Życie Henryka Brulard/Rozdział XXVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stendhal
Tytuł Życie Henryka Brulard
Wydawca Bibljoteka Boy’a
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, S.A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Vie de Henri Brulard
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXVIII

Surowy Remy bardzo złem okiem patrzałby na to, gdybym się umizgał do jego siostry: Bigillion dał mi to do zrozumienia, i to był jedyny punkt, co do którego nie byliśmy z sobą zupełnie szczerzy. Często, o zmierzchu, po przechadzce, kiedy miałem ochotę zajść do Wiktoryny, żegnali mnie spiesznie, co mi było bardzo przykre. Potrzebowałem przyjaźni i szczerego wygadania się; serce miałem obolałe od tylu dokuczliwości, których — słusznie czy nie, ale wierzyłem w to święcie — byłem przedmiotem.
Przyznaję wszelako, że gdy chodziło o taką prostą rozmowę, wolałem o wiele rozmawiać z Wiktoryną niż z jej braćmi. Widzę dziś moje ówczesne uczucie; zdawało mi się czemś nie do wiary widzieć z tak bliska to straszliwe zwierzę, kobietę, w dodatku ze wspaniałemi włosami, z ręką cudownie utoczoną mimo że nieco chudą, wreszcie z cudownemi piersiami, często nieco odkrytemi z powodu straszliwego gorąca. Faktem jest, że, siedząc przy stole orzechowym, o dwie stopy od panny Bigillion oddzielony od niej kantem stołu, rozmawiałem z braćmi jedynie dlatego aby się opanować. Ale przez to nie miałem najmniejszej ochoty kochać się; byłem scolato (sparzony) jak mówią Włosi, doświadczyłem świeżo że miłość to rzecz poważna i straszna. Nie mówiłem sobie tego, ale czułem dobrze, że, w sumie, miłość moja do panny Kably dała mi prawdopodobnie więcej przykrości niż przyjemności.
W czasie tego uczucia dla Wiktoryny, tak niewinnego w słowach a nawet w myślach, zapominałem nienawidzieć a zwłaszcza wierzyć że mnie nienawidzą.
Zdaje mi się, że po jakimś czasie braterska zazdrość Remyego uspokoiła się; albo też udał się na kilka miesięcy do Saint-Ismier. Spostrzegł może, że w istocie nie kocham jej, albo miał jakieś swoje sprawy; byliśmy wszyscy politykami w trzynastym lub czternastym roku. Ale w tym wieku jest się już bardzo szczwanym w Delfinacie; nie mamy beztroski paryskiego urwisa, wcześnie owładają nami namiętności. Namiętności do drobiazgów, ale faktem jest, że pożądamy namiętnie.
Słowem, od zmierzchu czyli sing (dziewiąta godzina na wieży św. Andrzeja), spędzałem, dobrych pięć razy w tygodniu, wieczór u Bigillionów.
Nie wspominając zgoła o przyjaźni, jaka nas łączyła, byłem na tyle nieostrożny, że raz, przy wieczerzy w domu, wymieniłem tę rodzinę. Nieopatrzność ta poniosła dotkliwą karę. Spostrzegłem, jak pogardliwym gestem załatwiono się z rodziną i z ojcem Wiktoryny.
„Czy on ma córkę? To musi być jakaś chłopianka“.
Nie przypominam sobie dokładnie pogardliwego określenia i chłodno-wzgardliwej miny, jaka mu towarzyszyła. Pamiętam jedynie palący żal, jaki mi sprawiło to lekceważenie.
Musiała to być ściśle ta sama wzgardliwa i drwiąca mina, jaką przybierał baron des Adrets, mówiąc o mojej matce lub ciotce.
Rodzina moja, mimo zajęć adwokata i lekarza, uważała siebie za coś znajdującego się na krawędzi szlachectwa; pretensje ojca wznosiły się nawet do podupadłego szlachcica. Cała wzgarda, jaką okazano w czasie tej wieczerzy, opierała się na pół-wieśniaczym stanie pana Bigillion, ojca moich przyjaciół, i na tem że jego młodszy brat, człowiek bardzo sprytny, był dyrektorem okręgowego więzienia.
Ta rodzina przyjmowała św. Brunona w Grande Chartreuse w roku... Był to dowiedziony fakt: to było coś grubo więcej niż rodzina Beyle, sędzia wiejski w Sassenage pod średniowiecznymi panami. Ale poczciwy stary Bigillion, żyjący wygodnie u siebie na wsi, nie bywał na obiadach u pana de Marcieu ani u pani de Sassenage, i pierwszy kłaniał się memu dziadkowi skoro go tylko spostrzegł; co więcej, mówił o panu Gagnon z najwyższym szacunkiem.
Ten wyskok pychy stanowił rozrywkę dla rodziny, która, z nawyku, umierała z nudów; co do mnie, przy tej wieczerzy straciłem apetyt, słysząc w jaki sposób traktują moich przyjaciół. Spytano mnie, co mi jest. Odpowiedziałem, że jadłem bardzo późno podwieczorek. Kłamstwo jest jedyną ucieczką słabych. Umierałem z wściekłości na samego siebie: jakto! byłem na tyle głupi, aby mówić w domu o tem, co mnie zajmuje!
