Życie i słowo

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Edward Abramowski
Tytuł Życie i słowo
Pochodzenie PISMA. Pierwsze zbiorowe wydanie dzieł treści filozoficznej i społecznej
Wydawca Związek Polskich Stowarzyszeń Spożywców
Data wyd. 1924
Druk R. Olesiński, W. Merkel i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Całe Pisma społeczno-etyczne
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ŻYCIE I SŁOWO[1].

Już stary Bacon mówił o „jaskini słów“ i wskazywał na niebezpieczeństwo jakie grozi myśli ludzkiej, gdy ze źródła narodzin swoich, ze swego czystego wnętrza rozumu i obserwacji usiłuje przedostać się przez mowę, przez nazwy, terminy i połączenia gramatyczne. Zanim przejdzie przez tę uspołecznioną zaporę duszy, skrzydlaty ptak myśli natchnionej łamie swoje skrzydła; jasne wizje głębin i błękitów, które zdawały się sięgać samego pra-źródła życia, pozostawić muszą poza progiem słów wszystko, co mają w sobie „niewypowiedzialnego“, całą swą tajemnicę nienazwanej rzeczywistości. Wieleż razy skarżyli się na to poeci i mistycy, a nawet filozofowie!
Ale o wieleż groźniejsza jest ta „jaskinia słów“ dla życia człowieka! Myśl bowiem sama nie może tylko przedostać się przez nią do społeczności ludzkiej, nie może uzewnętrznić się bez skarłowacenia; we wnętrzu jednak człowieka, tam gdzie się poczęła, gdzie jest jej właściwe i przyrodzone środowisko, tam pozostaje sobą, może pozostać bezpiecznie i całkowicie, żyć i rozwijać się swobodnie, darząc człowieka wszystkiemi skarbami swych widzeń i przeczuć. Ale życie? Życie nie może pozostać utajoną, wewnętrzną wizją, nie może być pięknym snem tylko. Życie jest czynem, jest tworzeniem świata naokoło siebie, jest rozszerzaniem się jednej duszy ludzkiej na całą masę innych, jest ciągłym darem, ofiarą dobrowolną, wymianą radości i smutków, zła i dobra, wolności i niewoli. Każda chwila życia jest stworzeniem jakiejś nowej rzeczywistości, jakiegoś nowego stosunku ludzkiego; a rzeczywistość ta nie zginie, lecz przetrwa dalej, pociągnie za sobą nowe skutki i czyny, trwać będzie nieskończenie w coraz dalszych przemianach. Czyn nie kończy się nigdy; najmniejszy, najbardziej pospolity, jest początkiem nowej wieczności. Żaden nie zginie. I to jest ową wielką, a tak straszną zarazem, tajemnicą życia. Gdy tylko myśl nasza i uczucie staną się zamiarem, postanowieniem woli, gdy tylko przestąpią próg oddzielający nasz świat wewnętrzny, indywidualny, od świata zewnętrznego, innych ludzi, z tą chwilą spełnia się poczęcie nowego nieskończonego szeregu przemian, i moja własna „jaźń“, moja dusza, wchodzi w wielki świat istot żyjących, w cały ogrom wszechświata. Z fizycznej strony rozpatrując, można to formułować jako prawo „zachowania energji“, jako przeistaczanie się nieskończone jednej formy pracy w drugą, jednego układu cząsteczkowego na inny. Rozpatrując zaś nie jednostronnie a całkowicie, biorąc całe zjawisko początkowe pod uwagę, takie jakiem ono jest, to jest jako fakt fizyczny i psychiczny zarazem, rzeczowy i moralny, indywidualny i społeczny, — czyn nasz każdy jest pierwszą przyczyną szeregu przemian fizyczno-duchowych, początkiem łańcucha innych czynów i faktów, który nigdy skończyć się nie może, bo każda nowa przemiana, każdy dalszy czyn ma znowu swoje skutki, stające się nowemi źródłami innych, i tak dalej, bez końca.
