wszelkiéj wspaniałomyślnéj zasady, sama na sobie wywiera próżne działanie... wówczas bezimienne zmartwienia, posępne i blade nudy, dręczące niedowierzania, w rozpacz wprawiające widma.... rodzą się prawie zawsze z tych marzeń ponurych, samotnych i chorowitych.
Jeśli człowiek przeciwnie, zastosuje tę energię, która niszczeje i sama siebie pożera, do ścisłego wypełniania praw które Bóg i ludzkość przepisują, jeśli dokaże wytknąć niejako swój zawód, wypełnianiem swych obowiązków; zakreślić sobie tym sposobem drogę czystą i prostą, przytykającą do niemateryalnéj nadziei po śmierci; życie człowieka staje się logiczném i zależy głównie od zasady wedle któréj działa, i kresów do których dąży. Wówczas wszystko wiąże się ze sobą w najcudowniejszą jedność: każdy skutek ma swą przyczynę i swój wypadek. Słowem, zamiast błąkać się nędznie bez zajęcia, nadziei i hamulca postępuje ku pewnemu celowi. Fałszywą czy prawdziwą, dąży jednak jakąś drogą... a jeśli wspaniałe widoki co ją uwieńczają, a na które tak chciwie zwraca oczy, są tylko świetném omamieniem... mniejsza o to!.... jeśli to pocieszające i niebiańskie omamienie doprowadziło go do końca jego zawodu, z sercem napełnioném radością, nadzieją i miłością!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ależ, niestety! szlachetne te myśli na próżno mi przychodziły, nie czułem w sobie ani chęci, ani siły, pójść za ich wezwaniem.
Opadłem też całym ciężarem zniechęcenia w próżnię mego serca. Czułem złe, lecz niemiałem odwagi szukać lekarstwa. Działałem ze słabością ludzi, którzy, uporczywie trwając w boleści, przekładają cierpienie wewnętrzne i ciągłe, nad czyn heroiczny, lecz dobroczynny, żelaza lub ognia.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wiodłem nędzne życie; w dzień niekazałem puszczać do siebie rzadkich gości, których moje osamotnienie się podczas szczęścia, nieodstręczyło jeszcze zupełnie odemnie. Niekiedy także oddawałem się gwałtownym ćwiczeniom, jeździłem konno, robiłem bronią z największym zapałem, aby się zmódz, zniweczyć utrudzeniem, sądząc że wyniszczając ciało, zdołam i myśl wycieńczyć.
Potém, gdy nadchodził wieczór, doświadczałem jakiegoś cierpkiego i dziwnego ukontentowania, owinąć się płaszczem, i tak błądzić na los po Paryżu, szczególniéj gdy czas był posępny i zabierało się na burze.
Mówiłem wtedy sam do siebie, z pewnym gatunkiem pogardnego uniesienia, również śmiesznego jak płonnego, przechodząc około wspaniałych pałaców; około oświeconych teatrów: widząc krzyżujące się powozy, które mosty mnóstwo osób na te zabawy. — I ja także, gdybym chciał, mam moje miejsce w tych wesołych salonach, w tym świecie tak świetnym i tak zazdroszczonym; gdybym chciał, w téj chwili niecierpliwe moje konie zaniosłyby mnie tam! To życie, którém pogardzam, byłoby radością i pychą wielkiéj liczby ludzi, a jednakże, przez jakiś niepojęty kaprys, urągający się z już przygotowanego szczęścia którém mnie los obdarzył, wolę błąkać się tak pieszo unosząc ze sobą nieuleczony smutek po tych błotnistych ulicach. Kobiéta piękna i młoda, szlachetna i dowcipna, słowem, połączająca wszystko, co może pochlebić próżności mężczyzny, upoiła mnie najczystszą miłością; a po dwóch miesiącach szczęścia idealnego, bez przyczyny i wstydu, szalenie, po brutalsku zdeptałem nogami tę miłość, z gniewem i pogardą. A nieposiadam nawet odwagi tego gniewu i téj pogardy, gdyż teraz płonię się za moje postępowanie, płaczę, jestem najnędzniejszym z ludzi, ukrywam istoty, co tu i owdzie błąkają się śród błota, zagadują... do mnie... do mnie, który w téj chwili mógłbym być u nóg kobiéty, któréj wszyscy podziwiają elegancją, dowcip i wdzięk! kobiéty, która sama ofiarowała mi urzeczywistnić najwyższe szczęście, a która może, w téj chwili, trzymała by moję rękę w swych ręku, i mówiła do mnie głosem czarodziejskim i z oczyma zwilgotnionemi czułością: — Do ciebie należy moja dusza, do ciebie całe moje życie!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W istocie, to było okropnie, a jednakże, przez fatalne dziwactwo mego nieszczęsnego umysłu, znajdowałem pewien gatunek uciechy, zarównie gorzkiéj jak niewytłómaczalnéj w sprzeczności téj teraźniejszości tak posępnéj, tak ohydnéj z przeszłością tak świetną.
Było to więc pewnego wieczora; w pięć lub sześć dni po odjeździe Małgorzaty, znajdowałem się właśnie w bolesnym paroksyzmie mych żali. Noc była posępna, deszcz padał, drobny i zimny; owinąłem się płaszczem i wyszedłem.
Nie wyobrażałem sobie nigdy że ulice Paryża są tak okropnie smutne o téj godzinie; nic posępniejszego jak blade odbicie się reworberów o ten bruk okryty błotem czarném i smrodliwém, i stojącą wodą po rynsztokach. Idąc tak na ślepo, często przychodził mi na myśl przerażający los człowieka bez schronienia, bez chléba bez sposobu do życia, i błąkającego się podobnie jak ja się błąkałem.
Przyznam się, gdy mnie te myśli napadały, jeśli spotkałem po drodze, podczas nocy burzliwéj, jaką kobiétę niosącą dziecię już zwiędlone przez nędzę, lub starego żebraka drżącego i wychudłego, dawałem im hojną jałmużnę, a chociaż występek miał zapewne większy udział w ich nędzy niżeli los, doświadczałem chwilowéj przyjemności, widząc z jakiem osłupieniem dotykali się sztuki złota.
Wówczas rozwijał się przed niemi oczyma przerażający obraz nędzy! nic téj odosobnionéj nędzy człowieka, który budując chatkę z liści lub chroniąc się w załom skały, mógłby przynajmniéj oddychać świeżém i czystém powietrzem, i miéć za pociechę słońce i samotność; lecz téj nędzy chciwéj, przedajnéj i hałasnéj miast wielkich, która się zgromadza, lub raczéj ciśnie w smrodliwe ustronia, aby jéj było ciepło.
Ogarniały mnie wówczas nieprzezwyciężone obawy, gdym przypuszczał że jestem zmuszony, niewiedziéć jakąś fatalnością, żyć temże samém życiem, pospołu z temi nieszczęśliwemi, których nędza o tyle psuje co i zbrodnia.
Biedniałem z przerażenia; gdyż stan najuciążliwszy, najpracowitszy, którym bym się mógł zajmować w samotności i na wolném powietrzu, nigdyby mnie nieprzestraszył; lecz gdy pomyślałem o tém życiu tak przymuszenie do siebie zbliżoném, na to ohydne i ciągłe zetknięcie się z ludźmi z więzień i galer, naprzyklad! ogarniał mnie niekiedy postrach tak niedorzeczny, iż niezdołam wypowiedzieć z jaką rozkoszą, z jakiem szczęściem znajdowałem znowu, powracając, dom mój dobrze objaśniony, służących moich bacznych na najmniejsze moje skinienie, moje książki, moje obrazy, moje portrety, słowem, całe to wnętrze spokojne i wygodne, do którego wpadłem jak do miejsca schronienia.
Ach! wtenczas to na kolanach, podziękowałem ojcu za majątek, który winien mu byłem! Smutna to wdzięczność, która potrzebowała sknerskiego przestrachu, aby ożywić się w mojém sercu, i wzniecić na chwilę wspomnienia, już tak dalekie i zapomniane!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Lecz powracam do mojéj nocnéj przechadzki.
Pewnego wieczora, idąc z ulicy w ulicę, prawie machinalnie, przybyłem na bulwark Bastyllii. Księżyc rzucał niepewne światło przez szybko bieżące chmury tarcz jego przyćmiewające, gdyż wiatr był mocny, a drobny i gęsty deszczyk padał obficie. Mogła być blisko dziewiąta.
Pomiędzy kilku odosobnionemi domkami, leżącemi nieopodal dawnego ogrodu Bceaumarchais, jeden z nich zwrócił na siebie moją uwagę, gdyż mi się zdał być nowy i nadzwyczajnie czysty; był bardzo mały, a niewysokie sztachetki opasywały kawałek ogródka, podobnego do tych jakie widzimy przed domami w Anglii. W rogu domu były drzwi zielone z mosiężnym młotkiem; jedno tylko było piętro trzy okna na dole, i trzy na pierwszém piętrze. W zamkniętych okienicach postrzegłem dwie dziurki bardzo maleńkie, przeznaczone zapewne aby przepuszczały światło do środka; żywa światłość wybiegała temi otworami, zrobionemi właśnie na wysokość tak, że przypadały do mych oczu. Uległem na chwilę próżnéj ciekawości, i zajrzałem.
