Śmierć (Garborg, 1907)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Arne Garborg
Tytuł Śmierć
Pochodzenie Górskie powietrze i inne opowieści
Wydawca M. Arct
Data wyd. 1907
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józefa Klemensiewiczowa
Tytuł orygin. Aa døy
Źródło Skan na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ŚMIERĆ.

— Hm.
Wuj mój odchrząknął a koło ust jego zarysowało się coś, niby uśmiech.
Siedzieliśmy na ganku w ciepłe, słoneczne popołudnie i patrzyliśmy w ogród.
Opowiadałem mu właśnie o bracie, który martwy i zimny spoczywa w grobie.
— Hu, wujaszku, — wstrząsnąłem się — to musi być strasznie... to musi być strasznie umierać! —
— Hm — hm — hm — Tak się więc boisz śmierci?
Mizernie bardzo wyglądał wuj, gdy tak siedział w bujającym fotelu, otulony w pledy i futra, chociaż to było wśród lata. Powiadano powszechnie, że był to niegdyś pełen życia, piękny mężczyzna, ale żył podobno nieco «za dobrze» jak to mówią i obecnie pozostał zaledwie cień tego, co było. Twarz miał żółtą i zapadniętą, oczy duże, martwe, patrzyły sennie z pod ciężkich powiek; na około twarzy i na podbródku rosły włosy kępkami gęstemi, siwemi, tu i ówdzie zmieszane z płatami żółtemi i białemi — nie golił się częściej, jak co sobotę.
Zniszczył go tak rodzaj porażenia; chorował obłożnie prawie całą zimę.
Teraz wysłano go na «świeże powietrze», aby przyszedł trochę do sił; przyjechał więc do nas. Stąd pochodził, miał tu znajomych, a przytym w każdym razie dobrze było mieszkać u doktora.
Starałem się być zawsze przy nim; z dawien dawna byłem zakochany w wuju. On zaś także nie miał nic przeciw mnie, o ile mogę sądzić; wyobrażałem sobie, że pomagam mu zabijać czas własnym próżniaczeniem się i plotkami ze stajni i życia chłopięcego. Miałem wtedy lat czternaście czy piętnaście.
Najczęściej siadywał w milczeniu, sluchał tylko, bo trudno mu było mówić. Często brakło mu oddechu a mowę miał niewyraźną i ciężką. Raz w raz odchrząkiwał, ale to niewiele pomagało. Niekiedy zdawało się, jakoby mu język obrzmiał: wyrazy z ust jego wychodziły jakieś grube, stłumione i jakby drżące. Jeżeli rzadkim trafem, ożywił się, wtedy wszystko było lżej bez porównania. A wtedy ja cieszyłem się, gdyż sądziłem, że niebawem wyzdrowieje.
— Tak, tak. — To młodość! Wtedy śmierć... wygląda strasznie.
— A ty, wujaszku, nie sądzisz, że przykro jest umierać?
— Nie. — Powiedział to tak stanowczo, jak gdyby od dawna przyszedł do tego przekonania.
Byłem zdziwiony i popatrzytem na niego pytająco, z wielkim naprężeniem.
— Śmierć... hm — odchrząknął wuj — wzywa nas... w stosownej chwili... Hm... Ja... znam się z nią dobrze. Nie jest ona groźna.
— Opowiedz mi o niej, wujaszku... opowiedz... jeżeli nie jesteś zbyt słaby.
— Hm... — Niema co tak dalece opowiadać. Hm, hm... Znajdowałem się w niebezpieczeństwie życia dużo razy. Ale... to nie to. To... hm, — gdy do kogo podchodzi śmierć tak blizko, że... widzi się ją tuż, tuż... wtedy zapomina się o strachu.
Hm! — Pierwszym razem byłem chłopcem może pięcioletnim. Leżałem nad brzegiem potoku — mieszkaliśmy wtedy na wsi — i wybierałem sobie kamyki z wody. Mnóstwo ich tam było... Takie piękne, przeróżne leżały stosami całemi i patrzyły na mnie z tej ciepłej wody. Bawiło mnie to grzebanie w nich.