I dlatego tak często boimy się czynu; dlatego przed wykonaniem swej woli musimy przejść wewnętrznie przez cały intensywny, bogaty proces duchowy — wyboru, walki idei i uczuć, wahania się, decyzji wreszcie, jasnego postanowienia — zanim w końcu przyjdzie ostateczna chwila realizacji, stania się. Czujemy bowiem intuicyjnie, że przestępując ten próg między wewnętrznym i zewnętrznym światem, przestępujemy go bezpowrotnie, że zaczynamy nowy, nieskończony szereg rzeczywistości, że w istniejącym świecie tworzymy jakąś przemianę, jakiś przełom, że z wnętrza duszy naszej ma począć się i wyjść świat nowy, w którym zjawić się może zarówno zło jak i dobro, piękno jak i brzydota, radość jak i nieszczęście. I czujemy jednocześnie, że tym światem, który z nas się ma począć, nie tylko my sami żyć będziemy, lecz że żyć nim będą inni także ludzie, jakiś nieznany nam ogrom istot czujących.
Otóż, między życiem i słowem wytworzył się stosunek kilku różnych typów, zależnie od typu indywidualnego człowieka. Jest on trojakiego rodzaju: 1) W pierwszym typie słowo jest zgodne z życiem, stanowi jego współrzędnik naturalny i swobodny, jest prostym i szczerym przejawem zarówno wnętrza człowieka jak i jego postępowania, i dlatego samo przez się nie odgrywa żadnej specjalnej i wybitnej roli; jest zwyczajnym towarzyszem myśli i czynu. 2) W drugim typie słowo nie dorasta do poziomu życia, jest skromne, ciche, nie wyrażające nawet małej cząstki tego bogactwa duchowego, jakie dany człowiek posiada, ani też tej potęgi woli i życia, jaką przejawia w swojem codziennem postępowaniu. 3) W trzecim typie wreszcie — słowo jest wampirem życia, jest ową Baconowską jaskinią, w której czai się śmierć życia; stoi ono pomiędzy duszą a światem zewnętrznym, pomiędzy myślą a czynem i nie dopuszcza do tego, aby myśl człowieka przerodziła się na czyn jego; największe idee, najbogatsze uczucia wchodzą do tej jaskini aby zmarnieć; a jeżeli nawet wyjdą stamtąd, to wychodzą jako czyny małe i nędzne, jako bolesna ironja tego, czem być miały; słowo wyssało z nich wszystką krew, całą ich potęgę twórczą, zabrało wszystkie barwy i jasności, i rzuciło je na pośmiewisko, jako parodję życia, jako coś niedokończonego, chorego, co zaledwie czynem nazwać można.
W pierwszym typie spotykamy ludzi zrównoważonych a zarazem miernych pod względem moralnym, ową przeciętność ludzką, gdzie niema ani załamań chorobliwych, ani też genjalnych szczytów; jest to grupa bardzo liczna i rozmaiła, która tutaj nie przedstawia dla nas interesu. Przeciwstawienie ciekawe i ważne znajdujemy w typie drugim i trzecim. Typ drugi opiszę na przykładach z życia, znanych mi osobiście. Znam jedną taką kobietę. Życie jej, od dzieciństwa samego, jest to jedno pasmo zawodów, nędzy, trosk codziennych. Pierwsze wspomnienie dziecka, jakie zachowała w swej pamięci, jest to widok topielca, o którym mówią jej, że to ojciec. Bieda w domu nie pozwoliła jej otrzymać wyższego wykształcenia. Obdarzona wrodzoną inteligencją i bystrością obserwacyjną odgaduje wiele rzeczy i zagadnień życia, których inni potrzebują zwykle uczyć się z książek. Kultura książkowa nie przeniknęła do niej, a dzięki temu nie wytworzył się w niej żaden schematyzm ideowy, żadne gotowe formuły do rozumienia i określania życia. Tworzy je ona sama z bogatego materjału własnych ciężkich przeżyć, z intuicyjnego odczuwania ludzkich potrzeb, krzywd i marzeń. Pomimo tej ciężkiej, szarej, często plugawej atmosfery w jakiej żyć jest zmuszona, zachowała jednak dziecinną pogodę, wesołość i zdrowie duszy. Gdy choć trochę słońca pokazuje się w jej życiu, dusza ta otwiera się jak kwiat o tęczowych blaskach, zapomina wszystko zło, jakie ją spotkało i z całą szczerością gotowa jest wierzyć, że na świecie panuje sprawiedliwość, że cała przyroda jest jednem wielkiem objawieniem miłości i szczęścia, po które dość tylko wyciągnąć rękę, aby je posiąść i dawać innym, dawać hojnie, szczodrze, radośnie.