Zostawiono firanki rozchylone; mogłem więc przez szyby widzieć wnętrze tego pomieszkania.
Lecz cóż się ze mną stało, wielki Boże, gdym poznał Helenę!
Byłem osłupiały, gdyż sądziłem, że dotąd jeszcze znajduje się w Anglii, z matką.
Odwróciłem na chwilę oczy; bo wzruszenie moje było niezmierne, głębokie.
A serce moje biło tak gwałtownie, iż uderzenia jego boleść mi sprawiały: jednakże, owładnięty gwałtowną ciekawością, zajrzałem znowu.
O! jakże Helena zdawała mi się być teraz daleko piękniejszą! Niebyła już wątła i nieco pochylona jak dawniéj; ramiona jéj były szersze, kształty bardziéj rozwinięte, bardziéj zaokrąglone; lecz powabna jéj kibić zawsze była szczuplutka i wysmukła. Prócz tego jéj policzki świeże i rumiane, jéj czoło spokojne i czyste; słowem, cała jéj powierzchowność, wykrywała duszną spokojność i pogodę, która, wyznać muszę, straszliwie wiele złego mi zrobiła; bo postrzegłem że jestem na zawsze zapomniany... kiedy niezdawała się cierpieć.
Helena ubrana była w czarną jedwabną suknię; cudne jéj płowe włosy spływały w wielkie loki na jéj czoło i szyję, i postrzegłem, że jak zwykle, do zachwycenia miała nóżki obute.
W miarę jak oko moje nazwyczajało się patrzeć przez tak mały przestwór, widnokrąg który mogłem objąć zwiększał się; niezdołam też wyrazić tego com uczuł, gdy, przez drzwi nawpół otwarte, postrzegłem kolebkę!....
Helena siedziała w głębokim krześle z poręczami, ładne swe nóżki trzymała założone jedna na drugiéj, i czytała przy świetle lampy, osłonionéj zielonym jedwabnym daszkiem, która mi przypomniała nasz salon w Serval. Kiedy niekiedy kładła książkę na kolanach, i poruszeniem na które zadrżałem razem lubemi i gorzkiemi wspomnieniami, opierała swój podbródek świeży i biały na wierzchu lewéj ręki, któréj sam tylko mały palec wzniesiony był wzdłuż jéj policzka, z paznokciem szklniącym i gładkim jak muszelka różowa.
Helena, kiedy niekiedy, wlepiała spojrzenie, to raz niespokojne na zegar, to roztargnione na ogień, który jasny rzucał płomień; niekiedy także zdawała się bacznie słuchać od strony kolebki, i znowu wracała do czytania: potem czytając, przedłużała machinalnie jeden z jedwabistych i elastycznych pierścieni swych pięknych włosów, i niosła go do ust; drugie urojenie dziecinne, za które bardzo często łajana bywała od matki, a które, niestety! znowu boleśnie mi przypomniało nasze piękne dni przepędzone w Serval!
Wnętrze tego małego salonu było jaknajprostsze; obok Heleny, na stoliku przykrytym kobiercem, poznałem wazon z porcellany saskiéj, który miała po matce, a w którym zasadzony był jeden z jéj najulubieńszych kwiatów; ściany tego pokoju wyklejone były czerwonem papierowém obiciem, a na niém wisiało mnóstwo akwarel i rysunków, w dębowych ramach: nakoniec gipsowe wyciski, wedle płaskorzeźb starożytnych, najdoskonaléj wybranych, i kilka sztychów z obrazów Rambrandta, uzupełniały skromne ozdoby tego małego pokoiku.
Gdym się przypatrywał temu wszystkiemu z zajęciem i niewysłowioném udręczeniem, posłyszałem turkot powozu i oddaliłem się jaknajspieszniéj.
Zaledwie stanąłem na bulwarze, powóz zatrzymał się przed domem Heleny; mężczyzna wysoki, lecz którego rysów nie mogłem dojrzeć, wysiadł z niego, przeszedł około mnie, i otworzył małe zielone drzwiczki, które się zanim zamknęły.
Natychmiast, ciekawszy niż kiedykolwiek powróciłem do okiennic, lecz światło najzupełniéj zniknęło.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zobaczywszy jaki numer domu, powróciłem do siebie....
Niepodobnaby mi było wypowiedzieć czegom doznał z przyczynienia się téj nowj boleści.
Helena poszła więc za mąż, lecz za kogóż? gdzież była jéj matka? Jakże, ja, najbliższy jéj krewny, niebytem uwiadomiony o tym związku. Wstręt Heleny musiał być więc bardzo uporczywy, kiedy niedopełniła nawet względem mnie prostego obowiązku przyzwoitości? Lecz któż był jéj mężem? Wedle tego coim mógł dostrzedz, utrzymanie ich było jaknajmierniejsze; czyi Helena znajdowała się w tym stanie szczęśliwą? — Niestety! powabna jéj twarz, tak łagodna i spokojna, aż nadto mnie o tém upewniała! bo mogłem niegdyś widzieć jakowe ślady bolesne i głębokie zmartwienie piętnowało na jéj rysach.
Była więc szczęśliwa!.. szczęśliwa.. bezemnie! szczęśliwa... chociaż uboga może! Gdyby tak było w istocie; jeśli bogactwo tak mało przyczyniało się do jéj uszczęśliwienia, jakąż ohydną pogardę musiałem w niéj wzbudzić, gdym ją tak podle o chciwość obwiniał?
Smutną noc przepędziłem. Szczęściem, niecierpliwa moja ciekawość wywiedzenia się dokładniéj o losie Heleny, potężną zrobiła przerwę w moich zmartwieniach, urozmaicając je, jeśli tak powiedzieć można.
Pragnąc być koniecznie uwiadomiony o wszystkich szczegółach, które dotyczyły się mojéj kuzynki, przemyśliwałem o rozmaitych sposobach.
Miałem służącego, który w podróży służył mi za kuryera; był to chłopiec zwinny, bardzo zręczny i rzadkie posiadający pojecie. Miałem przez chwilę ochotę polecić mu szpiegowanie i chodzenie na zwiady; lecz pomyślawszy że to mogło mocno skompromitować Helenę, namyśliłem się sam działać.
Dopięcie pożądanego skutku wydało mi się dość trudném, gdyż domek był odosobniony; nie było ani sąsiadów, ani odźwiernych, których by się można było zapytać, a za nic w świecie niebyłbym wszedł do domu Heleny.
Nieporzuciłem jednakże mojego zamiaru.




Rozdział 12.
MUZEUM. ―

Sposób którego użyłem, aby się dowiedziéć kto jest mąż Heleny, był bardzo prosty; i dość szczęśliwy przypadek mi go podał.
Nazajutrz rano udałem się, w fijakrze z zapuszczonemi storami, naprzeciw małego domku będącego przy ogrodzie Beaumarchais, aby rozpatrzeć się czy jaka okoliczność nieprzewidziana nieułatwi moich zamiarów. Nie czekałem długo; około dziewiątéj, człowiek niosący paczkę gazet i dzienników zapukał do zielonych drzwiczek, i oddał swój dziennik dość podeszłéj kobiécie, którą poznałem iż służyła niegdyś u mojéj ciotki.
Rozkazałem stangretowi pójść za roznosicielem dzienników; i gdy rozdał trzy lub cztery inne, po kilku domach będących na bulwarze, i zapuścił się w przyległą ulicę, wysiadłem z powozu, i przystępując ku niemu: — Powiedz mi nazwiska pięciu osób, którym tylko co poroznosiłeś gazety? zarobisz za to dwa luidory.
Człowiek ten spojrzał na mnie niezmiernie zmięszany.
— Pytam się o to z powodu zakładu, — rzekłem. — Objaśnienia te, jeśli mi ich udzielisz, niemogą z resztą w niczém cię skompromitować, i włożyłem mu dwa luidory w rękę.
— Dla czego nie, łaskawy Panie, bardzo chętnie, ponieważ adresy moich dzienników są drukowane, zdaje mi się że niema w tém nic złego pokazać je Panu.
— Wziąłem ołówek, i napisałem nazwiska które mi podyktował; wymienił mi trzy lub cztery zupełnie mnie nie obchodzące, i nakoniec, przybywając do numeru domu cztery, rzekł: »Pan Frank... malarz.”
— Spytałem, aby go zbić z toru podejrzeń, czy niema na liście abonujących, którzy mieszkają na bulwarze, pewnego Pana de Verneuil.
— Poszukał, odpowiedział że nie, podziękował mi, i powróciłem do domu prawie uszczęśliwiony.
Nazwisko Frank zdawało mi się być zagraniczne; Helena więc poszła zapewne za mąż, w czasie swéj podróży do Niemiec, za artystę, wedle wszelkiego podobieństwa, mało jeszcze znanego, bom nigdy nie słyszał aby o nim wspominano.