Jak się to stało, nie wiem, ale w chwilę później... znalazłem się sam na dnie w wodzie. A było mi tak przyjemnie leżeć. Hm. Leżałem na wznak i patrzyłem prosto w niebo, hm; jak gdyby po przez niebieską zasłonę. A tak było niebiesko, połyskliwie, a światła tam w górze hm... takie mi się wydały śliczne!
Było ich więcej, coraz więcej — coraz, coraz jaśniejsze. I taki miękki, biały połysk. A tak mi było lekko, jak gdybym zawisł w powietrzu, spoczywał w powietrzu; w miękkim, lekkim powietrzu — łagodnym, czystym, przedziwnie jasnym. Nie miałem innego pragnienia... jak leżeć sobie tak i odpoczywać. Hm...
— Ach, jak to musiało być piękne!
— Hm. Widziałem bardzo daleko, nad sobą, w szerokim kręgu... tylko lazurowe niebo, które przechodziło w biel... w światło białe, coraz bielsze, hm. Drżące, migotliwe, białe światło, gęstniejące, gęstniejące... aż cały świat stał się taką jaśniejącą, białą mgłą. Nieskończone morze, morze chmur, powietrza i światła... A w pośrodku tego morza obłoków leżałem sobie wygodnie. Bardzo mi było dobrze.
Odchrząknął, napił się wody ze szklanki, która stała na stoliczku obok jego krzesła, a ja siedziałem cały zamieniony w słuch i drżałem z niecierpliwości, po oczach jego poznałem, że się coraz bardziej ożywiał.
— A nie dokuczał wujowi brak oddechu? zapytałem.
Potrząsnął głową przecząco.
— Tylko mi dobrze było... bardzo dobrze. Nie odczuwałem żadnego braku. Czułem się tylko tak lekkim. Hm. A wewnątrz tej białej, jasnej światłości... potworzyły się długie, lekkie cienie, półcienie zielone i brunatne; zielone liście, długie, brunatne gałęzie i szypułki, czysto podzwrotnikowe, hm; las palm... i wijących się roślin... i kwiaty... leśne kwiaty tak wielkie jak miesiąc... dzikie, bujne, dziwaczne, rosnące gromadnie, w półkole lub w długich splotach, hm. Zapewne dostałem się między wysokie trawy, rosnące w rzece, sądzę... między jałowce, wodorosty i inne osobliwości, rosnące na głębinach.
Odetchnął długim, głębokim oddechem.
— A wiedziałeś o tym wszystkim, wuju?
— Hm. Noo... nie bardzo. Właściwie były to obrazy szkicowane... odbijające się jakoby przez mgłę. Hm. Nie wiem, co się dalej działo, pamiętam tylko, że się zbudziłem na kolanach niańki. Ona była bardziej odemnie wystraszona hm, hm... zdziwiłem się. Żal mi było, że już nie jest mi tak miękko, jak tam, gdzie przedtym leżałem... I nieraz jeszcze później przeklinałem tego... chłopaka, że nie zawołał jej o trzy minuty później — byłbym już gotów.
Ostatnie słowa przykro mnie uderzyły, chciałem go pocieszyć.
— Ach, dużoś przecie później używał w życiu!
— Używał... — uśmiechnął się blado. Uśmiech nie mógł jakoś rozjaśnić całej twarzy, lecz był niemal grymasem i wyglądał dziwnie chorobliwie. — Używałem... to nic w porównaniu do «żyłem»... ale tego ty jeszcze nie rozumiesz.
— Biedny wujaszek — pomyślałem. Co to znaczy być chorym!
Napił się wody i zaczerpnął oddechu. Żeby tylko nie było dla niego za wiele tego mówienia! przemknęło mi przez głowę.
