Amerykanin w Warszawie

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Barszczewski
Tytuł Amerykanin w Warszawie
Podtytuł Z notatnika globetrottera
Pochodzenie Obrazki amerykańskie
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1905
Druk M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Amerykanin w Warszawie.
Z notatnika globetrottera.

Warszawa, dnia...

Poznałem bardzo ujmującego literata.
— Przepraszam za pytanie — rzecze — ale z wymowy wnioskuję, że pan jesteś cudzoziemcem, na żaden jednak sposób odgadnąć nie mogę, do jakiej się pan narodowości zalicza?
— Jestem yankes, czystej krwi yankes.
Przez chwilę patrzał na mnie ze zdumieniem.
— Jenki, to znaczy amerykanin. Pozwól więc pan, że się panu dobrze przypatrzę, bo po raz to pierwszy zdarza mi się widzieć amerykanina, mówiącego po polsku.
— Patrz pan, — powiadam — bo gdybym mógł, to i ja posadziłbym siebie na przeciwko siebie i patrzałbym na siebie z prawdziwą ciekawością, a zarazem z ukontentowaniem, że wasz śliczny, mocny i bogaty język przyswoić sobie zdołałem.
— I gdzie to? tu, w Warszawie?
— Bynajmniej, w Ameryce.
— Czy to być może? — i rozciekawiony wyjmuje papierośnicę z kieszeni.
— Może pan zapali?
Podziękowałem, gdyż nie mogę jakoś podniebienia mego i płuc przyzwyczaić do tych gwoździ trumiennych (coffin nails).
— Mój złoty panie, — ciągnie mój znajomy — opowiedz mi, jak to się stało, żeś się w Ameryce tak dobrze po polsku nauczył?
Zastanowiło mnie wyrażenie: „Złoty panie” bo choć my, w Ameryce, wciąż tylko o złocie myślimy, to jednak nikomu do głowy jeszcze nie przyszło owego drogocennego kruszcu w tytułach używać. Tutaj jednak mówi się nietylko złoty, ale nawet djamentowy panie, co ma oznaczać już najwyższy stopień uniesienia wywnętrzającej się przyjaźni, a co podobało mi się bardzo, bo świadczy, że polacy praktyczniejsi są w ocenie tej zalety od nas, obliczających wszystko na dolary i centy, ale piszących nawet w listach miłosnych okólnikowo: dear lub dearest.
— Jakim sposobem nauczyłem się w Ameryce mówić i pisać po polsku? Oto tak: Pojawił się przekład trylogji Sienkiewicza, przeczytałem go z zapałem. Przybył Paderewski, zachwyciła mnie gra jego. Przy tej sposobności dowiedziałem się, że i Chopin jest polakiem! Braci de Reszke brałem zawsze za francuzów, gdy tymczasem okazało się, że i oni są polakami. Pani Modjeska, lub, właściwiej mówiąc, pani Modrzejewska, jest także waszą rodaczką. Imiona dwóch waszych rodaków zapisane są zaszczytnie w dziejach naszej walki o niepodległość. Ale już najbardziej podziałało na mnie „Quo vadis?”. Gdy czytałem ów niezrównany utwór, odtwarzający tak okropnie i wspaniale walkę pogaństwa z chrześcijaństwem, poraz pierwszy wyrwało mi się westchnienie: Gdyby to umieć po polsku!
Pewnego dnia spotkałem w Nowym Jorku człowieka, który powiedział mi, że jest polakiem. Skierowałem rozmowę na „Quo vadis?” i dowiedziałem się z niej, że jeżeli polacy zachwycają się genjalnem odtwarzaniem przez Sienkiewicza przeszłości, to niemniej zachwyt w nich budzi cudowny język dzieł tego wielkiego pisarza. Poraz drugi westchnąłem:
— Oby to umieć po polsku.
Rozmowa z inteligentnym polakiem sprawiła mi wielką przyjemność, podałem mu swą kartę wizytową. Odwzajemnił się. Ujrzałem nazwisko: Brzeszczotowski. Próbowałem przeczytać — napróżno.
Nie mogłem wytrzymać. Zapomniałem o cudownym języku Sienkiewicza i zawołałem mimowoli:
— Panie, czy pan potrafi swe nazwisko przeczytać?
— Jakto — odpowiada — moje własne nazwisko rodowe?
— Przyznam się, że połamałbym sobie język przy tej czynności.
Spojrzał na mnie z pogardą czy politowaniem, wyjął ołówek z kieszeni i napisał:
— Bjashchotovski.
Can you read it? — spytał.
Certainly! — zawołałem, przyjrzawszy się napisowi, i odczytałem go biegle.
— A jakże język pański, połamał się?
— Nie! — odparłem ze śmiechem.
— Pozwól więc pan powiedzieć sobie, że miljony panu podobnych obywateli amerykańskich zapominają przysłowia: „Kto zna dwa języki — ma dwa rozumy.”
— To znaczy, że mam nabyć waszego polskiego rozumu.
— Dlaczego nie? Nie śmiałbyś się pan wówczas z nazwisk, których wymówić nie potrafisz, nie wymawiałbyś Sienkiewitz, Padriuski, nabyłbyś łatwości nauczenia się innych języków, bo nasz jest tak obfity w dźwięki, że nawet z waszem the łatwiej sobie radę dajemy niż inni, w końcu mógłbyś pan czytać „Quo vadis?” w oryginale.
Podobał mi się ten speech pana Brzeszczotowskiego. Jeżeli mister Curtin nauczył się po polsku, to i dla mnie chyba będzie to możliwe — pomyślałem — no, i zrobiłem sobie sport z nauki waszego języka. Jak pan widzisz, osięgnąłem rekord jaki taki.
— Doskonały, świetny! — zawołał literat.
Pochlebił mi ten wykrzyknik rodowitego warszawiaka.