Poszedłem jednakże tego samego dnia jeszcze do Muzeum, spodziewając się znaleść w spisowéj książeczce jakie objaśnienie względem męża Heleny.
Nie mogę sobie wytłumaczyć co mnie powodowało do takowego postępku; byłem prawie pewny że Helena jest szczęśliwą, odkrycia więc moje musiały mi być koniecznie przykremi; lecz bądź że niewidziałem w tych smutnych roztargnieniach tylko sposób usunienia nieco z mojéj pamięci wspomnienia o Małgorzacie, bądź że pomimowolnie byłem posłuszny wpływowi uczucia niezupełnie jeszcze wygasłego w mojém sercu, wychodząc z obojętnéj nieczynności, w któréj pogrążałem się od kilka dni, wziąłem się do tych śledzeń z czynnością, która mnie samego zadziwiła.
Wystawa zbliżała się do końca: wszedłem do galeryi: nie było w niéj prawie nikogo. Otworzyłem książeczkę objaśnień, i znalazłem istotnie: Pan Frank, bulwark Beaumarchais. №.... Obraz i dwie akwarelle zapisane były pod tém nazwiskiem.
Ustęp jednéj ze scen Hrabi Egmonta, Goëthego, wskazywał przedmiot obrazu.
Malarz obrał koniec powabnego widzenia się Klary z Hrabią Egmontem; który, na proźbę swéj naiwnéj kochanki, przybywa do skromnego ustronia, w którém ona mieszka z swą matką, ubrany w przepyszne dworskie suknie. „Co za wspaniałość! — zawołała Klara, podziwiając z dziecinną radością świetny ubiór tego, którego kocha miłością tak głęboką i prostoduszną. — A ten aksamit, — mówi znowu, — a te hafty! niewiedziéć od czego zacząć; a naszyjnik złotego runa! Powiadałaś mi kiedyś, że to zaszczyt wielkiéj ceny! Mogę więc porównać go z twoją miłością ku mnie bo ją noszę podobnież.. tutaj, w sercu.”
Oto zresztą objaśnienie obrazu takie, jak było umieszczone w książeczce.

№.... PAN FRANK malarz
KLARA I EGMONT.

Klara. — „Ach! dozwól mi milczeć! dozwól mi zatrzymać cię! dozwól wlepić moje oczy w oczy twoje! znaleść w nich wszystko: pociechę, nadzieję, radość, bolęść. (Sciska go mocno wpatruje się w niego). Powiedz mi, powiedz, ja tego nierozumiem? Czyś ty doprawdy Egmont? Hrabia Egmont? ten wielki Egmont, o którym tak głośno mówią, o ktorym piszą w gazetach, od którego kraj nasz oczekuje swojego szczęścia?
Egmont. — „Nie Klaro, ja nie jestem tym Egmontem.”
Klara. Jakto?
Egmont. Posłuchaj. moje życie; lecz niechaj wpierw usiądę. (Siada, Klara klęka przed nim na taborecie, opiera obydwa swe łokcie na kolanach Egmonta, i wlepia swe oczy w jego oczy) Egmont o którym mówisz, jest Egmontem zgryźliwym, poważnym, zimnym, zmuszonym bez ustannie dawać baczność na siebie, przybierać to raz tę, to znowu inną maske: jest prześladowany, niepoznany, znudzony, gdy tymczasem świat go ma za wesołego, wolnego, swobodnego; kochany jest od „ludu, który sam niewié czego chce; otoczony przyjaciółmi, którym nie może się zwierzyć, podstrzegany przez ludzi którzy pragną go przeniknąć usidlić, pracując i trudząc się często bez celu, prawie zawsze bezkorzystnie. Ach! oszczędź mi przykrego wyliczania ma tego wszystkiego, co tamten Egmont myśli i czuje... Lecz Egmont który jest przy tobie, Klaro, jest szczery, szczęśliwy, spokojny, jest znany i kochany od najczulszego serca, które wzajemnie, zna aż do głębi, i które z miłością, z zaufaniem bez granic, przyciska do serca swojego... Ten Egmont, nakoniec Klaro... (ściska ją) to twój Egmont!...
Klara. — „Niechaj teraz umrę! świat niéma radości, któreby się z moją radością porównać mogły”.

(Goëthe. — Egmont akt II scena 3ia).
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wolny wybór przedmiotu do obrazu zdawał mi się zawsze zawierać w sobie prawdziwe wyjawienie pojęcia artysty; tam jest jego myśl, jego poezya; przyznam się też, że ta scena, którą wskazywała książeczka, zdawała mi się być cudnie wybraną.
Szukałem jednak tego obrazu z tajemną nadzieją ze go znajdę miernym i niebardzo godnym wysokiego natchnienia jakiego malarz zażądał od jednego z arcy-dzieł Goëthego.
Helena zdała mi się być zanadto szczęśliwą... Gdybym ją był znalazł smutną, nieprzyszłaby zapewne ta myśl złośliwa i zazdrosna.
Długo więc szukałem tego obrazu; odkryłem go nakoniec w miejscu najniekorzystniejszém, na wpół ukryty olbrzymiemi i massywnemi ramami wielkiego portretu.
Obraz Franka mógł mieć półczwartéj stopy wysokości, a półtrzeciéj stopy szerokości.
Powiedziałem już, że na zawstydzenie moje, zbliżyłem się do tego obrazu w nieprzychylném usposobieniu; lecz co nadewszystko, niewygładzając je zupełnie, kazało mi o niém zapomnieć, to moje podziwienie, a niezadługo uwielbienie mimowolne, poznając łagodną twarz Heleny, która posłużyła za wzór Klary!...
Była to Helena! któréj urok i wdzięk nie wysłowiony, upoetyzowała jeszcze boska potęga sztuki, bo ona sama może tylko nadać rysom, które na płótno przelewa, nawet najwierniéj, ten charakter niewytłómaczony, wielki, prawie nadludzki, który może tém jest dla rysów żyjących, czém perspektywa historyczna dla wypadków.
Im bardziéj rozpatrywałem się w tym obrazie tém bardziéj podziwiałem, prawie mimowolnie, i z udręczeniem nienawistnéj zazdrości, talent pełen świeżości, melancholii i wzniosłości, złączony z wielkiém pojęciem natury i namiętności.
Co do Egmonta, niepodobna było widzieć fizyonomii bardziéj męzkiéj i wyrazistéj. Jeśli kilka zmarszczek czoła wykrywało niezatarty ślad kłopotów politycznych, jeśli bladość jego zdradzała pożercze i przytłumione działanie tej ambicyi, którą Egmont ukrywał pod płochą powierzchownością, widać jednak było że kiedy znajdował się przy Klarze, wolny od wszelkiego znudzenia, zapominając swych niebezpiecznych zamiarów, przychodził odświeżyć pałające swe czoło pod łagodnym oddechem tego anioła poświęcenia i skromności który, jak mówi Goëthe, tak często usypiał to wielkie dziecko. Uśmiech Hrabiego pełen był spokojności i pogody, oczy jego promieniały zaufaniem i miłością; ułożenie jego, tak wesoło oswobodzone ze sztywności etykietalnéj, miało w sobie zaniedbanie pełne wdzięku, gdy tymczasem obie jego piękne ręce ściskały czule ręce Klary, opartéj na kolanach swego Egmonta, w którego wpatrywała się z uwielbieniem. W tém głębokiém i podziwiającém spojrzeniu Klary, wyczytać. można było nakoniec te słowa: »Ja biédna dziewczyna małoznacząca jestem kochana od Egmonta od wielkiego Egmonta! Skromność prosto-duszna i urocza, która czyni miłość téj młodéj dziewczyny tak wstydliwą, pokorną i namiętną!
Co do przydatków tego obrazu, ich nadzwyczajna prostota zręcznie była wyrachowaną, aby tém bardziéj uczynić wydatnym przepych ubioru Egmonta. Było to wnętrze ubogiego flamandzkiego domku; kołowrotek Klary, meble orzechowe z krzywemi nogami i świetnie połyskujące, na lewo, małe okienko z szybami oprawnemi w ołów, i ocienione ze dworu zielonemi gałązkami chmielu, na wpół-zasłaniającemi klatkę ptaszka. Przez to okienko zapewne pierwszy raz Klara widziała Egmonta, gdy przejeżdżając na pięknym rumaku, na czele swego wojska, Hrabia z nieporównanym wdziękiem; oddał jej pokłon złotą szpadą, nachylając swą pływającą kitę.
Nakoniec, ponad wysokim kominem z kapą, zasłoniętym rassową firanką, widać było naiwną i prostą rycinę, wystawiającą Wielkiego Egmonta! Niekształtny rysunek, któremu Klara często się przypatrywała, zadumana, niepomymyślawszy jednak, że kiedyś, wielki ten wódz u nóg jéj klęczeć! lub raczéj, że ona klęczeć będzie przed Egmontem; gdyż z cudną biegłością, malarz obrał taką pozycyę dla Klary, prawdziwe godło miłości téj zachwycającéj dziewczyny, zawsze tak nieśmiele klęczącéj, tak wdzięcznéj za szczęście którego udzielała.