— Hm... Drugim razem byłem w twoim wieku. Było to pewnego dnia pod wiosnę. Śnieg leżał jeszcze, ale za dnia tajało potrosze. Rzeki wezbrały i rozsadziły lody. Otrzymałem od ojca pozwolenie zwozić z parobkami siano i słomę z Auroik do domu... Nie mogliśmy już jechać po lodzie, lecz po moście. Wtedy był jeszcze stary most a właściwie żaden most, raczej długa kładka bez poręczy lub czegoś podobnego, deski położone na poprzek na podłożu z belek, hm... Ale wysoki był, aby kry nie porwały go na wiosnę. Szerokości miał zaledwie cztery łokcie, tyle tylko, aby można było przejechać.
Ponieważ była odwilż więc był mokry i oślizgły. Sanki zesuwały się tuż na samą krawędź. A pod mostem płynęła duża rzeka, wezbrana białą pianą. Wspieniona, huczała, niosła powyrywane kłody i ogromne kry lodowe. Siedziałem na saniach i ledwie, że ośmieliłem się spojrzeć w dół. Bo zdało mi się, jak gdybym patrzył w czarną, ziejącą śmiercią przepaść.
— Hu! — wstrząsnąłem się nerwowo.
— Hm-hm. Z powrotem parobcy pojechali naprzód. Ja z bułanym zostałem w tyle z furą słomy. Nie miałem odwagi siedzieć na wozie, jadąc przez most, szedłem z boku przy bułanym. Nie bałem się; skoro dobrze poszło w jedną stronę, pójdzie równie dobrze w drugą — myślałem — bułany taki jest mądry, on sobie z pewnością poradzi.
Pierwsze, najgorsze kroki już zrobiłem, — zdawało mi się, że już jestem bezpieczny. Trzymałem się tuż, tuż bułanka i wystawiałem na próbę swoją odwagę, patrząc w rzekę: była piękna i zdawała mi się potężną. Skłębiona żółtemi bałwanami, czarna, głęboka, a wielkie kry ścierały się krawędziami o siebie lub przewalały jedne na drugie. Między mną a brzegiem mostu było może dwadzieścia cztery cali.
Naraz, nie wiem jak się to stało, — lecz wóz znalazł się na przedzie obok mnie, a te dwadzieścia cztery cale zmieniły się w dwanaście.
Wujaszek odetchnął, ja drżałem.
— Chciałem się schować za bułanka, wtym fura przechyliła się przednią stroną...
— Oh, wujaszku!
— Troszeczkę, tylko kawałeczek, ale brzeg już był tak wązki, że nie mogłem przejść naprzód. Prr, bułany! — puściłem lejce i chciałem schować się za wóz, wtym przechyliła się i tylna część wozu z......
— Nie! nie! — krzyczałem, chwyciwszy się jego krzesła.
— Cały wóz ześlizgnął się jeszcze na cal... jeszcze maleńki kawałeczek... i zatrzymał się.
Odetchnął głęboko i umilkł. Ja trzymałem się kurczowo poręczy fotelu.
— Hm, hm. Nie było wyjścia. Między wodą a brzegiem mostu było tak wązko, że końce moich butów wystawały już nazewnątrz, zdaje mi się. Odwrócony byłem plecami do wozu i poczułem lekki ucisk na ramionach; tak stałem ponad pływającemi krami, z rękami wyciągniętemi jak gdyby zawieszony nad przepaścią, blizki ostatniej swojej godziny.
— Uff, wujaszku, prędzej!
— Wozu nie mogłem się chwycić. Lejce wypuściłem z ręki. Gdybym był wtedy poruszył ręką, drgnął jednym muskułem... znalazłbym się w rzece bez ratunku.
Wuj westchnął. Palce drgnęły, poruszyły się nerwowo, napił się wody.
— Wtedy zajrzałem śmierci w oczy. Hm. Wiedziałem, że w najbliższej chwili będę leżał tam między krami lodowemi; że tam spadnę, tam też chcę wpaść, nie w sam środek wiru lecz obok; tam będę leżał w najbliższym mgnieniu oka... Przytomność już mnie poczynała opuszczać.