Dnia...

Warszawa — miasto wspaniałe. Śmiało postawić je można w rzędzie najpiękniejszych miast Europy. Ruch na ulicach do późnej nocy olbrzymi. Szczególniej podziwu godna wielka liczba powozików jedno i dwukonnych, które tu nazywają dorożkami. Wyraz ten, pochodzący od rzeczownika droga (road), według mnie jest przestarzały. Droga w mieście nazywa się przecież ulicą (street), właściwiej przeto byłoby nazwać powoziki te „uliczniczkami”.
Nie mam słowniczka pod ręką, by się przekonać, o ile wyraz ten jest uzasadniony.
Ruch na ulicach Warszawy nie wywołuje, rzecz szczególna, brudu lub nieładu. Wszystko idzie tu, jak w zegarku, a ulice są tak przykładnie czyste, że w porównaniu do nich ulice Nowego Jorku lub Chicago wyglądają, jak istne śmietniki. (Niechby wyrażenie to przedostało się do dzienników amerykańskich! Miałbym się z pyszna, jak mówi mój przyjaciel — literat).
Warszawiacy — to ludzie bardzo systematyczni. Gdy idzie który za interesem, to jak na spacer, baczy przytem na to, by się ukłonić lub odkłonić spotykanym znajomym przez zdjęcie kapelusza szerokim ruchem ręki. Trzeba widzieć, by uwierzyć jak są pod tym względem skrupulatni.
Wszyscy noszą laski. Na co używają tych narzędzi (implements), tego nie wiem, bo się nie podpierają niemi, a bronić się nie mają przed czem. My przynajmniej nosimy w kieszeniach biodrowych (hip pockets) rewolwery, ale u nas to jest koniecznością, w takim np. kraju pułkowników (Kentucky), w Texas, Arizonie lub terytorjum indyjskiem, gdzie o wymianę zdań nie trudno, a sześciostrzałowiec (sixhooter) jest najlepszym argumentem.
W cukierniach, przypominających kawiarnie nowojorskie, spotyka się nawet podczas godzin biurowych, sporo ludzi, czytających dzienniki. Skąd oni biorą tyle czasu? Zazdroszczę im.
Nie śpieszy się im jakoś. Żyją bardzo wygodnie. Jedzą wolno, przebierając w potrawach, to też narodowa nasza choroba (dyspepsja) jest u nich mało znana.
Niewiasty ich są śliczne. Tyle krain przewędrowałem, a nigdzie tylu i tak ładnych kobiet nie zdarzyło mi się widzieć. Moje rodaczki wyłączam. To się im należy.
Wdzięk warszawianki mają naturalny, a taki przedziwny, ubiór nie przesadzony, a taki szykowny. Szkoda tylko, że naszych amerykańskich bucików nie znają. Pomimo to zachwycam się niemi ogromnie.
Paryżanka — to róża: nadstawia się, by ją uszczknąć. Kolce jej mało kolą. Warszawianka — mimoza: stula listki przy dotknięciu.
Pod wpływem pewnej chwili, której wolę nie opisywać, zrobiłem ten aforyzm i przyznam się, że jak na trzeźwo myślącego amerykanina, jest trochę za sentymentalny. Widocznie kraj ten zaczyna oddziaływać na mnie.




Dnia...

