Ania z Wyspy/Rozdział XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Ania z Wyspy
Wydawca A. Francuz
Data wyd. ok. 1930
Druk Drukarnia „Grafia“
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Marceli Tarnowski
Tytuł orygin. Anne of the Island
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XI.
Pieśń życia.

Uradowana ze zdobycia stypendjum powróciła Ania do Avonlea. Ludzie mawiali jej, że się zupełnie nie zmieniła, tonem, który wskazywał wyraźnie, iż czuli się zaskoczeni i rozczarowani, że się nie zmieniła. Avonlea nie zmieniło się także. Przynajmniej tak się wydawało początkowo. Ale gdy Ania zasiadła w kościele na Zielonem Wzgórzu pierwszej niedzieli po powrocie i rozejrzała się wśród gminy, dostrzegła nieznaczne zmiany, która ją przekonały, że czas niezupełnie stał tutaj w miejscu. Na ambonie ujrzała nowego pastora. W krzesłach brakowało na zawsze niejednej znajomej twarzy. Starego wuja Andrewsa z jego przesadnemi przepowiedniami, pani Piotrowej Slone, która westchnęła już po raz ostatni, Tymoteusza Cottona, który jak mawiała pani Małgorzata Linde, „po dwudziestu latach przygotowania umarł wreszcie“, miłego Józefa Slona, którego w trumnie nikt nie poznał, ponieważ miał starannie przystrzyżone bokobrody; wszyscy oni spali na małym cmentarzu za kościołem. A Bill Andrews ożenił się z Nacią Blewett! Tej niedzieli wystroili się świątecznie. Gdy Bill, promieniejąc dumą i szczęściem, prowadził swoją ustrojoną w jedwabie małżonkę do krzesła kościelnego Harmona Andrewsa, Ania spuściła oczy, aby ukryć ubawione spojrzenie. Przypomniała sobie ową burzliwą noc Bożego Narodzenia, gdy Janka oświadczyła się jej w imieniu Billa. Ania była ciekawa, czy i u Naci zastąpiła go w oświadczynach Janka. Czy też zdobył się na tyle odawagi, aby samemu postawić to doniosłe pytanie. Janka zrezygnowała ze szkoły w Avonlea i zamierzała jesienią wyjechać na Zachód.
— Nie może znaleźć męża w Avonlea, to wszystko, — rzekła pani Linde pogardliwie. — Powiada, że zdrowie jej poprawi się na Zachodzie. Nie wiedziałam, że jej zdrowie jest tak zagrożone.
— Janka jest ładną dziewczynką, — rzekła Ania lojalnie. — Nigdy nie polowała na nikogo.
— Nigdy nie polowała na chłopców, — potwierdziła pani Małgorzata, — ale chętnieby wyszła zamąż, jak każda inna. Cóżby ją inaczej ciągnęło na Zachód, w opuszczone miejsce, którego jedyną zaletą jest, że jest pełne mężczyzn, a mało ma kobiet? Nie przekonasz mnie!
Ale Ania nie przyglądała się tego dnia Jance. Przyglądała się Ruby Gillis, która siedziała obok niej przy chórze. Co się jej stało? Była nawet piękniejsza jeszcze niż zwykle. Ale oczy jej były zbyt jasne i zbyt błyszczące, a barwa policzków płonęła suchotniczo. Była przytem bardzo szczupła. Dłonie, które trzymały książkę do i nabożeństwa, były prawie przezroczyste.
— Czy Ruby Gillis jest chora? — zapytała Ania pani Linde, gdy wracały z kościoła.
— Ruby Gillis umiera na galopujące suchoty, — rzekła pani Linde głucho. — Wszyscy wiedzą o tem prócz niej samej i jej rodziny. Oni nie chcą się z tem pogodzić. Jeżeli jej zapytasz, powie, że czuje się zupełnie dobrze. Od ostatniego krwotoku zimą nie może nauczać, ale powiada, że od jesieni znowu powróci do szkoły i ubiega się o stanowisko nauczycielki w Białych Piaskach. Kiedy w Białych Piaskach zacznie się nauka, biedna dziewczyna będzie już pewnie leżała w grobie...
Ania słuchała w milczeniu. Ruby Gillis, jej stara koleżanka szkolna, umierająca? Czy to może być prawdą? W ostatnich latach przebywały zdala od siebie, ale dawne więzy zażyłości z czasów szkolnych łączyły je jeszcze silnie. Ruby, tak piękna, promienna, łaknąca powodzenia! Niepodobieństwem było połączyć myśl o niej z czemś takiem, jak śmierć.
Po wyjściu z kościoła powitała Anię serdecznie i nalegała, aby ją odwiedziła najbliższego wieczora.