Dziwny spokój ogarnął mnie wtedy. Patrzyłem uważnie na miejsce, w które miałem spaść, chciałem się z nim dobrze obeznać... i nagle zdało mi się ono tak miękkie i przyjemne. Rzeka w tym miejscu zdawała mi się przemieniać w twarz pełną słodyczy... spokojnej, serdecznej tkliwości. I jak gdyby wielkiemi, wilgotnemi oczyma spoglądała w górę, ku mnie biednemu robakowi, który, tracąc przytomność wisiałem nad brzegiem mostu i zdało mi się, jakoby rzeka przemawiała do mnie. — Chodź, nie jestem tak zimną, jak się wydaję!
I cisza we mnie zaległa; świat cały zlał się w jeden wielki szum — byłem gotów. Przyjdę — już idę. Poddałem się i taki mnie spokój ogarnął.
...Świadomość bladła, opuszczała mnie... Wtym między palcami lewej ręki ujrzałem źdźbło. — Ach! Tak... Nie mam pojęcia, w jaki sposób dostało się ono do mnie, ani też nie wiem, nie mam zgoła wyobrażenia, jak się to stało, że w tej samej chwili odzyskałem przytomność, zupełną przytomność — wyprostowałem się, przycisnąłem do wozu i ostrożnie prześliznąłem się obok niego. Jedyne, co pamiętam, to, że parobcy nadbiegli zobaczyć, co się ze mną stało; ale wtedy byłem już ocalony.
Odetchnąłem pełną piersią. Wuj wypił całą szklankę wody i uśmiechnął się, zadrgała mu ręka i poprawił się w krześle.
— Hm! — Potym bałem się — bałem się tak, żem cały dygotał... Ale gdy kto spotka się oko w oko ze śmiercią, jest spokojny, pewny siebie i nie boi się.
Znowu zrodziła się we mnie myśl, że wuj zapewne nie powinien był tak dużo myśleć o podobnych rzeczach i usiłowałem odwrócić rozmowę na inny przedmiot.
— A prawda! — zacząłem — czy wujaszek widział nowego bułanka, kupionego przez ojca — śliczny, prawda?
Konie były jedynemi stworzeniami, które go jeszcze interesowały — i wkrótce zapomnieliśmy o śmierci, a mówili o bułanym źrebaku.
Ale od źrebaka przeszedł do konia, którego sam miał niegdyś i zanim się spostrzegłem, zeszliśmy znowu na temat o śmierci.
— Tak, prawda, cisawy, tak, hm. Teraz stary już, biedak, pług musi ciągnąć. Ale w młodości dzielny był, hm. Hm, hm — a przytym był także powodem, że raz jeszcze spotkałem się ze śmiercią.
— Ach, tak; wtedy straciła życie ta panna z teatru; — ileż to lat temu?
Tak pragnąłem posłyszeć jego przygodę, a być może, iż i jemu opowiadanie sprawiało przyjemność.
— Ah-hm; ciebie jeszcze wtedy nie było na świecie — zaczął wuj. — Kupiłem go w Danji, była to szlachetna rasa. Hm. Głowę miał najpiękniejszą, jaką widziałem u konia... a nogi! a co za chód, hm — ale ty się jeszcze na tym nic nie rozumiesz. A jakie uszy! ruchliwe, a maluteńkie; tak, tak, tak, hm. Jeszcze teraz miło mi, gdy sobie go przypomnę. Biedak postarzał się teraz. Skończyło się z nim jak i ze mną. Ano — no.
Hm. Wróciłem do domu z koniem, jeździłem z nim odtąd co dzień a wszyscy zachwycali się moim Hannibalem. Tej biedaczce, Lizzi, tak się spodobał, że przyszła raz do mnie z żądaniem... urządzenia przejażdżki... Ale... zapamiętaj to sobie, Janie, złe często trzyma się w parze z kobietami. Hm-hm... Nieznanych kobiet... powinien się człowiek bać... w każdym razie.. Hm... w każdym razie.