Światło łagodne i gdzie niegdzie tylko padające oświecało ten obraz prawie całkiem będący wpół-cieniu, gdyż koloryt, chociaż mocny, potężny i silny, cudnéj był harmonii i czystości: w dodatkach nic mocnego, błyszczącego, rażącego, niezwracało na siebie oczu. Klara miała na sobie ubiór czarny i prosty młodych Flamandek, a szata Egmonta była z brunatnego aksamitu, hartowana srebrem, całe więc zajęcie spojrzenia, jeśli tak wyrazić się można, skupiało się najzupełniéj na te dwie zachwycające twarze.
Wyznaję, że, pomimo uprzedzeń moich przeciwko Frankowi, od czasu jakém widział Karola piątego pana Delacroix, Małgorzatę i Fausta pana Schefer, Dzieci Edwarda pana Delaroche, nigdy może głębiéj niebyłem wzruszony niepodobną do oparcia się potęgą jeniuszu.
Pod wpływem tego zniewalającego uroku, o niczém inném nie myśląc poiłem się tém, na co patrzałem, dozwoliłem się unieść tysiącowi wrażeń, jakie obraz ten we mnie obudzał; lecz skoro ten wyskok mimowolnego podziwienia uspokoił się, zazdrość moja wróciła tém dokuczliwsza, iż lepiéj czułem wszystko, co było wielkiego, i wzniosłego w talencie męża Heleny.
Zajrzałem do objaśniającéj książeczki, piękny ten obraz był jeszcze do sprzedania. — Nędzne ramy, których nagość pomimowolnie przykrość mi sprawiła, otaczały to arcydzieło, zaledwie widzialne, i zarzucone w sam koniec galeryi, pomiędzy wszystkie nędzne malowidła, które zwykle wyganiają w tę stronę.
Osądziłem ztąd, jak jeszcze małą sławę posiadał Frank; przybywając zapewne z Niemiec, bez wsparcia i protekcyi, oddał swój obraz na wystawę, nie znając nikogo, komu by go mógł sprzedać, utrzymują, że niektóre wielkie i prawdziwe talenta umierają, nieznane, lub pozostają niepoznane: nie wierzę temu; pierwsza próba może nie być szczęśliwą, lecz prawdziwa zasługa stanie niezawodnie kiedyś w równi z i mierni zasługami. Uwagę tę, którą sądzę być słuszną, uczyniłem wtenczas, pomyślawszy z goryczą, że prędzéj lub późniéj, znakomity talent Franka zostanie wykryty, i że ukrycie jego, z którego chciałbym się był cieszyć, będzie tylko chwilowćém.
Poszukałem numeru i przedmiotów akwareli, także wymienionych w objaśniającéj książeczce. Podobnież jak obraz, wykrywały poetyczne pojęcie malarza.
Jedna wzięta była z Króla Leara Szekspira; druga, także z Goëthego, z jego pięknego dramatu Goetz z Berlinchingen.
Nie daleko od obrazu Franka znalazłem te dwa rysunki, na wielki zrobione rozmiar.
Przedmiotem pierwszego była smutna i rozczulająca scena, w któréj szlachetna córka dobrego i starego króla, Kordelia, śledzi powrotu do zdrowych zmysłów ojca, którego okrucieństwo innych jego córek przywiodło do waryacyi, i który woła: — »Gdzież jestem? Czy to piękna światłość dzienna? Srodze się ze mną obeszli! umarłbym z saméj litości, gdybym widział kogo innego cierpiącego to, co ja cierpię. — O! spojrzyj na mnie, Panie! odpowiada mu łagodna Kordelia. — Wyciągnij twe ręce aby mnie pobłogosławić... Nie, Panie, nie do ciebie to należy przyklękać — woła, przytrzymując ręce swego ojca, który, ciągle drżący i obłąkany, chce przyklęknąć przed córką, mówiąc: — Proszę cię, nieżartuj sobie ze mnie; jestem sobie stary gawęda, już mi minęło lat ośmdziesiąt, szczerze mówiąc; lękam się że nie jestem przy zdrowych zmysłach. — To ja, twoja córka! — woła do niego Kordelia; płacząc, i wilżąc jego ręce łzami — Czyż łzy twoje wilgotnią? — mówi stary król. — O! zaprawdę! odzywa się znowu; — o! proszę cię, nie płacz! gdybyś miała dla mnie truciznę, zażył bym ją; dobrze wiem że mnie niekochasz, bo siostry twoje o ile sobie przypomnieć mogę, niestety! bardzo źle sobie ze mną postąpiły.»
Cały lękliwy smutek dobrego starego Króla, całe odważne przywiązanie Kordelii oddychały w tym pięknym rysunku, głęboko nacechowanym tęsknym i ponurym jeniuszem Shakspara.
Druga akwarella przedstawiała dzielną sprzeczność z pierwszą? poznać można w niéj było całą wieśniaczą i dziką energią teutońską. Miejscem sceny była obszerna i starożytna kuchnia zamku starego Goetza, przeistoczona w magazyn i szpital, podczas oblężenia jego zdalnego siedliska, przez wojska Cesarskie. Elżbieta, żona Goetza, matrona pobożna i spokojna, zajęta jest opatrywaniem rany żołnierza; wszyscy mężczyźni są na wałach; tu i owdzie, dzieci i służące zajęte są laniem kul lub przysposabianiem żywności dla oblężonych; stary Goetz tylko co wszedł; twarz jego nieokrzesana, szczera i odważnie bojowa, oddycha walecznością i nieprzełamanym uporem tego żelaznego charakteru; mając zbroje włożoną na bawoli kaftan, położył na chwilę swój hełm i łuk na ciężkim stole dębowym, gdzie jeszcze leży pół-daniela, którego nie miano czasu poćwiertować. Goetz przesuwa jednę z swych szerokich rąk po czole, z którego pot obciera, a w drugiéj trzymając szeroki puhar cynowy, ma ugasić swe pragnienie i nowych sił nabrać...
— Masz wiele kłopotu, biedna niewiasto? — mówi do Elżbiety. — Chciałabym go miéć długo, odpowiada mu żona; ale trudno nam będzie dłużej wytrzymać. — Węgli, Pani! — mówi służąca. — Na co? — Aby lać karabinowe kule, bo już ich zabrakło — A proch, czy jeszcze macie? — Oszczędzamy wystrzałów, Pani.»
Aby dać wyobrażenie o potężnych i urozmaiconych pięknościach głównych twarzy tego rysunku, dosyć powiedzieć iż malują całą dziką energią tych wyrazów wziętych z Goëthego.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Gdym powracał do siebie, i wspomniał na tego człowieka nieznanego, który owładnął mnie, niepodobnym do oparcia się urokiem swego talentu, moja zazdrość, moje nienawistne rozdrażnienie, ustąpiły miejsca spokojniejszemu, lecz bardziéj bolesnemu smutkowi. Pierwszy raz w życiu zapłoniłem się za moje próżniactwo, porównywając wzruszenia czyste i wzniosłe, szlachetne sposoby zarobku, jakie miał człowiek, którego nienawidziłem, które Frank musiał znajdować w sztukach nadobnych, z życiem bez celu, które wlokłem tak nędznie, nie mając nawet tyle prostaczego zdrowego rozsądku, używania w całéj pełności przyjemności materyalnych jakie mi przedstawiało! Niemogłem jednak ukryć tego sam przed sobą: żal i zazdrość były jedynemu sprężynami tych uwag. Helena byłaby poszła za człowieka bogatego, próżniaka i dobrze urodzonego, znajdującego się w położenia odpowiedniém mojemu, a nie byłbym tak pomyślał; ze wściekłością też myślałem że sława położy zapewne niezadługo granicę niezmiernie oddaloną pomiędzy Frankem a mną! Prędzéj czy później będzie mógł ofiarować Helenie, nie tylko majątek, który ja mogłem jej ofiarować, lecz imię, wielkie imię! imię na zawsze sławne, może jedno z tych imion chlubnych i rozgłośnych, które rumieńcem pychy powlekają twarz noszącéj je kobiéty!
O! co to, powtarzam, zdawało mi się okropném, bo w tém niebyło dla mnie żadnéj pociechy, żadnéj prawdopodobnéj nadziei.
Znalazłem jednak tę nadzieję, nieprzestając poruszać wszystkich wstydnych nędz, méj duszy, rozjątrzonéj zazdrością. Wyobrażałem sobie ze sroga radością, że Frank, pomimo całego swojego talentu, całéj swéj poezyi, mógł miéć powierzchowność pospolitą i odstręczającą, że nieodebrał zapewne tego wyszukanego wychowania, którego elegancya nadaje najmniejszym stosunkom powab, który Helena, kobiéta tak wysoce uposażona, doskonale umiała oceniać. Przypominając sobie z płonną złośliwością, jak mało napotkałem ludzi z talentom i jeniuszem, którzyby mieli zarazem tyle wdzięku i szlachetności powierzchownie, ile rozum ich błyszczał i odznaczał się, miałem nadzieję że Frank niebędzie należał do téj małéj liczby uprzywilejowanych.