— We wtorek i środę nie będzie mnie wieczorem w domu, — szepnęła triumfalnie. — W Carmody będzie koncert i w Białych Piaskach zabawa. Herbert Spencer przyjdzie po mnie. On jest moim ostatnim... Przyjdź koniecznie jutro! Czuję potrzebę dłuższej rozmowy z tobą. Chciałabym się dowiedzieć wszystkiego o waszem życiu w Redmondzie.
Ania wiedziała, że Ruby chciała właściwie opowiedzieć jej wszystko o swoich ostatnich zwycięstwach. Ale przyrzekła jej, że przyjdzie, a Diana zaprosiła się także.
— Oddawna już chciałam odwiedzić Ruby, — rzekła następnego wieczora, gdy opuszczały Zielone Wzgórze, — ale rzeczywiście nie mogłam pójść sama. Okropne jest słuchać paplaniny Ruby, zwłaszcza, gdy twierdzi, że jej nic nie dolega, nawet w chwilach, gdy ledwo może mówić od kaszlu. Tak ciężko walczy o życie, a jednak niema podobno najmniejszej nadziei.
Dziewczęta szły w milczeniu czerwoną drogą w półmroku.
— Jaki piękny zachód słońca! — rzekła Diana. — Spójrz, Aniu!
— Nie mogę przestać myśleć o biednej Ruby! — rzekła Ania. — Jeżeli to prawda, że ona musi umrzeć, to gotowam uwierzyć we wszelką smutną wieść.
— Czy nie masz nic przeciwko temu, że wstąpię na chwilę do Elizjusza Wrighta? — zapytała Diana. — Mama prosiła mnie, żebym zostawiła tam tę miseczkę powideł dla ciotki Atosy.
— Kto to jest ciotka Atosa?
— O, nie słyszałaś o niej? Jest to żona Samsona Coates’a ze Spencervale — ciotka pani Wright. Jest ona też ciotką mego ojca. Mąż jej umarł ubiegłej zimy, a ona zubożała, więc Wrightowie wzięli ją do siebie. Mama była zdania, żebyśmy my ją wzięli, ale ojciec sprzeciwił się temu. Nie chciał mieszkać z ciotką Atosą.
— Czy taka jest okropna?
— Przekonasz się o tem, zanim odejdziemy, — rzekła Diana znacząco, — Ojciec powiada, że ma ona twarz jak siekiera — przecina powietrze. Ale język ma jeszcze ostrzejszy.
Mimo późnej godziny ciotka Atosa obierała jeszcze kartofle w kuchni Wrightów. Siwe jej włosy były potargane. Ciotka Atosa nie była w humorze.
— A, to ty jesteś Anią Shirley, — rzekła, gdy Diana przedstawiła Anię. — Słyszałam o tobie. — Z tonu jej można było wywnioskować, że nie słyszała nic dobrego. — Pani Andrews mówiła mi, że wróciłaś do domu. Powiada, że bardzo się udoskonaliłaś.
Bezwątpienia miała ciotka Atosa na myśli, że udoskonalenie Ani pozostawiało jeszcze wiele do życzenia. Nie przestawała energicznie obierać kartofli.
— Czy ma to jakiś sens, prosić was, żebyście usiadły? — zapytała ironicznie. — Oczywiście niema tu dla was nic zajmującego. Wszyscy wyszli.
— Matka przysyła tę miseczkę powideł, — rzekła Diana. — Zrobiła je dzisiaj.
— O, dziękuję bardzo, — rzekła ciotka Atosa kwaśno. — Nie mam wielkiego zaufania do powideł twojej matki — zawsze je robi za słodkie. Ale postaram się je zjeść. Tej wiosny miałam niezmiernie mały apetyt. Czuję się o wiele za dobrze, — ciągnęła ciotka Atosa uroczyście, — ale trzymam się jeszcze roboty. Ludzie, którzy nie potrafią pracować, są tutaj niepotrzebni. Czy będziesz może łaskawa wstawić te powidła do śpiżarni? Śpieszę się, żeby ugotować jeszcze dzisiaj te ziemniaki. Wy, moje panienki, nigdy pewnie takiej roboty nie spełniacie. Obawiałabyście się chyba zepsuć sobie ręce.
— Dawniej często obierałam kartofle, — uśmiechnęła się Ania.
— Ja to jeszcze robię! — rzekła Diana. — W zeszłym tygodniu trzy razy obierałam kartofle. Naturalnie wymoczyłam potem ręce w soku cytrynowym i włożyłam skórzane rękawiczki.
Ciotka Atosa parsknęła.
— Tej mądrości nauczyłaś się pewnie z jakiegoś głupiego tygodnika, których tyle czytujesz. Dziwię się, że matka pozwala ci na to. Ale zawsze cię psuła. Kiedy Jerzy żenił się z nią, wszyscy byliśmy zdania, że nie jest ona odpowiednią żoną dla niego.