Ale nie w tem jest jeszcze właściwa istota jej duszy. Każdy człowiek ma w podświadomości swojej to, co można nazwać ogniskiem jego wewnętrznego życia. Powstaje ono stopniowo, ewolucyjnie, z różnorodnych składników; wchodzą doń najsilniejsze przeżycia osobiste, jak również przeżycia odziedziczone przodków, o dużem napięciu wzruszeniowem; a poza tem jest w niem jeszcze coś z samego bytu metafizycznego człowieka, pewien pierwiastek wieczny, poza-zjawiskowy, to co zespala człowieka z istotą wszechświata. W zwyczajnem doświadczeniu psychologicznem pierwiastek ten nie może być ujawniony; ujawnia się natomiast bardzo wyraźnie w t. zw. doświadczeniach mistycznych i religijnych, a oprócz tego, w specjalnem doświadczeniu woli życia, o którem mamy tu powiedzieć.
Mistycy odkrywają w sobie obecność tego pierwiastka, którą nazywają obecnością Boga, za pomocą zatrzymania czynności intelektu. Zatrzymanie intelektu rozdziera jak gdyby tę zasłonę zjawiskową, poza którą kryje się „rzecz sama w sobie“, i człowiek staje wtedy przed obliczem bezimienności pozaumysłowej, przed obliczem rzeczy wyzwolonej z czasu, przestrzeni, przyczynowości i wszelkich wogóle kategoryj umysłu naszego. W tym samym stanie znajduje się dziecko, zanim umysłowość jego rozwinie się; do tego również stanu zbliżają się artyści i poeci w rzadkich chwilach natchnienia. Można go wywołać także eksperymentalnie, chemiczną drogą, w t. zw. „objawieniach anestezyjnych“. Ten dziwny moment psychologiczny zetknięcia się z numenem, z istotą świata, opisywaliśmy szczegółowo w kilku ostatnich pracach, do których też odsyłam czytelników[2]. Eksperyment woli, o którym mamy teraz mówić, wprowadza człowieka tak samo do dziedziny metafizyki eksperymentalnej, ale zupełnie inną drogą.
Jesteśmy tutaj nie w samotni mistyków, lecz w świecie ludzkim, w świecie tak zwanej „etyki“, gdzie ścierają się ze sobą dwie potęgi — egoizmu i braterstwa, krzywdy i sprawiedliwości, swobody i niewoli. Wola człowieka jest tutaj jedynym pierwiastkiem twórczym i jedynym przedmiotem doświadczenia. Sam fakt jej istnienia, jako tej siły, która mój świat wewnętrzny przetwarza na świat zewnętrzny, objektywny i społeczny, która moją duszę przenosi do innych dusz ludzkich i sprzęga ją z niemi w nowe układy zjawisk, sam ten fakt dowodzi już, że wola, jako istota i przyczyna przejawów wolowych, jest tym pierwiastkiem, który łączy w sobie i utożsamia zjawiskowość wewnętrzną i zewnętrzną, indywidualną i społeczną, subjektywną i objektywną, że jest zatem pierwiastkiem bytu metafizycznego, tożsamością różnic. W przeciwnym bowiem razie nie mogłaby przekroczyć tej otchłannej przepaści, jaka oddziela tak odmienne światy zjawisk; nie mogłaby dokonać przeobrażenia idei na fakt rzeczowy, mego uczucia na cudze uczucie, mego pożądania na jego realizację objektywną.