Szedłem ulicą z przyjacielem moim, literatem, gdy podbiegł ku niemu młodzieniec jakiś, rzucił mu się w objęcia i nuż całować go, jak kobietę:
— Kopę lat, kopę lat nie widziałem cię! — wołał.
Wiem, że kopa znaczy sześćdziesiąt, ze zdziwieniem więc patrzałem na nich, bo obaj razem kopy lat nie liczyli. Jakże więc mogli nie widzieć się lat sześćdziesiąt. Dowiedziałem się następnie, że to tylko taki sposób mówienia; tymczasem atoli, przyjaciel mój, uwolniwszy się z objęć nowoprzybyłego, rzecze:
— Przedstawiam ci mego przyjaciela, amerykanina, mister Jenkinsa.
Nie miałem jeszcze czasu słowa przemówić, dotknąłem tylko ręką kapelusza, jak to jest u nas w zwyczaju, a już nowoprzybyły woła:
— Co ta małpa kapelusza nie uchyli?
Mój przyjaciel zmieszał się bardzo.
Mister Jenkins doskonale rozumie po polsku — powiada.
Nowoprzybyły sponsowiał.
— Przepraszam pana, przepraszam! — zawołał, ściskając mi rękę — to tylko taki sposób mówienia. Nie chciałem pana obrazić.
I dobrze uczynił, bo już szykowałem się, by surdut zrzucić, rękawy zakasać i zaraz na miejscu sztuką bokserską, po amerykańsku, sprawę załatwić.
W Europie do takich spraw potrzebny jest koniecznie palaver sekundantów, szable, pistolety, lekarz, powozy, ukłony. Cały obrządek. U nas krótko, węzłowato, na miejscu. Sposób wykonania inny, wynik ten sam.
Tutaj mówi się: zadosyćuczyniłem honorowi, u nas: sprawiłem lanie (licking). Wszystko jedno.
Chciałem był nowo przybyłemu odpowiedzieć, zanim jednak zdążyłem, już się ulotnił. Pomyślałem sobie:
— Ciekaw jestem, czy nazwałby mnie małpą, gdyby wiedział, że rozumiem po polsku?




Dnia...

Byłem w biurze mego przyjaciela. Tutaj podobno wielu literatów w biurach pracuje, by na utrzymanie zarobić. Miał tam godzinkę tylko przepędzić, bo się na resztę dnia uwolnił, prosił więc, abym zaczekał. Nie śpieszyło mi się nigdzie, to też uczyniłem zadość jego żądaniu. Minęła wreszcie zapowiedziana godzina, skrócona do połowy.
— Czy wy tak zawsze pracujecie? — spytałem, gdyśmy wychodzili.
— Jak to pan rozumiesz?
— Oto tak: co chwila ten lub ów z urzędników składa pióro, wyjmuje z kieszeni czy szuflady papierosa, przedmuchuje cygarniczkę, nakłada go i zapala, rozmawiając przytem z towarzyszami, a woźny przechadza się od jednego do drugiego, przynosząc szklanki z herbatą, albo zabierając opróżnione. Czy to pana nie razi?
— Bynajmniej. To u nas jest przyjęte.
— W takim razie u was raj w biurach!
— Więc pan chciałeś, aby urzędnik kamieniem przez dziewięć godzin siedział i nie miał prawa zapalić nawet papierosa?
— Najpierw nie dziewięć godzin, bo macie przerwę na śniadanie, a potem, choćby nawet i dziewięć godzin bez przerwy siedzieć przyszło, to ja tę rzecz tak pojmuję: Przyjmując urzędnika, kupuję od niego towar, jaki ma do sprzedania, a towarem tym jest praca jego, od godziny 9-ej zrana do 6-ej wieczorem, przypuśćmy. On mi ten towar sprzedaje dobrowolnie, a ja zań płacę, mam przeto zupełne chyba prawo wymagać, by był jaknajlepszy.
— Eh, to u was w Ameryce tak rozumują, kierując się bezwzględnością i robią z ludzi niewolników.
— Bynajmniej. Rozumieją tylko, że time is money i że business in business hours, to też owych robót wieczornych, o których wspominał mi pan kilkakrotnie, u nas nie znają.
— Nam za to oddzielnie płacą.
— Tem gorzej. Bo z jednej strony liczycie zawsze na owe roboty wieczorne i musicie często po kilkanaście godzin dziennie w biurze przesiadywać, z drugiej strony pryncypałowie wasi (u nas się mówi: bossowie) mają wiecznie zmęczonych i wycieńczonych pracowników. Czy wobec tego nie lepszym jest nasz system amerykański: Więcej płacić za pracę, ale też więcej wymagać, krócej pracować, ale też nie stracić minuty napróżno podczas tej pracy?
— Robicie z ludzi maszyny. Zabijacie się o dolara. U nas, dzięki Bogu, tego jeszcze nie potrzeba. Czas — tani.
— W Chinach — jeszcze tańszy. Ale ja sądziłem, że Warszawa to nie Chiny.
I byłby się mój przyjaciel ze mną pokłócił, gdyby nie to, że zaprosiłem go na śniadanie.
Tu dopiero poznałem serdeczność i gościnność polską, bo nietylko, że interes, dla którego był się uwolnił z biura, odłożył do dnia następnego, aby mi tylko towarzystwa dotrzymywać, ale nawet przetrzymał mnie na owem śniadaniu do godz. 9-ej wieczorem.
Okazało się, że jest człowiekiem zamożnym, bo gdy ja ograniczyłem się na wydaniu około dziesięciu rubli, on zapłacił chyba ze trzydzieści za trunki najrozmaitsze, a jeszcze chciał stawiać i wciąż wykrzykiwał:
— Pal djabli ratę, pal djabli Baumzwajga (zapewne także sposób mówienia), kiedy hulać, to hulać!