Ciotka Atosa westchnęła ciężko, jakby jej wszystkie przepowiednie co do małżeństwa Jerzego Barry spełniły się dosłownie i złowieszczo.
— Odchodzicie już? — zapytała, gdy dziewczęta wstały. — No dobrze, rozumiem, że niewielka to dla was przyjemność rozmawiać z taką starą kobietą jak ja. Szkoda, że młodych niema w domu.
— Musimy jeszcze pójść do Ruby Gillis, — wyjaśniła Diana.
— O, nie tłumaczcie się, — rzekła ciotka Atosa łaskawie. — Lepiejbyś jednak zrobiła, gdybyś się trzymała zdaleka od Ruby Gillis. Lekarze twierdzą, że suchoty są zaraźliwe. Zawsze wiedziałam, że Ruby coś złapie, od czasu jej ostatniego pobytu w Bostonie jesienią. Ludzie, którzy nie są zadowoleni z pobytu w domu, zawsze wpadają w jakieś choroby.
— Ludzie, którzy nigdzie nie jeżdżą, także chorują, czasem nawet umierają, — oznajmiła Diana uroczyście.
— Ale nie potrzebują sobie wtedy robić wyrzutów, — odpowiedziała ciotka Atosa triumfująco. — Słyszałam, że masz w czerwcu wyjść zamąż, Diano.
— W pogłosce tej niema ani słowa prawdy, — odpowiedziała Diana.
— No dobrze, nie odkładaj tego za długo, — rzekła ciotka Atosa znacząco. — Prędko się zestarzejesz — wdzięki przemijają szybko. Powinnaś nosić kapelusz, Aniu Shirley, masz nos skandalicznie piegowaty. Ależ na Boga, przecież ty jesteś ruda! Ano, jesteśmy wszyscy tacy, jakimi nas Bóg stworzył! Pozdrów Marylę Cutbert. Nie była jeszcze u mnie, odkąd mieszkam w Avonlea. Ale nie potrzebuję się chyba na to uskarżać. Cutbertowie zawsze uważali się za wyższych od wszystkich w okolicy.
— Czy ona nie jest okropna! — zawołała Diana, gdy wyszły znowu na ulicę.
— Jest gorsza od panny Elizy Andrews, — rzekła Ania, — ale pomyśl przeżyć całe życie z takiem imieniem, jak Atosa! Każdyby od tego zgorzkniał. Powinnaby spróbować wmówić sobie, że jej na imię Kordelja. Bardzoby jej to pomogło. I mnie to pomogło w czasie, gdy nie lubiłam imienia Ania.
— Józia Pay będzie zupełnie taka sama, gdy się zestarzeje, — rzekła Diana. — Matka Józi i ciotka Atosa są kuzynkami. O Boże, cieszę się, że to już minęło. Jest ona taka złośliwa, że zaraża tem wszystko i wszystkich. Ojciec opowiada o niej taką komiczną historję. Kiedyś mieli w Spencervale pastora, który był człowiekiem bardzo dobrym i mądrym, ale trochę głuchawym. Zwykłej rozmowy wogóle nie słyszał. Otóż w wieczory niedzielne odbywały się zebrania modlitewne, a każdy z parafjan kolejno wstawał i wygłaszał modlitwę lub wypowiadał kilka słów w związku z jakimś wersetem biblijnym. Pewnego wieczora zerwała się ciotka Atosa. Nie wygłosiła ani modlitwy, ani kazania, lecz poczęła oczerniać wszystkich ludzi w kościele, wymieniając ich po nazwisku i wyliczając wszystkie spory i skandale z ostatnich dziesięciu lat. Zakończyła tem, że kościół w Spencervale nie podoba się jej i że nigdy już nie przekroczy jego progu. Wyraziła też nadzieję, że spadnie nań okropne przekleństwo. Potem usiadła bez tchu, a pastor, który nie usłyszał ani słowa z jej przemówienia, rzekł natychmiast pobożnym głosem: „Amen! Niechaj Pan spełni modlitwę naszej siostry!“ Gdybyś słyszała, jak ojciec opowiada tę historję!...
— Jeżeli już mówimy o historjach, Diano, — rzekła Ania znaczącym, poufnym tonem, — czy wiesz, zastanawiałam się ostatnio nad tem, czy nie mogłabym napisać jakiejś krótkiej historyjki — historyjki, któraby się nadała do druku.
— Naturalnie, że mogłabyś, — rzekła Diana. — W naszym Klubie Powieściowym[1] przed laty pisywałaś przecież tak zajmujące opowiadania!