Wzgarda ta wstrząsnęła mnie bardzo: widzę teraz czemu, chodziło o Wiktorynę. Zatem to nie z tem straszliwem zwierzęciem, tak groźnem ale tak namiętnie ubóstwianem, kobietą przyzwoitą i piękną, miałem szczęście spędzać wieczory na rozmowie niemal poufnej?
Po kilku dniach okrutnej męki, Wiktoryna zwyciężyła; uznałem, że jest milsza i światowsza niż moja rodzina smutna, pomarszczona, dzika, nie wydająca nigdy przyjęć, nie bywająca w żadnym salonie gdzieby było bodaj dziesięć osób, gdy panna Bigillion bywała często u pana Faure w Saint-Ismier, i u rodziców swojej matki w Chapareillan na obiadach po dwadzieścia pięć osób. Była nawet lepiej urodzona, z racji przyjęcia św. Brunona w 1080.
W wiele lat później przejrzałem mechanizm tego co się działo wówczas w mojem sercu i, w braku lepszego słowa, nazwałem to krystalizacją (termin, który tak uraził tego wielkiego literata, ministra spraw wewnętrznych w 1833, hrabiego d’Argout, zabawna scena opowiedziana przez Klarę Gazul).
To rozgrzeszenie ze wzgardy trwało jakich pięć czy sześć dni, przez które nie myślałem o niczem innem. Ta zniewaga, tak wspaniale drobniutka, wprowadziła nowy fakt między panną Kably a moim obecnym stanem. Mimo że naiwność moja nie domyślała się tego, był to ważny punkt: między zgryzotę a nas trzeba nam wprowadzać nowe fakty, choćby złamanie ręki.
Kupiłem sobie dobre wydanie książki Bezout i kazałem oprawić ją starannie (może jeszcze istnieje w Grenobli u pana Aleksandra Mallein, dyrektora podatków); wyrysowałem na niej wieniec z liści, a w środku wielkie W. Codziennie patrzałem na ten dokument.
Po śmierci Serafji, byłbym mógł, przez potrzebę kochania, pojednać się z rodziną; ten odruch pychy postawił Wiktorynę pomiędzy nimi a mną; byłbym przebaczył pomówienie Bigillionów o zbrodnię, ale wzgarda! I to właśnie dziadek wyraził ją z największym wdziękiem, a tem samem z najpewniejszym skutkiem!
Strzegłem się pilnie mówić w domu o innych przyjaciołach, jakich miałem w owej epoce: Galle, La Bayette...
Galle był synem wdowy, która kochała go wyłącznie i szanowała, przez uczciwość, jako dziedzica majątku; ojciec musiał być jakimś starym oficerem. Widok ten, tak osobliwy dla mnie, przykuwał mnie i rozczulał. Ach, gdyby moja biedna matka żyła, powiadałem sobie. Gdybym bodaj miał krewnych w rodzaju pani Galle, jakżebym ich kochał! Pani Galle szanowała mnie wielce, jako wnuka pana Gagnon, dobroczyńcy ubogich, których leczył darmo a nawet dawał im często parę funtów mięsa na rosół. Ojca mego nie znała.
Galle był chudy, blady, ospowaty, zresztą z natury bardzo zimny, umiarkowany, bardzo ostrożny. Czuł, że jest absolutnym panem małego mająteczku i że nie powinien go stracić. Był prosty, uczciwy, zgoła nie kłamca ani blagier. Zdaje mi się, że opuścił Grenoblę i Szkołę Centralną przedemną, aby się udać do Tulonu i wstąpić do marynarki.
Do marynarki również gotował się sympatyczny La Bayette, bratanek albo krewniak admirała (to znaczy kontradmirała czy wiceadmirała) Morard de Galles.
Był równie miły i szlachetny, jak Galle był godny szacunku. Przypominam sobie jeszcze urocze popołudnia, jakieśmy spędzali, gawędząc w oknie jego pokoiku. Mieszkał na trzeciem piętrze, w domu wychodzącym na Nowy Rynek. Tam dzieliłem jego podwieczorek: jabłka i chleb razowy. Łaknąłem wszelkiej rozmowy szczerej i bez obłudy. Do tych dwóch zalet, wspólnych wszystkim moim przyjaciołom, La Bayette łączył wielką dystynkcję uczuć i wzięcia, oraz tkliwość duszy niezdolną do głębokiego uczucia, jak u Bigilliona, ale wykwintniejszą w wyrazie.
Zdaje mi się, że dawał mi dobre rady w epoce mojej miłości do panny Kably, o której ważyłem się z nim mówić, tak był szczery i dobry. Skupiliśmy razem całe nasze szczupłe znawstwo kobiet, lub raczej całą naszą szczupłą wiedzę czerpaną w przeczytanych powieściach. Musiało to być zabawne, gdyby ktoś słyszał.
Rychło po śmierci ciotki Serafji, przeczytałem z zachwytem Sekretne pamiętniki Duclosa, które czytał mój dziadek.