Jeżeli zaś w woli naszej tkwi pierwiastek tożsamości wszelkich istot, pierwiastek ich „boskości“, ich wspólnego pochodzenia od jednego Ojca, mówiąc językiem religji, to jasnem jest, że poznanie nasze i wyczucie bezpośrednie intuicyjne tej tożsamości będzie zarazem naszem zetknięciem się z istotą wszechrzeczy. Na tem polega sakrament braterstwa. Im bardziej wola nasza, t. j. nasze życie i czyny, oddala się od wzoru braterstwa — tem silniej zaprzeczamy istocie naszej woli i tem więcej zbliżamy się do jej negacji, do zapoznania jej pierwiastka tożsamości. W samolubstwie zatracamy zupełnie istotę woli, siłę jej twórczą zużytkowujemy na jej własne zaprzeczenie, popełniamy metafizyczne samobójstwo. Negując tożsamość istot, ich przyrodzone wieczne braterstwo, oddalamy się jak najbardziej od swego własnego źródła, tworzymy między sobą a Bogiem zaporę niezniszczalną, przez którą już żaden promień światła wspólności przedostać się nie może. A ta negacja woli jest tem straszniejsza, tem bardziej niepowrotna, że jak mówiliśmy, każdy akt woli naszej jest zapoczątkowaniem nowego i nieskończonego szeregu rzeczywistości.
Negacja utrwala się więc w tysiącznych ogniwach tego szeregu, wychodzi z subjektywizmu naszego, staje się rzeczywistością poza nami, żyć zaczyna własnem życiem. Ateizm umysłowy jest niewinną zabawą wobec tego wygnania Boga z duszy, jakie wynika z deprawacji woli przez egoizm. Można być ateistą z przekonania, z wyznawanego systematu wiedzy, a pomimo tego obcować z Bogiem i mieć bogate przeżycia religijne, które dają człowiekowi spełnianie braterstwa. Lecz nigdy nie może posiadać ani wyczuwać jakkolwiek Boga ten, który zaprzecza mu przez życie samoluba. Dlatego to wszyscy mistycy i wszyscy, którzy poznali doświadczenie religijne jako swe własne, twierdzili zawsze, że Bóg jest niczem innem, tylko miłością. Kto to rozumie, ten rozumie całą tajemnicę woli i całą wartość życia.
Ale powróćmy jeszcze do opisywanego typu kobiety. W ognisku jej świata wewnętrznego znajdziemy wiele pierwiastków z życia pochodzących — wspomnień i marzeń o szczęściu, którego nigdy nie zaznała, wiele silnych, realnych obrazów widzianej i przeżytej niedoli ludzkiej i walki z codzienną krzywdą; lecz to wszystko przenika na wskroś i łączy w jedno ów metafizyczny pierwiastek woli, szukającej bezwiednie prostego, bezpośredniego zetknięcia się z Bogiem. Jest to ognisko miłości, miłości jasnej i szczerej dla wszystkich istot cierpiących, ognisko żywego odczuwania wszystkich krzywd cudzych i bezwiednej prawie, silnej potrzeby, żeby te krzywdy naprawić, żeby obronić od nich, żeby dać choć trochę szczęścia i pogody. Charakterystyczne wysoce jest to, że wokoło tego ogniska miłości, tak silnego, nie rozwija się u niej żadna prawie idejowość; przekonania, zasady, wielkie słowa i hasła nie mają tu nic do roboty, są zupełnie usunięte. Uczucie braterstwa jest zbyt bezpośrednie, zbyt proste, żeby miało potrzebę wzywać do pomocy jakiebądź ideje, jakąbądź sugestję umysłową, podtrzymującą jego siły i żywotność. Pani O. (nazwijmy ją tak) nie może zetknąć się z krzywdą człowieka, a nawet zwierzęcia, żeby mu nie przyjść z natychmiastową pomocą, żeby nie reagować odrazu jako przyjaciel i obrońca. Każdy człowiek cierpiący staje się dla niej bratem i przyjacielem, kimś bardzo blizkim, dla którego nie szczędzi ani swego czasu, ani pracy. Dlaczego to czyni, dlaczego przejmuje się tak żywo obcą sobie