Dnia...

Nie zdarzyło mi się nigdy u nas zauważyć, aby pisma tygodniowe lub miesięczne traktowały lekceważąco prasę codzienną. Uważałyby to za śmieszność, bo już sam fakt, że redakcja pisma tygodniowego ma cały tydzień do namysłu, gdy tymczasem pismo codzienne pracuje niemal w takt klucza telegraficznego, dzień i noc, bez odpoczynku i bez czasu nieraz dla zgłębienia wiadomości podanych, wystarcza, zdaje mi się, dla czytelnika inteligentnego, by pojął, że pismo takie nie może być porównane do tygodnika lub miesięcznika, tak pod względem wykonania technicznego, jak i głębokości artykułów, a nawet wytworności języka.
My, amerykanie, rozumiemy to dobrze i, pomimo wszystkich usterek dzienników naszych, uważamy je za podstawową, najistotniejszą część prasy dzisiejszej.
Na kongresie prasy, który odbył się podczas wystawy chicagoskiej, pewna dziennikarka wygłosiła aforyzm bardzo trafny:
— Dziennik — to uniwersytet biedaka.
U nas tak jest istotnie. A tygodniki i miesięczniki rozwijają to, nad czem dzienniki czasu tracić nie mogą.
Każdy spełnia swą misję, jeden jest dopełnieniem drugiego i w tym duchu właśnie pracuje dziennikarstwo nasze amerykańskie.
Tutaj natomiast poważne rzekomo pisma tygodniowe uważają sobie za obowiązek odzywać się lekceważąco o prasie codziennej i lekceważenie to uważane jest jako dowód wyższości umysłowej, jako coś koniecznego, by tygodnikowi ton właściwy nadać. Na mnie sprawia to wrażenie młynarza, pogardzającego farmerem, którego zboże w swym młynie miele.
Przybyłem do Warszawy w chwili, gdy opłakiwano śmierć pewnego zasłużonego dziennikarza. Jedno z pism tygodniowych przypomniało przy tej sposobności cały szereg ludzi utalentowanych, którzy zgaśli przedwcześnie, poświęciwszy się dziennikarstwu, i nazwało ich zmarnowanymi przez dziennikarstwo talentami.
U nas, przeciwnie, talenty wyrastają na niwie dziennikarskiej i mamy im za zaletę, gdy poświęcą się dziennikarstwu, przyczyniając się do jego ulepszenia. U nas nie ubolewa się nad reklamą, która pod formą taką czy owaką istnieje od czasów niepamiętnych. Uspakajamy się pod tym względem zasadą, wygłoszoną przez Abrahama Lincolna, że pewna część ogółu daje się zawsze obałamucać, cały ogół może być przez pewien czas obałamucany, obałamucać jednak wszystkich i zawsze — niepodobna.
Nauczyliśmy się zło konieczne w dziennikach odróżniać od rzeczy pożytecznych, dzięki którym dzienniki stały się istotnie „uniwersytetem biedaka” i radzi jesteśmy, gdy ludzie uczeni lub utalentowani do nas się przez łamy dziennika odzywają. Cenimy ich tem bardziej.
W Warszawie, jak widzę, nazywa się to marnowaniem talentów. By Jove!
A na ludzi, którzy na tem stanowisku polegli, wskazuje się i mówi:
— Patrzcie, do czego ich to wstrętne dziennikarstwo doprowadziło!
Ja, natomiast, jako amerykanin, uchylam przed niemi czoła bez żadnych zastrzeżeń i z tem większą sympatją spoglądam na dziennikarzy. Spoglądam na nich, jak na żołnierzy, którzy, widząc dokoła poległych towarzyszy, idą pomimo to wciąż naprzód i naprzód. Spełniają swój obowiązek, a za śmierć ich przedwczesną odpowiedzialnem jest chyba społeczeństwo.




Dnia...