Zdaje mi się, że to na kursie matematyki poznałem Gallego i La Bayette; tam z pewnością zapałałem przyjaźnią do Ludwika de Barral (obecnie najdawniejszego i najlepszego z moich przyjaciół; jest to człowiek, który najbardziej mnie kocha, niema też, zdaje mi się, poświęcenia, którego bym dla niego nie uczynił).
Był wówczas bardzo drobny, chudy, nikły; mówiono że przechodzi miarę w brzydkim nałogu, który mieliśmy wszyscy; faktem jest, ze wyglądał na to. Ale wygląd jego podnosił wspaniały mundur oficera inżynierji (nazywano to przydzielony do inżynierji); był to dobry sposób przywiązania do Rewolucji bogatych rodzin, lub przynajmniej złagodzenia ich nienawiści.
Anglès (później hrabia Anglès, prefekt policji, wzbogacony przez Burbonów) był także przydzielony do inżynierji, tak samo jak inny osobnik pośledni pod każdym względem, o rudych włosach, nazwiskiem Giroud, różny od innego Giroud w czerwonem ubraniu, z którym bijałem się często. Żartowałem sobie mocno z Girouda przystrojonego w złote epolety i o wiele większego odemnie: był to mężczyzna osiemnastoletni, gdy ja byłem dopiero wyrostkiem trzynasto- lub czternastoletnim. Ta różnica trzech czy czterech lat jest w szkole ogromna, mniej więcej taka, jak między szlachcicem a plebejuszem w Piemoncie.
Co mnie podbiło w Barralu za pierwszym razem kiedy mówiliśmy z sobą, to 1-o piękność jego uniformu, którego błękit wydał mi się czarujący; 2-o jego sposób mówienia tych wierszy Woltera które przypominam sobie jeszcze:

Jesteś, powiadał, treścią i istotą...

Jego matka, nawskroś wielka dama, z domu Grolée, jak mówił z szacunkiem dziadek, była ostatnią z osób, które zachowały dawny strój swego stanu. Widzę ją jeszcze, koło posągu Herkulesa w Parku, w białej atłasowej w kwiaty sukni z robronami, jak u mojej babki, z ogromnym pudrowanym kokiem, i może małym pieskiem na ręku. Małe uliczniki szły za nią w oddaleniu z podziwem; co do mnie, prowadził mnie (albo niósł) wierny Lambert; mogłem mieć trzy albo cztery lata w czasie tej wizji. Ta wielka dama miała obyczaje chińskie; margrabia de Barral, jej mąż i prezydent, nie chciał emigrować, dlatego rodzina moja gardziła nim, tak jakby otrzymał dwadzieścia policzków.
Roztropny pan Destutt de Tracy miał ten sam pomysł w Paryżu i musiał zdejmować plany, jak pan de Barral, który przed Rewolucją nazywał się de Montferrat, to znaczy margrabia de Montferrat; pan de Tracy zmuszony był żyć z płacy urzędniczka w ministerjum oświaty, zdaje mi się; pan de Barral ocalił 20 albo 25000 renty, z czego w 1793 oddał połowę albo dwie trzecie nie ojczyźnie ale strachowi przed gilotyną. Może zatrzymała go we Francji miłość do pani de Bremont, którą później zaślubił. Spotkałem młodego Bremont w wojsku, gdzie był majorem, zdaje mi się potem podinspektorem rewji, a zawsze hulaką.
Ten ojciec uczył syna Satyr Woltera (jedynej rzeczy doskonałej, wedle mnie, którą stworzył ten wielki reformator).
Wówczas to dopiero poznałem prawdziwy dobry ton, i odrazu mnie oczarował.
Porównywałem bezustanku tego ojca, bawiącego się w rymy i pełnego delikatnych względów dla miłości własnej swoich dzieci, z ponurym pedantyzmem mojego ojca. Miałem najgłębszy szacunek dla wiedzy dziadka, kochałem go szczerze, nie posuwałem się do refleksji:
„Czy nie możnaby połączyć bezgranicznej wiedzy mego dziadka z miłą i wesołą uprzejmością pana de Barral?“
Ale moje serce, aby tak rzec, przeczuwało tę myśl, która z czasem miała się stać dla mnie zasadniczą.
Widziałem już dobry ton, ale nawpół zniekształcony, przesłonięty dewocją na pobożnych wieczorynkach, gdzie pani de Vaulserre skupiała na parterze pałacu des Adrets pana de Saint-Vallier, Scypiona jego brata, pana de Pina (ex-mera Grenobli, głębokiego jezuitę, 80.000 renty i siedemnaścioro dzieci), panów de Sinard, de Saint-Ferréol, mnie, pannę Bonne de Saint-Vallier (której białe i śliczne wenecjańskie ramiona wzruszały mnie tak bardzo).
Ksiądz Chélan, pan Barthélemy d’Orbane to były też modele. Ojciec Ducros miał coś genjalnego. (Słowo genjalny było dla mnie wówczas tem, czem słowo Bóg dla bigotów).


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Stendhal i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.