Mamże wyznać? z niepodobną do uwierzenia i pełną obawy niespokojnością oczekiwałem nocy, aby się udać pod okiennice domku Heleny, i zobaczyć czym się nieomylił w moim sądzie o Franku.
Nic szaleńszego, nic bardziéj śmiesznego, jak ten rodzaj szpiegowania. Zresztą, pocóż obracać się do koła w tym fatalnym zakresie? pocóż rozdrażniać jeszcze ranę, i tak już krwią zaszłą? Sam tego nie wiem, lecz ciekawość moja była niepowściągnioną.
Niemogłem wcześnie z wieczora udać się przed dom Heleny, z obawy aby niezwrócić na siebie uwagi przechodzących. — Była wiec już dziesiąta, gdym przybył na ten samotny bulwark.
Światłość wytryskała z małych otworów okiennic; zbliżyłem się do nich jak najciszéj.
Salon był oświecony; lecz zrazu niepostrzegłem Heleny.
Obok kominka, mężczyzna rysował przy świetle lampy. Mężczyzną tym nie mógł być kto inny jak Frank.
Gdym go zobaczył, zazdrość i nienawiść serce moje rozdarły, bo mężczyzna ten zdał mi się być bardzo młody, i uderzającéj piękności.
Mocna jasność lampy oświecała jego profil, którego szlachetny zarys przedstawiał uderzające i nadzwyczajne podobieństwo z Rafaelem, w dwudziestym-piątym roku życia; usta jego uśmiechały się, zarazem poważne i łagodne; nakoniec, rzęsy jego spuszczonych powiek były tak długie, iż tworzyły cień na policzkach delikatnie bladych; ciemne jego włosy, wedle mody studentów niemieckich, w mnogie loki spływały mu na szyję, odznaczającą się wdziękiem i elegancyą; gdyż Frank miał na sobie szlafrok z czarnego aksamitu, bez kołnierza, przewiązany w pasie sznurem z purpurowego jedwabiu; nakoniec, ręka jego biała i podłużna, która kiedy niekiedy płókała pendzel w naczyniu kryształowém, cudnego była kształtu.
Nic nędzniejszego zapewne, jak mój przestrach prawie rozpaczny na widok piękności Franka. Lecz tajemne i wstydne rany pychy, dlatego że dosięgają najgłębszych tajników serca, sąż dla tego mniéj bolesne? Jednakże, z nienasyconą chciwością rozpaczy, która chce wychylić swój gorzki puchar aż do samych mętów, zajrzałem znowu do tego salonu, opierając moje czoło o wilgotną deskę, okiennic.
Rzuciłem okiem ku drzwiom, prowadzącym do drugiego pokoju w którym wczoraj postrzegłem kolebkę. — Tą razą, przez drzwi, zupełnie otwarte, postrzegłem, w głębi tego pokoju, Helenę śpiącą obok swego dziecięcia.
Frank ciągle rysował, rzucając kiedy niekiedy tkliwe wejrzenie na tę czarowną gruppę.
Nigdy w życiu niezapomnę szczytnego widoku tego szlachetnego człowieka, pracującego śród ciszy nocnéj, i bezpiecznéj zachrony ogniska domowego, aby zapewnić utrzymanie, żonie i dziecięciu, które tak swobodnie spoczywały pod jego opiekuńczą tarczą!
Cała czarność méj zazdrości niezdołała się oprzéć téj scenie tak prostéj i wielkiéj; dusza moja, dotąd tak zimna i nieugięta, została zwolna i najłagodniéj przenikniona podziwieniem. Pojąłem, ile młody ten malarz potrzebował nadziei i siły, chociaż posiadał talent tak wielki lecz jednak nieznany, aby pasować się z niepomyślnemi dniami, mimo straszliwego zajmowania się niepewną przyszłością...
Jakże śpiąca Helena była piękną! jakże jéj sen wydawał się być szczęśliwy! jakże anielską spokojnością tchnęły jéj zamknięte powieki! co za pogoda na jéj czole czystém i białém otoczoném dwoma opaskami płowych włosów! z jakimże macierzyńskim wdziękiem opuściła jedne z swych prześlicznych rąk dziecięciu, które, chociaż śpiące, ściskało ją w swych drobnych paluszkach, bo baczna Helena, zostawiła mu ją zapewne z obawy przebudzenia..... Słowem, jakiś wdzięk powabny rozlewał po jéj rysach tęskny i łagodny uśmiech, młodéj kobiéty, szczęśliwéj i dumnéj z swéj macierzyńskiéj godności.
Jakże żale moje były udręczającemi! Z jakąż goryczą pomyślałem znowu o wszystkiém com stracił, przyglądając się temu obrazowi niewinnemu i skromnemu, podziwiając ten domek tak ubogi, a który jednak tak bardzo zdawał się być od Boga błogosławionym.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Niewiem jak długo pozostałem pogrążony w tych myślach, lecz musiało być późno gdym znowu zajrzał do salonu, gdyż Frank wstał, i zdawał się przypatrywać swojéj robocie, z tém ulotném i niewytłumaczalném zaufaniem artysty, które go unosi niekiedy szlachetną pychą. Wykrycie nagłe i chwilowe, które, jak mówią, trwa tylko przez chwilę, lecz które, w téj jednéj chwili, okazujé mu jego dzieło promieniejące wszelkiego rodzaju pięknościami! Potém, dziwne zjawisko, skoro ten za błysk boski raz uniknie, skoro raz ucichnie ten krzyk przekonania jeniuszu, artysta zaledwie dochowuje jego wspomnienie. Jest to już tylko sen błahy i daleki, którego wspomnienie jeszcze go wzrusza, nieubezpieczając jednak, i znowu wpada w swe gromiące niepewności względem prawdziwéj wartości swego talentu; wiekuiste udręczenie dusz wyborowych, porównywających ze zniechęceniem próżności sztuki z wielkością natury, w rozpacz wprawiającą.
Tak przypatrzywszy się swojemu obrazowi, Frank uśmiechnął się smutnie, zakrył go, i poszedł do małego biurka, stojącego po drugiéj stronie kominka; otworzył szufladę, wyjął z niéj woreczek i odłożywszy na bok kilka sztuk złota, zdawał się wzdychać, widząc jak mało pozostawało...
Jednocześnie prawie, rzucił szybkie i bolesne spojrzenie na żonę i dziecię; potém, z czołem opartém na obu rękach, pozostał tak oparty o marmur kominka.
Wszystko zrozumiałem.
Zapewne szlachetna ta istota doświadczała wówczas jednéj z tych straszliwych obaw, podczas których nieubłagana rzeczywistość przygniatała ją swym posępnym i lodowatym ciężarem! Promienne skrzydła jego świetnego jeniuszu, na chwilę rozwinięte, potrąciły o straszliwe widziadło, zawsze ziejące z rozwartą paszczą, jak grobowiec, a które nazywa się... POTRZEBA! A miał żonę, dziecie a tą żoną była Helena.
Jednakże, po chwili rozwagi, Frank dumnie wzniósł piękną swą twarz; spojrzenie jego, jeszcze wilgotne, jaśniało odwagą i nadzieją.
Niewiem czy to było dziełem przypadku, lecz spojrzenie to zarazem tkliwe i energiczne, zatrzymało się na zdjęciu z krzyża Rambrandta, jednéj z rycin zdobiących salon.
W miarę jak się przypatrywał temu godłu cierpienia ziemskiego, rysy Franka przybierały zwolna poważną pogodę; musiał się zapewne zawstydzić nawet swéj słabości i zniechęcenia, wspomniawszy na okropne boleści i anielską cierpliwość tego, którego krzyż tak był ciężki, a musiał go dźwigać na tak wysoką górę Kalwaryi!...
Powróciłem do siebie smutniejszy, lecz mniéj nieszczęśliwy; jakieś dobre natchnienia uspokoiły nakoniec dokuczliwy zapał mych żali. Niemiałem ohydnéj siły zazdrościć Frankowi jego szczęścia i cieszyć się z tego ubóstwa tak odważnie znoszonego. Miłość którą niegdyś czułem ku Helenie; wspomnienie na moją matkę, która ją tak bardzo kochała, na mego ojca, dla którego była prawdziwą córką, wszystko to lepszych udzieliło mi myśli; chciałem się stać pożytecznym dla obojga, nie widząc się jednak z Heleną, i aby dopiąć tego celu, udałem się nazajutrz do Lorda Falmouth.




Rozdział 13.