Najdłuższą w Warszawie jest ulica Marszałkowska. Gmachy przy niej wspaniałe. Na jednym z nich ustawiono, nie wiem dlaczego, kamienny posąg kobiety, dającej nurka. Ilekroć tamtędy przechodzę, jestem pod wrażeniem, że ów posąg właśnie w tej chwili zamiar swój wykona i na głowę mi spadnie.




Dnia...

Widzę, że mój przyjaciel nie jest wcale tak zamożny, jak sądziłem poprzednio. Był dzisiaj u mnie.
— Jestem goły, jak święty turecki, a do pierwszego jeszcze daleko — powiada.
W Turcji nie byłem jeszcze, nie wiem więc, o ile przysłowie to jest uzasadnione, tutaj jednak oznacza, że się jest bez pieniędzy.
Co się zaś tyczy owego pierwszego, to okazuje się, że w tym kraju urzędnicy otrzymują zapłatę co miesiąc.
— U nas — odpowiadam na to — urzędnicy płatni są niemal wszędzie tygodniowo lub dwa razy na miesiąc i sądzę, że to sposób daleko wygodniejszy.
— Być może, ale jakże obliczacie się w takim razie, jeżeli urzędnika z biura wydalają? Tutaj wypłaca mu się trzymiesięczną pensję.
— Bardzo to wygodne dla urzędnika. U nas inaczej. Gdy urzędnik stanie się niepotrzebny w biurze, powiada mu się: Idź pan do kasy, odbierz, co ci się do dnia dzisiejszego należy, i good bye!
— Jakto! wydalacie ludzi bez żadnego wypowiedzenia, bez dania im możności wyszukania sobie innego stanowiska?
— To już ich rzecz.
— W takim razie urzędnik nie jest pewny u was dnia, ani godziny!
— Owszem, jeżeli umie pracować.
— Ależ pracodawca może nadużywać swej władzy i wydalać ludzi dla powodu ladajakiego!
— Tak się panu zdaje. Pracodawca przecież nie wynajmuje ludzi dla zabawy, lecz dlatego, że mu są potrzebni. To jedno. Człowiek niezawsze jest tym, za kogo się przedstawia. Po pewnym czasie dopiero poznać można wartość jego rzeczywistą. Nowa miotła lepiej zamiata, niż stara. To drugie. Co za stosunek istnieć może między pryncypałem a urzędnikiem, który wie, że za trzy miesiące straci miejsce? A jeżeli pryncypał nie chce, by mu taki urzędnik szkodził, to z jakiej racji ma mu płacić trzymiesięczną pensję naprzód? To trzecie.
— Wszystkie te rozumowania amerykańskie — powiem otwarcie — są dzikie i wykazują, jak mało macie miłosierdzia.
— Podług mnie zaś, wy macie zanadto miłosierdzia, a raczej czułostkowości. Kiedy business — to business. My wychodzimy z zasady: help yourself. Jeżeli pan sam sobie nie dopomożesz, nikt ci ręki nie poda. Skutkiem tego niedołęgów u nas tak mało. Skutkiem tego każdy oszczędza. Skutkiem tego tyle u nas kas oszczędności i pożyczkowych. Skutkiem tego tyle towarzystw wzajemnych ubezpieczeń. Niema prawie obywatela, któryby nie ubezpieczył siebie i rodziny na życie, a ruchomości swych od ognia. U was mówi się o śmierci, jako o strasznem nieszczęściu, u nas, jako o nieubłaganej konieczności. Nie widziałem u nas wdowy, rozpaczającej u zwłok męża w przewidywaniu nędzy; nie widziałem ludzi, jęczących i wyrywających sobie włosy na widok palącego się dobytku.
— I to wszystko dlatego, że wydalacie urzędników i robotników z dnia na dzień? Gadaj pan zdrów!
— Chory przecież umysłowo nie jestem.
— Ah, bierzesz pan dosłownie. To tylko taki sposób mówienia. Chciałem powiedzieć, że niemożebne jest, aby wszystkie te skutki wywołane zostały przez zwyczaj wydalania urzędników bez odszkodowania.
— Bezwątpienia. Ale zwyczaj ów jest jednym z objawów zasady: pomagaj sam sobie, zasady, która daje nam tylu dzielnych, a co ważniejsze, samodzielnych ludzi, która dziś...
— U nas tego też nie brak. Przyznam się, że wolę nasze porządki!
Nie mogliśmy porozumieć się w żaden sposób. Mój przyjaciel trwał uparcie przy swojem, a ja przy swojem także. Poszliśmy w końcu obaj odwilżyć gardła do handelku (doskonała w Warszawie instytucja).




Dnia...