osobą, z tego sama sobie, zdaje się, sprawy zdać nie może. Musi to robić, a musi dlatego, że kocha, że cierpienie cudze staje się jej własnem cierpieniem, a danie szczęścia, choćby chwilowego tylko, jest jej własnem szczęściem. Nie zajmowała się nigdy ani filozofją, ani mistycyzmem; nigdy nie słyszała nawet metafizycznej formuły, „że Bóg jest miłością“, nigdy także nie zastanawiała się nad tem, co stanowi t. zw. doświadczenie religijne; nie wie wcale, ze można przeżywać chwile obecności Boga i że można odnaleść go we wnętrzu swojem. Są to wszystko dla niej zagadnienia obce i niedostępne. A pomimo tego sama to przeżywa i posiada w swojem własnem codziennem doświadczeniu, tylko że nie umie tego nazwać i sformułować. Dla niej Bóg (jest osobą wierzącą w zwyczajny sposób) jest katechizmowym Bogiem, przebywającym gdzieś w Niebie, do którego można czasem zbliżyć się w kościele, podczas sakramentu lub gorącej modlitwy. Ale tem nawet nie zajmuje się i rzadko kiedy o tych rzeczach myśli. Nawet nie lubi o tem myśleć i mówić, bo znajduje tylko puste słowa, które jej nic nie mówią i myśli tak ogólnikowe, i ubogie treścią, że są prawie nudne dla niej. Zdziwiłaby się też niepomiernie, gdyby jej ktoś powiedział, że ona sama, każdego dnia prawie, przeżywa najprawdziwsze doświadczenia mistyków, że w każdej chwili, kiedy odczuwa ten dziwny skurcz serca, który jej każe zapomnieć o sobie dla drugiego, kiedy w obcym człowieku zobaczy swego brata, że w każdej takiej chwili Bóg, we własnej osobie, znajduje się w jej wnętrzu, zstępuje z Niebios w całym swym majestacie i jej własne biedne serce przemienia na najwspanialszą świątynię. Jakież słowa i jakie formuły mogłyby wyrazić tę tajemnicę przeistoczenia, która się wtedy odbywa? Jakaż ideja zniosłaby światło tej prostej miłości?
Pani O. intuicyjnie odczuwa to zapewne, gdyż unika mówienia o tem. Jest to jej cicha, wewnętrzna religja, bez słów i dogmatów, tajemnica jej radości, która zdradza się tylko w oczach i uśmiechu. I nie tylko do ludzi ogranicza się jej miłość. Jest to uczucie panteistyczne, jakiem zwykle bywa taka miłość. Opuszczony, wynędzniały pies, kot, albo inne stworzenie, stają się dla niej również przedmiotem troski i zabiegów; patrzałem nieraz na to, jak nosiła pokarm dla zostawionego bez opieki kota, jak kupowała pożywienie dla zgłodniałego psa, spotkanego na ulicy. Wszędzie i zawsze zobaczy nędzę, a gdy zobaczy, nie ma już spokoju, dopóki jakkolwiek nie ulży temu. Wtedy dopiero czuje się szczęśliwa. Muszę jeszcze dodać, dla dokładności opisu tego typu, że szukanie tego szczęścia, tak niezrozumiałego dla innych ludzi, nie przychodzi jej łatwo. Często, bardzo często, musi narażać się na duże przykrości i krzywdy, na obmowę ludzką, nawet na złą opinję, aby spełnić to, co jej każe spełnić jej serce, boska tajemnica jej dobroci. Czy myśli kiedy o otrzymaniu za to nagrody pośmiertnej? o tak zwanem zbawieniu duszy? Sądząc z tego, co czasem mówiliśmy o tym przedmiocie, jestem przekonany prawie, że nigdy o tem nie myśli, a szczególnie nie myśli wtedy, gdy dla kogoś czyni istotnie ofiarę ze swego zdrowia i spokoju. Wogóle, kwestje życia zagrobowego nie obchodzą ją wcale, nie lubi i nie umie o tem myśleć. Cała jej religja, wszystkie zagadnienia z tem związane są tak daleko, tak bardzo daleko od intelektu, że z pewnością, gdyby filozofować umiała, to powiedziałaby tak samo, jak Angelus Silesius, że „Bóg jest niczem“.