ODJAZD. ―

Zamiarem moim było prosić Lorda Falmouth aby zakupił dla mnie, lecz pod swojém imieniem, obraz i dwie akwarelle Franka; potém zawsze w swoim imieniu, zamówić cały ciąg wielkich rysunków, do których przedmioty miały być wzięte z Schillera, Shakspeara, Goëthego i Walter-Skotta.
Celem moim było zapewnić, tą pracą łatwą i wygodną, która w niczém nie będzie przeszkadzać natchnieniom, potrzebnym do dzieł wielkich; zapewnić, mówię, na dość długo przyszłość Franka i Heleny, i uwolnić tym sposobem tego szlachetnego człowieka, od smutnych i przykrych kłopotów, które nieraz zgubny wpływ wywierają, na najpiękniejsze nawet jeniusze.
Udałem się z tą proźbą do Lorda Falmouth, bo, pomimo że uchodził za człowieka zupełnie wszystkiém przesyconego, i że pogardnie i z głębokim sceptycyzmem, spoglądał na wszystko, był jedyną jednak osobą pomiędzy mojemi znajomościami, któremu mogłem uczynić to delikatne zwierzenie się. Postrzegłem prócz tego w nim, zapewne w skutek pospolitego przysłowia, że ostateczności stykają się ze sobą, wielką dążność nie do doświadczenia, lecz do przypatrywania się, jeśli można, uczuciom młodym naiwnym i szczęśliwym.
Dość było trudno dostać się do niego przed czwartą w wieczór, zwyczajnéj godzinie jego wstawania; jednak zostałem wprowadzony.
— A zkądże to powracasz? — rzekł; — od tygodnia nigdzie cię już niewidziano: Wiem dobrze iż pani de Pënâfiel wyjechała; lecz przecie nie jesteś człowiekiem niepocieszonym; tém bardziéj że odjazd jest zawsze pochlebnym... dla tego co pozostaje...
— Chciałbym na prawdę z Panem pomówić, — rzekłem, lękając się że, gdyby rozmowa ten tok lekki przybrała, żeby też i przysługa, o wyświadczenie któréj chciałem go prosić, za równąż płochość poczytaną niezostała.
— I cóż to przecie takiego? — rzekł.
— Oto w dwóch słowach o co chodzi: młody malarz, cudzoziemiec, wielki posiadający talent, lecz dotąd najzupełniéj nieznany, ożenił się z moją cioteczną siostrą dla mnie prawie siostrą rodzoną, z którą byłem wychowany, a to jest powiedzieć Panu, że ją szanuję zarówno tyle co ją kocha.m Nieszczęśliwy proces, który w czasie mojéj podróży, prawie po mimowolnie rozpoczęłem i wygrałem, przez na dążycie pełnomocnictwa, na mocy którego, osoby, którym powierzony był ten interes, działały, nieuprzedziwszy mnie o tém, bardzo zobojętnił nasze wzajemne stosunki, przynajmniéj co się jéj dotycze, bo niewiedząc prawdy, znalazła moje postępowanie haniebnie chciwém. Wygranie tego procesu bardzo mało mnie obchodzi; lecz gdyby go wygrała moja kuzyna, wielką byłby dla niéj i dla jéj męża pomocą, bo wyznać muszę że są ubodzy; a że się z nią niewiduję, i znam drażliwą dumę téj młodéj kobiéty byłoby mi najzupełniéj niepodobna zwrócić jéj to, com pomimowolnie wygrał, Pomyślałem więc o sposobie, któryby wszystko pogodzi, gdybyś Pan tyle był łaskaw, i przyszedł mi w pomoc. Młody ten malarz wystawił obraz i dwie akwarele, które wykrywają wielki i niezaprzeczony talent; lecz imię jego jeszcze nie jest znaném. Życzyłbym więc sobie abyś Pan kupił jego malowania, niby dla siebie, i prócz tego, abyś zamówił, pod tymże samym pozorem, cały ciąg wielkich rysunków, wedle rozmaitych przedmiotów wziętych z Shakspeara, Goëthego, Schillera i Skotta, aż do ceny wynoszącej 50 000 franków. Jest to, jak Pan widzisz, postronny sposób, jeśli nie oddania pieniędzy, które nieszczęśliwie zyskałem przez ten przeklęty proces, na nieszczęście, nie mogę tego uczynić, lecz przynajmniéj stania się użytecznym méj kuzynce i jéj mężowi, którego szczęśliwsze okoliczności i praca zapewniona, mogą postawić niezadługo na wysokim stopniu na jaki zasługuje...
— Stosownie do swego obojętnego charakteru, Lord Falmonth nie okazał mi najmniejszego podziwienia, nieuczynił najlżejszego zarzutu, lecz, z najprzyjemniejszą uprzejmością, obiecał uczynić to, czego od niego żądałem, i ułożyliśmy się że pójdziemy nazajutrz do Muzeum obejrzéć prace Franka.
Prócz tego, ofiarował się zarekomendować jak najmocniéj tego artystę pięciu lub sześciu bardzo wielkim znawcom, z pomiędzy swoich przyjaciół, którzy mieli niezadługo wydobyć mego wielkiego malarza z ukrycia, jeśli posiada istotnie talent przezemnie zapowiedziany.
Poszedłem więc nazajutrz do Muzeum z Lordem Falmouth: sam niegdyś bardzo lubił obrazy; lecz nudząc się wszystkiém, był na nie teraz najzupełniéj obojętny: uderzony jednak został nieocenionym talentem, który wykrywał się tak nagle w dziełach Franka; podziwiał nadewszystko obraz wystawiający Klarę i Egmonta, ocenił go z cudowną biegłością, i przyznał mi się że trochę niedowierzał mojemu zapałowi, lecz że był zmuszony uznać w tém arcydziele bardzo wielkiego malarza.
Lord Falmouth miał się udać do Franka nazajutrz wieczorem, napisawszy do niego słówko, zrana, aby się dowiedzieć czy może go przyjąć.
Pod płonnym pozorem zaniesienia Lordowi Falmouth pieniędzy przeznaczonych na to kupno, udałem się do niego, powodowany dziecinną chęcią poznania odpowiedzi Franka: była bardzo prosta, lecz bardzo godna, i bynajmniéj nienacechowana tą zarozumiałą skromnością, lub tą ugrzecznioną pokorą, które psują nieraz najpiękniejsze dowcipy.
— Jeśli zechcesz przyjść dziś do mnie na wieczerzę, — rzekłem, wychodząc z sali, do Lorda Falmouth, — a gdy odwiedzisz naszego wielkiego artystę, oczekiwać na Pana będę... Lecz nie później jak o szóstéj z rana, — dodałem z uśmiechem.
— Będę u Pana przed północą, — odpowiedział mi, — a to się Panu pewnie będzie zdawać dziwną rzeczą. Ależ bo od pięciu lub sześciu dni nie gram już wcale; mam szczęście wygrywać, a to mnie nudzi; zresztą, gra, sama przez siebie, zdaje mi się najwyraźniéj głupią rzeczą; nie mam odwagi grać o tyle, aby zniszczyć mój majątek, a jeśli mam ją uważać tylko jako zabawkę, przegrana i wygrana nie warte są tego.
— A o którejże godzinie udasz się Pan do Franka? — rzekłem.
— Ależ o dziewiątéj, jak żąda w swéj odpowiedzi. Przypomniało mi się, będę się Panu zdawał nadzwyczajny, śmieszny, — dodał Lord Falmouth; — lecz niemogę się wstrzymać aby niezważać na imateryalny sposób, jakim list jest napisany, a nawet i na to, jak jest złożony, bo wnoszę z tych postrzeżeń, bardzo niezawodny dowód o wychowaniu i grzeczności osób piszących; i pod tym względem przynajmniéj, młody nasz malarz wydaje mi się być prawdziwym gentlemanem.
Rozszedłem się z Lordem Falmouth.
Niemogę ukryć, że ostatnie to postrzeżenie z jego strony, z powodu tych drobnostek jednak tak wiele znaczących, które także uderzyły mnie w liście Franka, wzbudziło we mnie pomimo wspaniałomyślnych moich chęci, srogie i nowe uczucie zazdrości.
Wówczas, w skutek zapewne tej zazdrosnej reakcyi, pierwszy raz zacząłem lżyć szlachetne moje postępowanie względem Franka i Heleny; z gorzką ironią szydziłem z mojéj delikatności; miałem się za głupca, iż czynię przysługę ludziom, którzy zapewne z pogardą o mnie mówią; potém, przez ten związek z sobą podłych myśli, doszedłem do tego, że zacząłem znowu oskarżać Helenę. Dla tego się tylko tak prędko pocieszyła, że mnie nie kochała; pomimo mojéj miłości mego żalu, mych zgryzot, była bez litości dla mnie; odmówienie mojéj ręki, było tylko szaloną egzaltacyą pychy? Jeszcze jest dumniejsza niżeli egoistka i interesowana, mówiłem sam do siebie. Lecz na szczęście, nie wie o zrzódle z którego wypływa jéj ta pomoc, i że, prócz Lorda Falmouth którego znam dyskrceyę, i przed którym ukryłem, zresztą, prawdziwy powód tego postępku, nikt nie jest uwiadomiony o mojéj głupiéj wspanialomyślności: zresztą dodałem, chcąc koniecznie wynaleść chciwo-skąpy cel moje mu postępowaniu: »Obraz i rysunki mi pozostają!.. a kiedy Frank zostanie poznany, zrobię przynajmniéj dobry interes.”