W samym środku miasta znajduje się uroczy park, noszący nazwę ogrodu Saskiego. Warszawiacy przezwali go swoim salonem, bo tam najchętniej spotykają się w dni świąteczne po nabożeństwie dla pogawędki i przejrzenia strojów uroczych niewiast swoich. Byłem w tym parku kilkakrotnie za dnia, dzisiaj zaszedłem wieczorem. Co za niespodzianka!
Dokoła miljonowe, wspaniale oświetlone miasto, a tutaj noc czarna, ciemności prawie niezgłębione. Gdzieniegdzie tylko przyćmione (snadź umyślnie) światełko latarni nafcianej oświetla tajemniczo krąg niewielki, jak motyl świecący w dalekich lasach Ameryki południowej. I w jednej chwili przenosisz się na skrzydłach fantazji do puszcz odwiecznych. Zapominasz o wielkiem mieście, o cywilizacji, o świetle elektrycznem. I zdaje ci się, że zamiast parasola masz karabin w ręku, i nasłuchujesz, żali nie odezwie się gdzie w blizkości pomruk pantery lub wycie kojotów; i ochota cię bierze rozpalić wielkie ognisko, siąść przy niem i dumać o pięknej, dalekiej Warszawie!
Co za kontrast i co za pomysłowość!




Dnia...

Zapominam wciąż o tem, że na kontynencie europejskim mężczyzna powinien kłaniać się znajomej kobiecie, nie czekając, by go do tego upoważniła. Miałem dziś z tego powodu nieporozumienie.
Przed kilku dniami przyjaciel mój przedstawił mnie swej narzeczonej. Bardzo miła panienka, jak wszystkie warszawianki. Mówi nawet trochę po angielsku; to też używała wszelkich wysiłków, by rozmówić się w rodzinnym moim języku, pomimo, że jest jej wiadomem, iż ja władam językiem polskim. Potrafiłem ocenić tę grzeczność uprzedzającą i słuchałem z cierpliwością przykładną. Cieszyła mnie przy tem okoliczność, że — o ile zmiarkować mogłem — nikt z licznych gości, obecnych w cukierni, gdzie zawarliśmy znajomość, nie rozumiał naszej rozmowy, bo moja znajoma, mówiąc bardzo głośno, zwracała powszechną uwagę i mogłaby łatwo stać się przedmiotem niewczesnego żartu ze strony jakiego brutala, znającego język angielski.
Rozmawialiśmy tak z godzinę, a potem zostałem zaproszony na herbatę i spędziłem wieczór nader przyjemnie.
Dzisiaj spotykam moją miss z jej szanowną matką. Zapominam, że jestem w Warszawie, spoglądam im śmiało w oczy, by mi dały prawo do ukłonu, a one, patrząc gdzieś w dal, przechodzą tuż koło mnie, jak gdyby wcale mnie znać nie chciały.
Odczułem to dotkliwie. Na szczęście znam cukiernię, w której mój przyjaciel przebywa całemi godzinami. Pobiegłem tam wieczorem.
Tak był zajęty czytaniem jakiegoś pisma, (ciekaw jestem, jak może dziennikarstwo warszawskie rozwijać się należycie, gdy tylu ludzi ma czas odczytywać wszystkie pisma w cukierniach), że musiałem dotknąć go, by zwrócił na mnie uwagę. Podał mi zimno rękę.
— Miałem szczęście dzisiaj spotkać pańską narzeczoną i szanowną jej matkę.
— Wiem, mówiły mi o tem, — odparł sucho.
— A udały, że mnie nie widzą?
— To pańska wina. Postąpiłeś pan niegrzecznie. Nie ukłoniłeś się nawet.
Przypomniałem sobie nagle o zwyczaju europejskim.
— Przepraszam, przepraszam mocno! W Ameryce i Anglji jest przyjęte, że kobieta daje prawo do ukłonu przez uśmiech życzliwy lub kiwnięcie głową.
— Ładny to zwyczaj, niema co mówić. U nas poważyłaby się na coś podobnego jedynie kobieta bardzo lekkich obyczajów.
Uznałem za potrzebne stanąć w obronie amerykanek i angielek.
— U nas przeciwnie, uznanoby mężczyznę za pozbawionego taktu, gdyby ukłonił się pierwszy i rozumowanie nasze co do tego jest całkiem uzasadnione.
— Radbym wiedzieć jak?
— My, amerykanie, szanujemy bardzo kobiety.
— I my, polacy, także.
— Nie ze wszystkiem. Wy szanujecie tylko niewiasty równe wam pod względem społecznym, szanujecie je powierzchownie i uważacie siebie za coś wyższego od nich.
— A to dla mnie nowość!
— Mam dowód w dzisiejszem zdarzeniu.
— Nie rozumiem!
— A jednak rzecz prosta. Kłaniając się, bez pytania, kobiecie, z którą rozmawialiście może raz jeden w życiu lub przetańczyliście jednego kadryla, już przez to samo wyobrażacie sobie, że powinna być wam wdzięczną za tę znajomość.
— Przepraszam bardzo, my to czynimy przez szacunek.
— Ale nie pytacie, czy dana kobieta życzy sobie tej oznaki nietylko szacunku, jak pan powiadasz, ale i znajomości. Są przecież ludzie, których znajomość jest dla kobiety kompromitującą.
— Są i kobiety takie.
— Tak, ale wy się im nie kłaniacie. Dlaczego więc odmawiać prawa tego kobietom, szanowanym przez was tak bardzo, jak pan powiadasz? Dla nas zaszczytem jest, gdy otrzymamy od kobiety pozwolenie na ukłon, a wy żądacie od kobiety, by udawała, że was nie widzi, by spuszczała przed wami oczy, a jednocześnie widziała, że się jej kłaniacie. Czy to nie hipokryzja i brak szacunku dla kobiety? Tak my przynajmniej tę rzecz rozumiemy.
— My całkiem inaczej.
— W każdym razie wytłómacz mnie pan przed paniami.
— Z największą chęcią.
Rozstaliśmy się w zgodzie.