Przyglądając się jej życiu, mimowoli nasuwało mi się nieraz porównanie z typami tych ludzi, jacy gromadzili się wokoło św. Franciszka z Assyżu, a o których można naprawdę powiedzieć: „błogosławieni ubodzy duchem“. Jest to ten sam typ bezwiednego bohaterstwa miłości, duszy wolnej, która, dzięki tej wolności, umie bezpośrednio przeniknąć tajemnicę życia. Typy te nie giną; a jeżeli o nich słyszymy dziś tak mało, jeżeli nie przekazują swego imienia historji, już za czasów dawnych, to dlatego tylko, że dzisiejsze życie społeczne tłumi wszystko, co nie jest przystosowane do organizacji masowej jego potrzeb, co nie daje się zużytkować dla jego zbiorowych celów. Odradzają się one jednak wciąż jeszcze, jako dowód nieustannego poszukiwania Boga przez człowieka, poszukiwania, którego żadna forma życia społecznego, żadna epoka kultury przerwać nie może.
Z takim samym typem, choć innego gatunku, spotkałem się w dzieciństwie, — i pragnąłbym imię tego człowieka przypomnieć światu, na tych właśnie kartkach. Był to ksiądz kanonik Błażejewski, proboszcz mojej parafji Wasylów, leżącej w Kijowszczyźnie. Umarł, gdy byłem małem dzieckiem, ale wspomnienie jego było tak trwałe i żywe u wszystkich, że długo jeszcze potem przebywała wśród nas ta promienna postać. Nie było w nim nic z ascety, ani z mistyka lub teologa, żadnego fanatyzmu doktrynerskiego, żadnego nawet wyższego wykształcenia książkowego. Kochał życie, słońce, wesołość, dzieci, — i wszystkich pokrzywdzonych. Był ojcem całej okolicy; jego plebanja była nieustannym przytułkiem i ochroną; zbierał i garnął do siebie wszystkie opuszczone lub zaniedbane dzieci, całą biedotę miejscową. Szlachta zagonowa, chłopi, żydzi, udawali się do niego w każdej potrzebie, a nikt nie odchodził bez pomocy, rady i pociechy. Oddawał wszystko. Pomimo, że parafja była duża i bogata, a majątek kościelny stanowił sporą fortunę szlachecką, nie znaleziono po jego śmierci nawet tyle pieniędzy, ile trzeba było na pogrzeb. Ziemię rozdawał darmo zaściankowej szlachcie, a gdy komu nie wiodło się w gospodarstwie, dopłacał mu z własnej kieszeni. Hojność jego serca stała się nawet przyczyną jego śmierci. Jadąc gdzieś zimą, spotkał na drodze zziębniętą kobietę z dzieckiem; aby ją rozgrzać, zdjął ze siebie futro i tak dowiózł do domu. Przeziębił się i dostał zapalenia płuc, z którego umarł. Za jego trumną szły tysiączne rzesze ludu, tłumy żydów, katolików i prawosławnych. Ten, którego ciało odprowadzali wtedy do grobu, przekonał ich, że jest tylko jeden Bóg dla wszystkich i jeden kościół powszechny, prawdziwy, kościół braterstwa.