Niestety! tak to wynajdywałem jeszcze sposób zwiędlenia i przeistoczenia mego dobrego i szlachetnego uczynku, przez tę szkaradną obawę uchodzenia za dudka uczucia zaszczytnego i wzniosłego.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pomimo tych myśli, które na chwilę zaćmiły jedyny promień szczęścia, którego dobroczynny wpływ byłby mnie nieco ożywił, chciałem zobaczyć Helenę raz ostatni, jeśli będzie można, i być także niewidzialnym świadkiem, jak ona i Frank przyjmą Lorda Falmouth.
Udałem się więc wieczorem, o dziewiątéj, na bulwark: niezadługo powóz się zatrzymał, był to jego powóz. Znowu przyłożyłem czoło do okiennic.
Przez odcień najdoskonalszego taktu, którymi dowiódł że Helena zawsze była tąż samą, nie było żadnych przygotowań w jéj skromnem pomieszkaniu, nic, słowem, coby zwiastowało oczekiwanie jakiego mecenasa. Była ubrana ze zwyczajnym swym gustem i prostotą.
Skoro Lord Falmouth wszedł, oddał głęboki pokłon Helenie, która go przyjęła z grzeczną obojętnością pełną wdzięku i godności: Frank, w obejściu swojém, zdawał mi się zachowywać z najdoskonalszą dokładnością właśnie punkt, na którym ma się zatrzymywać duma artysty, aby ustąpić miejsca uprzejmości człowieka światowego; potém, zapewne na żądanie Lorda Falmouth pokazał im kilka tekturowych pudeł, i postrzegłem na twarzy Lorda, zwykle tok obojętnego na wszystko, wykrywający się prawie entuzyazm, z powodu niewiem jakiegoś rysunku; gdy tymczasem Helena płoniła się z pychy i ukontentowania słuchając tych pochwał które Frank przyjmował z pewnym gatunkiem jak najprzyzwoitszéj i poważnéj skromności.
Po półgodzinnych odwiedzinach, Lord Falmouth pożegnał się z Heleną, która, niewstając, oddała mu pokłon jak tylko można najuprzejmiéj; Frank zadzwonił, odprowadził Lorda Falmouth aż do drzwi salonu, i ukłonił mu się.
Ukryłem się gdy Lord Falmouth wsiadł nazad do powozu; potém powróciłem do okiennic.
Frank i Helena już niebyli w salonie, poszli oboje przypatrywać się swojemu dziecięciu, i widziałem ich uśmiechających się przy jego kolebce patrząc na nie miłośnic, jak gdyby odnosili to téj anielskiéj, drobnéj istotki to niespodziewane szczęście, które im się zdarzało.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Raz ostatni spojrzałem na ten dom z niewygłowionym smutkiem, i oddaliłem się, przesyłając Helenie milczące pożegnanie.
Powróciwszy do siebie, niecierpliwie oczekiwałem Lorda Falmouth, aby się dowiedziéć jakowe wrażenie Frank i Helena na nim zrobili.
Zaanonsowano go niezadługo.
— Czy wiesz Pan, — rzekł, zbliżając się do mnie, — że twoja kuzynka jest bardzo wielką damą? Że niepodobna posiadać więcéj wdzięku i dystynkcyi? że rozmawia do zachwycenia, i że doskonale pojmuje pański gniew na swych plenipotentów. którzy dali ci wygrać proces przeciwko tak powabnéj kobiécie?
— A Frank? — spytałem?
— Nasz wielki malarz? Nim rok upłynie, człowiek ten umieszczony będzie na przyzwoitéj sobie wysokości, a miejsce jego bardzo będzie pięknem; mniéj to może jego cudny obraz mi to powiada, jak jego rozmowa; małośmy wprawdzie mówili; lecz w kilku szkicach które mi pokazał, i w pięciu lub sześciu myślach bardzo znakomitych, które mi rozwinął jak najnaturalniéj, widziałem prawdziwe miny najczystszego złota, czekające tylko kształtu i wycisku i upewniam Pana że będą jak najwspanialsze. Przy tém jak najlepsze ułożenie a w śród téj mierności, jakaś wrodzona elegancja i powab, które mnie mocno uderzyły. Słowem, para ta tak; jest skromna, tak szlachetna, tak godna śród swojego ubóstwa, że mnie to aż rozczuliło; winien też Panu jestem jedno z najpowabniejszych wrażeń, jakiego od wielu już lat pierwszy raz doznałem. Polecenie pańskie wykonane, obrazy należą do Pana, nasz Frank będzie się zajmował rysunkami; co do zapłaty, będzie brał kiedy mu się podoba od mego bankiera. Prosiłem go także o dwa obrazy dla mnie, bo mi powrócił nieco gustu do malarstwa; poślę mu prócz tego dwóch lub trzech bardzo znakomitych znawców, którzy pa trafią zrobić mu sławę; słowem, za sześć miesięcy, będzie zarabiał co tylko zechce, a wtedy straci jedyną rzecz, która mojém zdaniem, nie bardzo mu do twarzy, to jest nieco dumnéj oziębłości w obejściu; bo majątek robi mniéj dumnemi dusze wzniosłe, gdy tymczasem podłe napusza do najwyższego stopnia, i czyni niewypowiedzianie śmiesznemi i zuchwałemi.
Pochwały te dawane Frankowi, przez człowieka zwykle tak zimnego jak Lord Falmouth, pochwały te boleść mi sprawiły, gdyż uświęcały w moich oczach, w sposób niezaprzeczalny, wszystko, co tylko pomimowolnie myślałem dobrego o mężu Heleny; podziękowałem Lordowi Falmouth za jego uprzejmość; lecz postrzegając zapewne nieprzyjemne wrażenie, które mnie opanowało, rzekł — Zdajesz się Pan być niekontent i smutny?
— Bo też jestem nim w istocie; a ponieważ Pan należysz do małéj liczby osób, do których nie mówi się samemi tylko ustami, przyznaję się do tego, — rzekłem.
— Prawdziwie, wolę Pana widzieć w tém usposobieniu umysłu, niżeli bardzo wesołego, — rzekł; — sam nie wiem dlaczego, ale od kilku dni bardziéj się nudzę niż zwykle. — Potém, po dość długiej pauzie: — Czy życie które tutaj prowadzą Pana bawi? — rzekł.
— O mój Boże, nie! — zawołałem.
— Naprawdę?
— O! i jak jeszcze naprawdę.
W téj chwili dano znać że już na stole.
— Każ Pan postawić na serwauntkach to, co nam będzie potrzebne, i odeszlij służących; będziemy śmieléj mogli rozmawiać, — rzekł do mnie Lord Falmouth po angielsku, gdyśmy przechodzili do sali jadalnéj.
Pozostaliśmy sami.
— Dzięki Bogu, — rzekł. — nigdy niemam takiego apetytu: jak wtedy kiedy się nudzę Możnaby powiedziéć, że wtedy bydlę żywi bydlę.
— I mnie także niekiedy napada obżarstwo, — odpowiedziałem, — i dochodzę wtenczas aż do granic niepodobieństwa, a gdzieby mi potrzeba było jeniuszu twórczego i wynalazczego, tam tylko znajduję kucharza, A potém, Pan się naśmiejesz ze mnie, lecz potrzeba mi miéć jaki powód, aby obiadować sumiennie, jeśli tak wyrazić się można; po długiem polowaniu, naprzykład, jak najwygodniéj rozciągnięty w krześle z poręczami: znajduję w tém zmysłowość jak najwyszukańszą; lecz zamieniać obiad w naukę, zastanawiać się prawdziwie nad tém co jem, to przyjemność zbyt ograniczona; bo wpadamy prędko w powtórzenia, a wtedy nadchodzi przesycenie.
— Otóż, — rzekł Lord Falmoutb, — miałem prawdziwego Krysztofa Kolumba w tym rodzaju, który odkrył mi światy nieznane; na nieszczęście, umarł, nie w skutek podłego samobójstwa, jak wasz Vatel, lecz w przynależnym pojedynku[5] z marszałkiem dworu pana de X.... bo mój biedny Hubert najgłębszą miał pogardę dla kuchni; zajmował się nią niekiedy aby sobie wypocząć... dla igraszki... jak mówił: utrzymywał też że lodowy pudding był owocem jednéj z jego chwil wolnych, i że rywal jego jest tylko nędznym przy właścicielem.
Lecz, smutny losie ziemskich rzeczy, biedny mój Hubert stał się podwójną ofiarą, a wielkie imię dyplomatyczne, które ukanonizowało pudding w legendzie żarłoków, samo tylko przetrwało nawałnice i dotąd istnieje.