— Nie ten rodzaj mam na myśli, — uśmiechnęła się Ania. — Ostatnio myślałam o tem, ale nie miałam odwagi spróbować, bo gdyby mi się nie powiodło, byłoby to dla mnie zbyt upokarzające.
— Słyszałam, jak Priscilla opowiadała kiedyś, że wszystkie pierwsze opowiadania pani Morgan były odrzucane. Ale jestem przekonana, że twoichby taki los nie spotkał, Aniu, gdyż wydawcy dzisiejsi mają prawdopodobnie więcej rozumu.
— Małgorzata Burton, studentka ze starszego kursu w Redmondzie, napisała ubiegłej zimy opowiadanie, które zostało wydrukowane w „Kobiecie Kanadyjskiej“. Zdaje mi się, że mogłabym pisać przynajmniej równie dobre opowiadania.
— I chciałabyś, aby były drukowane w „Kobiecie Kanadyjskiej“?
— Wolałabym pierw spróbować z większemi pismami. Wszystko zależy od tego, jakiego rodzaju opowiadanie napiszę.
— A jaka ma być jego treść?
— Nie wiem jeszcze. Muszę dopiero wymyślić jakąś dobrą akcję. Uważam, że dla wydawcy jest to rzecz bardzo ważna. Jedyne, co dotychczas zadecydowałam, to nazwisko bohaterki. Będzie się nazywała Aweryla Lester. Ładne, prawda? Nie mów o tem nikomu, Diano. Ja jeszcze o tem nikomu prócz ciebie i pana Harrisona nie wspomniałam. Co do niego, niezbyt mnie zachęcał. Powiedział, że pisuje się dzisiaj za wiele blagi i że spodziewa się po mnie czegoś lepszego, gdy już od roku jestem na uniwersytecie.
— Czy pan Harrison zna się na tem? — rzekła Diana pogardliwie.
Dom Gillisów był rzęsiście oświetlony i pełen gości. Leonard Kimball ze Spencervale i Morgan Bell z Carmody spoglądali na siebie z przeciwległych końców salonu. W pokoju było kilka wesołych dziewcząt. Ruby ubrana była biało, a oczy jej i policzki błyszczały mocno. Śmiała się i mówiła nieustannie, a gdy inne dziewczęta odeszły, zabrała Anię nagórę, aby jej pokazać swoje nowe suknie letnie.
— Kazałam sobie uszyć niebieską jedwabną, ale jest trochę za ciężka na lato. Zostawię ją chyba na jesień. Wiesz przecież, że będę uczyła w Białych Piaskach. Jak ci się podoba mój kapelusz? Ten, który nosiłaś wczoraj w kościele, był rzeczywiście ładny. Ale ja wolę jaśniejsze. Czy zauważyłaś tych dwóch śmiesznych chłopców nadole? Każdy z nich przyszedł z zamiarem przesiedzenia tu tak długo, aż drugi odejdzie. Z żadnego z nich nic sobie nie robię. Herbert Spencer jest jedynym, który mi się podoba. Niekiedy zdaje mi się, że on jest „tym Jedynym“. Podczas Bożego Narodzenia zdawało mi się, że jest nim nauczyciel ze Spencervale. Ale odkryłam w nim cechy, które skłoniły mnie do odwrócenia się od niego. Omal nie oszalał. Wolałabym, aby ci dwaj chłopcy nie przyszli dzisiejszego wieczora. Chciałam się dzisiaj wygadać z tobą, Aniu, i opowiedzieć ci moc najrozmaitszych rzeczy. Byłyśmy przecież zawsze dobremi koleżankami, prawda?
Ruby otoczyła szyję Ani ramieniem i roześmiała się. Ale oczy ich spotkały się na chwilę i poza blaskiem źrenic Ruby ujrzała Ania coś, od czego serce jej ścisnęło się boleśnie.
— Przychodź do mnie często, dobrze, Aniu? — szepnęła Ruby. — Przychodź sama — jesteś mi potrzebna.
— Czy czujesz się zupełnie dobrze, Ruby?
— Ja?! Jestem zupełnie zdrowa! Nigdy w życiu lepiej się nie czułam. Oczywiście krwotok ostatniej zimy trochę mnie wyczerpał. Ale spójrz na moje kolory. Nie wyglądam chyba na chorą.
Głos Ruby był niemal szorstki. Cofnęła ramię, jakby była zła na Anię i zbiegła po schodach nadół, gdzie była weselsza niż kiedykolwiek i tak zaabsorbowana rywalizacją swoich dwóch adoratorów, że Ania i Diana uczuły się nieco urażone i wkrótce odeszły.





  1. Patrz „Ania z Zielonego Wzgórza“. P. t.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Marceli Tarnowski.