Przechodzimy teraz do trzeciego typu. Podczas gdy w poprzednim słowo było zjawiskiem podrzędnem i nie dorastało do wielkości życia, tutaj mamy stosunek odwrotny: słowo zajmuje pierwsze miejsce i zastępuje życie; uczucia zmieniają się na doktryny książkowe, życie rozdrabnia się na frazeologję, zamiera w pustych hasłach, w poetyckich zwrotach, w ideach jałowych, robionych sztucznie, nieszczerych. Tam byliśmy w świecie radości i wiecznej wiosny, jaka idzie z serca żyjącego miłością, z dostojnej duszy cichych bohaterów życia. Tutaj jesteśmy w świecie smutku i nudy, na jałowej glebie dusz spętanych i kalekich, w świecie teozofów, ezoterystów, pseudomistyków, teologów, moralistów, umiejących tylko po literacku żyć i kochać, a właściwie udawać tylko życie i kochanie. Poznamy ich zawsze łatwo po specjalnym kulcie, jaki mają dla słowa, a raczej dla frazesu. Ładne wypowiedzenie uczucia zastępuje dla nich uczucie samo. Giest mniej lub więcej efektowny i estetyczny zastępuje miejsce czynu. Stworzenie nastroju zadawala ich pragnienia życiowe i ich sumienie. Są to natury przeważnie egocentryczne, a bardzo często natury chore, dotknięte tak zwaną „psychastenją“. Być może nawet, że ta ich przyrodzona, organiczna psychastenja, leniwe funkcjonowanie organizmu, nizki poziom biologiczny, na którym stoją, stan chronicznego znużenia i wyczerpania, jest głównem źródłem cech moralnych, deprawacji sumienia i woli. Psychastenik każdy boi się czynu, boi się nawet urzeczywistnienia swych własnych marzeń i poszukuje wciąż tego, coby mogło zastąpić jakkolwiek rzeczywistość i wzięcie w niej udziału. Dlatego lubuje się zawsze w symbolach, w giestach, we frazesach, w ładnie i silnie brzmiących słowach, bo to wszystko naśladuje życie i uwalnia go poniekąd od życia prawdziwego, a zarazem podnieca; podniet zaś potrzebuje ciągle z powodu swego chronicznego znużenia. Z tych symbolicznych imitacyj życia tworzy się pewien system, pewna całość logiczna, a właściwie pewne zorganizowane kłamstwo, którem ci ludzie żyć usiłują. Jesteśmy wtedy świadkami smutnej komedji. Oto jedna z takich, którą przytaczam jako przykład typu, powtarzając dosłownie opowiadanie naocznego świadka. Pewna pani hrabina, będąca pod wpływem literatury religijnej, spotyka żebraka, nad którego nędzą tak się rozczula, że płacze nad nim, całuje go po rękach, po twarzy, i obiecuje, że co tylko zechce — zrobi dla niego; wszyscy obecni przy tej scenie płakali również, widząc tak dobre serce. Pani posyła stróżkę domu po jedzenie dla niego, lecz że nie ma pieniędzy przy sobie, każe stróżce kupić za swoje tymczasem. Żebrak zaskoczony taką łaską, prosi o to tylko, żeby mu ułatwiła wydostać pewną legitymację, która dla niego była bardzo potrzebna. Pani obiecuje wszystko mu zrobić, a dla przeprowadzenia tego bierze od niego paszport. Jakież było rozczarowanie biedaka, gdy po wielu dniach czekania przekonał się, że dobra pani o wszystkiem zapomniała, a co gorsze jeszcze — zgubiła nawet jego paszport. Napróżno przychodził do jej domu, dostać się do niej nie mógł nigdy. Stróżka zaś darować mu nie mogła tego, że za swoje pieniądze kupiła mu wtedy pożywienia, a wstydziła się u swojej pani upominać się o zwrot tego małego długu. Powszednia, mała scena, zwyczajny obraz z życia wzięty, a jak wiele mówi, gdy poddać go głębszej analizie psychologicznej! Był giest, przypominający coś z Żywotów świętych, był symbol miłosierdzia, pokory, braterstwa nawet, i to wystarczyło, dało podnietę, uspokoiło może na chwilę sumienie. Imaginacyjnie przeżyła akt braterstwa. Biedne chore dusze! one może nie wiedzą nawet często, jak ciężkim grzechem przeciw miłości jest taka nastrojowa komedja!
Ale nie do nich należy przyszłość świata. Oblubieniec nadchodzi.







  1. (Przyp. wyd.). Przedruk z książki zbiorowej „Wigilie rok drugi. Warszawa 1915.
  2. Zob. „Źródła podświadomości“ oraz „Psychologa myślenia logicznego“.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Edward Abramowski.