— Rzecz dziwna, — rzekłem wtenczas do Lorda Falmouth, — że pojedynek i samobójstwo aż tak daleko się zniżają, i jak wielką jest prawdą, że same tylko namiętności nazwę zmieniają.
— Bo u biednego mojego Huberta, kuchnia prawdziwą była namiętnością. Zaspakajać głód, jest to tylko podłém rzemiosłem, — powiadał: — lecz kazać jeść, chociaż, się już jeść niechce jest to, wedle niego, bardzo wielka sztuka, i sztuka którą daleko wyżéj cenił nad wiele innych sztuk.
— I miał słuszność, — rzekłem do Lorda Falmouth; — bo gdyby człowiek tyle był rozsądny, iżby poprzestawał na przyjemnościach zmysłowych, jakże życie byłoby spokojném. To jest najcudniejsze w przyjemnościach apetytów fizycznych, że mogą być zawsze zaspokojone, i że ich zaspokojenie pozostawia odrętwiałość, która jeszcze jest przyjemnością, gdy tym czasom płody umysłowo, najświetniejsze nawet niepozostawiają jak mówię, tylko żale i gorycz.
— Jestem tego samego co Pan zdania, — rzekł Lord Falmonth. — Widoczną jest rzeczą, że każda myśl oderwana, która się długo zajmujemy, pozostawia tylko wątpliwość i zgryźliwe utrudzenie, bo niedano jest umysłowi ludzkiemu poznać prawdę prawdziwą, ani dosięgnąć do prawdziwéj piękności, gdy tymczasem apetyt fizyczny, do woli zasycony, pozostawia organizacyą spokojną i łagodnie zadowoloną, tém samém że człowiek należycie uczynił zadość jednemu z wyraźnych widoków natury.
— To prawda, myśl człowieka zużywa i zabija.
— A przytém wszystkiém, — rzekł Lord Falmouth, wychylając z wolna swą szklankę, — żyjemy, czas ucieka, każdego dnia wołamy: Co za nudy! ale to, Bogu dzięki, nieprzeszkadza ciec godzinom.
— I tak przybywamy, — rzekłem, — do kresu życia, dzień po dniu, godzina po godzinie... Lord Falmonth skinął z poddaniem się, napełnił swoją szklankę, i popchnął ku mnie flaszkę.
Pozostaliśmy kilka chwil nic niemówiąc. Lord Falmouth pierwszy przerwał milczenie, i rzekł:
Pański podróżny powóz jestże gotów?
— Ma się rozumiéć, — rzekłem, bardzo zdziwiony tém nagłém zapytaniem.
— Posłuchaj Pan, — rzekł, jak gdyby chodziło o rzecz najprostszą: jesteś Pan w téj chwili bardzo nieszczęśliwy, niepowiedziałeś mi dla czego, a zatém nie wiem o tém; Paryż nudzi Pana, o tyle, ile dla mnie jest nieznośny; marzyłem niekiedy projekt dziwny, pusty, a który dla tego samego bardzo mnie ułudził, lecz potrzeba mi było towarzysza, który by czuł w sobie energią chcieć kupować wzruszenia nowe, silne i potężne, może z narażeniem własnego życia.
Spojrzałem bystro na Lorda Falmouth.
Mówił daléj, wychylając z wolna swą szklankę. — Aby wykonać ten zamiar, potrzeba mi było kogoś który, aby się stowarzyszyć ze mną, gotów był jak powiadają dobrzy ludzie, — oddać się diabłu; — nie znędzy, lecz przeciwnie, ze zbytku i uciech i dóbr tego świata....
Znowu spojrzałem na Lorda Falmouth, sądząc że żartuje; był jak zwykle, bardzo spokojny i poważny.
— A co! rzekł do mnie jaknajwolniéj, — chceszże Pan być tym towarzyszem?
— Lecz o coż rzecz idzie? — spytałem go z uśmiechem.
— Nie mogę jeszcze Panu tego powiedziéć lecz jeśli Pan przystaniesz na moje propozycją, oto jest co ci pozostaje uczynić najprzód rachować na roczną najmniéj podróż.... jeśli nie...
— Wieczną... rozumiem. Potém?
— Wziąć tylko ze sobą jednego człowieka, pewnego; silnego i odważnego.
— Znajdzie się pomiędzy mojemi slużącemi...
— Dobrze: weź Pan piętnaście lub dwadzieścia tysięcy franków, będzie tego dosyć.
— Potém?
— Zaopatrz siebie i swego służącego w dzielną broń. Spojrzałem na Lorda Falmonth i nie — przestałem się uśmiechać. — To cóś na serio zakrawa, — rzekłem.
— Pozwól mi Pan skończyć, potém postąpisz sobie jak ci się zdawać będzie; — i znowu mówił; — Musisz się Pan zaopatrzyć w wyborną broń, w swój paszport, i posłać natychmiast po konie...
— Jak to! jechać... dzisiejszéj nocy?
— Dzisiejszéj nocy... natychmiast: dasz mi czém napisać słówko do mego kamerdynera, mój lokaj bilecik ten zaniesie, i powróci tutaj z moim podróżnym powozem i tém wszystkiém czego mi potrzeba, gdyż wiele na tém zależy abyś Pan miał swój powóz, i ja mój także.
— Ależ czy Pan to na prawdę mówisz, — rzekłem.
— Daj mi Pan czém pisać, a przekonasz się o tém.
W istocie, Lord Falmouth napisał, i jeden z jego służących pojechał z listem.
— Lecz — rzekłem, — suknie... tłomoki?
— Chciej mi Pan wierzyć, weź tylko bieliznę, i to co potrzeba do drogi.
— Ależ przecie, czy droga ta długa? gdzież prowadzi?
— Do Marsylii.
— Jedziemy więc do Marsylii?
— Niezupełnie, lecz do małego portu, bardzo bliskiego tego miasta.
— A po co?
— Wsiąść na okręt.
— I gdzież popłyniemy?
— To moja tajemnica, zaufaj mi Pan a nie pożałujesz tego... Jednakże powinienem Panu powiedziéć, — dodał z miną, która pomimowolna zrobiła na mnie wrażenie, — muszę Panu powiedziéć, nierobiąc żadnych niedorzecznych żartów, że nie źle by było, gdybyś, na przypadek niepowrotu, poczynił rozporządzenia jakie by ci pozostawało uczynić.
— Mój testament! — zawołałem, śmiejąc się teraz z całéj siły.
— Jak się Panu podoba, — rzekł Lord Falmouth, z swą miną niewzruszoną.
Chociaż brałem tę podróż za pewien rodzaj mistyfikacji, do któréj się skłaniałem z resztą jaknajchętniéj, tak mi było spieszno Paryż opuścić, gdzie zbyt wiele wspomnień mnie zasmucało, sam prawdziwie nie wiedziałem czyby nie było przezornie napisać kilka ostatnich słów: jednakże rzekłem do Lorda Falmonth.
— No, jak widzę, to Pan zrobiłeś zakład, aby mnie zmusić do napisania testamentu?
— To go Pan nie pisz, — rzekł, brwi nawet niezmarszczywszy.
Wiedziałem że Lord Falmouth nieraz tak wyjeżdżał na prędce w bardzo długie podróże. Pomyślałem więc że może doprawdy ma ochotę i teraz się wydalić. A że jego towarzystwo bardzo mi się podobało, i cel podróży który chciał przedemną ukryć, zapewne aby podniecić moją ciekawość temi tajemniczemi pozorami mógł mi się podobać, i być dla mnie stosowny, a może pociągnąć za sobą skutki, które niepodobna mi było przewidziéć, osądziłem że zrobię rozsądnie że napiszę słów kilka, na przypadek niepowrotu, jak mówił.
To namyślenie się tak szybkie, wydaje mi się dzisiaj przynajmniéj równie dziwne, jak skutki które za sobą pociągnęło; lecz tak byłem kwaśny od niejakiego czasu, tak byłem wolny od wszelkiego przywiązania, od wszelkiéj powinności, że sama nawet nagłość tego namysłu podobała mi się, jak każda rzecz dziwna zawsze się podoba w dwudziestym piątym roku życia.
Kazałem poprosić do siebie mego dawnego guwernera, i zostawiłem mu moje rozkazy i plenipotencyą.
W godzinie, przygotowania moje były ukończone, powóz Lorda Falmouth na nas czekał. Wraz z nim wsiadłem do niego. Nasi służący mieli jechać za nami w moim powozie.
W dziesięć minut późniéj jużeśmy opuścili Paryż.

KONIEC TOMU II




  1. Turf, szranki w których się wyścigi odbywają, — w tém znaczeniu miejsce gdzie się czynią zakłady
  2. Błękitna pończocha, — pretensye literackie.
  3. Fainza, Wioch, pierwszy wynalazca fajansu, którego imię mi pozostało.
  4. Ten rozdział Dziennika nieznajomego, zdaje się iż był napisany niezadługo po wypadkach które opisuje.
  5. Historyczne.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.