Dnia...

Mijając przed kilku dniami słup świeżo malowany — poplamiłem sobie surdut.
Jako człowiek oszczędny, posłałem do tak zwanej pralni chemicznej uszkodzoną część ubrania i dziś właśnie otrzymałem ją z powrotem. Rozwinąwszy papier, uczułem silny zapach nafty, czy benzyny. Myślałem, że to papier tak czuć. Niestety, okazało się, że to mój surdut taką woń wydaje, na wskroś jest nią przesiąkły. Przetrzepałem go więc i rozwiesiłem na krześle, po kilku godzinach atoli woń obrzydliwa nietylko nie wywietrzała, ale zapełniła mi cały pokój. A właśnie chciałem był surduta tego użyć, wybierając się na koncert do miejscowości nazwanej, nie wiem dlaczego, Doliną i to Szwajcarską
Nie sposób.
Gdybym tam poszedł, to napewno Herr Winderstein, dyrygując jaką symfonję, myślałby w duszy:
— A jednak jest tu ktoś w ogrodzie, co ma na sobie ubranie, świeżo odebrane z pralni chemicznej.
I gotówby omdleć. Nie, tego nie uczynię. Żal mi koncertu, dyrygenta i publiczności.
Schowałem więc do kufra surdut ów pachnący. Że mi go mole nie zjedzą, tego jestem pewny.




Dnia...

Mój przyjaciel obiecał pokazać mi coś bardzo polskiego i zaprowadził mnie do ogrodu klubu cyklistów na koncert orkiestry, złożonej wyłącznie z chłopów polskich pod dyrekcją p. Namysłowskiego. Specjalnością tej orkiestry są tańce polskie.
Co za życie, co za ogień w tych chłopach! Jak oni grają! Ba, grać to chyba jeszcze nie taka sztuka, jak tańczyć to, co oni grają. By tego dokonać, trzeba się urodzić i wychować tutaj.
Kilka lat temu, będąc w Chicago, zaszedłem na bal polski.
Tańczono właśnie mazura. Przy mnie stało dwóch rodaków moich.
— Co to za taniec? — pyta jeden.
Indian war dance (taniec wojenny indjan) — odpowiada drugi ze stanowczością, wykwalifikowanego etnografa.
Tak moi rodacy, tańczący tylko walce, polki, szotisze (shottish) i kadryle, zrozumieli taniec narodowy polski.
Uderzyła ich najwidoczniej zapamiętałość, z jaką tańczono. Bo też istotnie jest w mazurze coś żywiołowego, jakiś huragan upojenia tem, co my za zwykłą rozrywkę uważamy.
My, amerykanie, tak się bawić nie potrafimy.
Z taką samą zapamiętałością wygrywają mazury ci chłopi polscy. Publiczność przytupuje im z rozkoszą.
I znów zapomniałem o zwyczajach europejskich. Wyraziłem zachwyt po amerykańsku: gwizdnąłem.
W jednej chwili twarze publiczności zwróciły się ku mnie. Czytałem w oczach oburzenie. Starszy jegomość jakiś, z wąsami jak u suma, pochylił się groźnie nademną.
— Nie podobają się panu tańce nasze? — spytał mnie ironicznie mój przyjaciel.
— Przeciwnie, zachwycam się niemi!
— A to dlaczego pan gwiżdżesz?
— U nas to — oznaka zachwytu.
— U nas to — potępienia; to też publiczność wzięła pana widocznie za niemca-hakatystę.
Wytłómaczył mi następnie, co to jest hakatyzm.
Struchlałem.




Dnia...

Czy oni istotnie przypuszczają, że za rubla można towar dziesięciorublowy nabyć?
W jednem z pism tutejszych skarży się obywatel pewien, że, kupiwszy bardzo tanio zegarek, przekonał się po kilku dniach, co za tandetę nabył. Inny wzywa ratunku, bo był zmuszony do wysłuchania dźwięków zgrzytającego, taniego fonografu; inny użala się na swego „kamienicznika” (wyraz specjalnie warszawski), a jeszcze inny oburza się na konduktora tramwajowego, który nie mógł wydać mu reszty z pięciu rubli.
Wobec tego postanowiłem wystosować do najpoczytniejszego z pism tutejszych list taki:
„Wielce Szanowny Redaktorze! Przechodząc ulicą, utrąciłem sobie obcas u prawego buta, a winną jest temu okoliczność, że w Warszawie brak instytucji nianiek, któreby oprowadzały publiczność na paskach, za opłatą, ma się rozumieć, bo darmo usług nie żądam. Zmuszony będę wobec tego prosić za pośrednictwem konsula naszej republiki o stosowne odszkodowanie“.
By Jove! Gdyby się dowiedziały o tem dzienniki amerykańskie, umieściłyby wszystkie mój portret.




Dnia...

Byłem dziś świadkiem zdarzenia, które wywarło na mnie wrażenie dzikie (bewildered me).
Na stacji tramwajowej stało obok mnie dwóch panów: Jeden, bardzo elegancko ubrany, w sile wieku, drugi — starzec w odwiecznym płaszczu i kapeluszu. Tramwaj nadszedł, ów pan w sile wieku podsadził starca, a następnie — pocałował go w rękę, zdjąwszy przytem kapelusz z głowy.
Zgłupiałem, a potem było mi wstyd za nich. Przecież to — upokarzające!
Wieczorem spotkałem mego przyjaciela i opowiedziałem mu to zdarzenie, przejęty oburzeniem.
— U nas to rzecz zwykła — powiada. — Widziałeś pan ojca z synem lub dziadka z wnukiem. Pocałowanie ręki oznacza szacunek głęboki. Nikt się u nas nie wstydzi okazywać go rodzicom swym w miejscu nawet publicznem.
— Ależ to — niehygieniczne!
— A czy pan myślisz o hygienie, gdy całujesz swą ukochaną? bo chyba tego w Ameryce nie odmawiacie sobie.
— Oczywiście, że nie!
Potrzeba wywnętrzenia się, okazania swego uczucia słowem, ruchem, ucałowaniem przedmiotu, choćby martwego, jest w nich górującą.
A jednak, jakże dumny byłbym, gdyby mój syn, którego, coprawda, nie mam jeszcze — okazał mi kiedykolwiek taki szacunek.
Dziwny kraj. Atmosfera jego płodzi tak śmieszne myśli i pożądania!




Dnia...

Gdy ujrzysz w Warszawie dwie panie rozmawiające, to możesz śmiało założyć się o dziesięć przeciw jednemu, że rozmawiają — o sługach.
Jest to, jak się przekonałem, dla nich temat niewyczerpany. Tak są przyzwyczajone, by je obsługiwano, że być bez sługi — to tyle dla nich, co utracić prawą rękę.
Jeżeli chcesz sprawić im wielką przyjemność, choćbyś był obcy najzupełniej, to skieruj rozmowę na temat służących. Zobaczysz, jak się ożywią, z jakiem zajęciem opowiadać ci będą o zajściach ze służącemi nietylko u siebie, ale u krewnych i znajomych swoich. Wywnętrzanie to przynosi im ulgę widoczną.
A jakie są podczas tych opowiadań ładne, zabawne i dziecinne!
Lubię słuchać je ogromnie, choć dla mnie, człowieka, w którego ojczyźnie służąca jest niemal przedmiotem zbytku, tak dziwnemi wydają się te opowiadania i ta bezradność...




Dnia...

Szczególne wrażenie sprawia tu widok ludzi modlących się tłumnie wieczorami u wrót i na schodach zamkniętych kościołów...
Stanowczo kraj ten oddziaływa na mnie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Mój amerykanin wyjechał do Nowego Jorku, wezwany tam telegraficznie. W pośpiechu zostawił u mnie swój notatnik. Znalazłem w nim notatki, tyczące się Warszawy. Zbyt wielką było to dla mnie pokusą, abym mógł powstrzymać się od popełnienia niedyskrecji. Oto je macie. Przebłagam autora, gdy powróci, bo że wróci — tego jestem pewny.
Warszawianki podobały mu się tak bardzo!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Barszczewski.