No, tak. Hannibal spłoszył się, a największe nieszczęście było w tym, że Lizzi uparła się powozić. Stało się to tak nagle, że zanim mogłem uchwycić lejce i uspokoić konia, weszło jedno koło w przydrożny rów, hm. Wóz na płot i poszedł od razu w kawałki; Lizzi głową uderzyła o róg parkanu... tha!.. tha... Mnie odrzuciło dalej i otrzymałem lżejszą kontuzję ale i ja straciłem przytomność, jedyną różnicą było to, że ja zbudziłem się jeszcze... na tym świecie. Tak! tak. Pozostało mi w pamięci tylko niejasne wspomnienie jakiejś dzikiej jazdy w powietrzu, jakiegoś trzasku, uderzenia. Siedzenie i osi wozu widziałem pomięszane w powietrzu... Hm. Nie czułem żadnego bólu. I ona zapewne także nie cierpiała... poznałem to po niej potym. Na twarzy malowało się tylko naprężenie, które nią owładnęło, gdy się koń spłoszył — leżąc zdawała się jeszcze trzymać lejce. Około ust wyraz silnej woli i pewność, że uda się jej dobrze wyjść z tego wypadku. Hm. Biedactwo! Żal mi jej było niezmiernie. Ale śmierć miała lekką.
Słońce zapadało niżej, coraz niżej. Zrobiwszy sobie z ręki zasłonę, wpatrywałem się w obłoki na niebie. Wuj siedział z zamkniętemi oczyma i patrzał w ogród lub może w głąb swojej duszy.
...A teraz, w ostatniej mojej chorobie — ciągnął dalej — byłem już także blizki śmierci. Hm. Wstałem rano, jak zwykle, miałem się właśnie ubierać — gdy wtym podłoga jęła się zapadać podemną... Chciałem się na czymś wesprzeć, ale wszystko usuwało mi się... uciekało przedemną... jakaś siła, której się oprzeć nie mogłem, ciągnęła mnie w dół. Byłem więcej zdziwiony i zmieszany, niż przestraszony. Hm. Gdy ktoś pozna, że to jest siła, przeciw której niema obrony — staje się zupełnie spokojnym.
Gdy się ocknąłem, byłem tylko ciężki... hm, byłem kłodą, która leżała i zapadała się głęboko, coraz głębiej w coś miękkiego i ciemnego... jak ołów ciężki, — biedny, strasznie biedny byłem... każdy nerw mi dokuczał... Ach, taki ciężki byłem a jednocześnie bezprzytomny; łóżko zdawało się bujać wraz ze mną, uderzając o coś od czasu do czasu. Hm. Zresztą nie wiele wiedziałem, co się ze mną działo. Czułem tylko ciężkie oszołomienie. Otworzyć oko, poruszyć palcem... ach, ani myśleć! Nie przyszło mi nawet to do głowy, chciałem tylko odpoczywać. Odpoczywać każdą kroplą krwi, każdą komórką, każdą żyłką, każdym muskułem... chyba zapaść jeszcze głębiej w spoczynek, jeszcze bardziej wejść w nicość, zasnąć, zasnąć... tak, żeby dla mnie panowała już tylko noc.
Hm! hm-hm. Wiedziałem, że nocą tą będzie śmierć ale mimo to pragnąłem jej, pragnąłem z trzeźwym, jasnym spokojem, wiedziałem, że nadejdzie. Wyciągnąć się i umrzeć!... co to za ulga będzie, co za ukojenie... Oto tak wygląda strach przed śmiercią, gdy przyjdzie zupełnie blizko... hm.
Jeszcze teraz zdaje mi się często, jakobym każdej chwili gotów był położyć się i wyzionąć ducha. — A to jest myśl tak pokrzepiająca.
Nierozsądnie jest wyobrażać sobie śmierć jako kościotrupa z kosą. Hm, to wymysł księży; ci ludzie nigdy nie widzieli śmierci. Ona wcale nie jest kościotrupem; to dobre, litościwe bóstwo, mężczyzna lub kobieta. Poważne, blade, surowe na pozór, ale gdy się zbliża, staje się ta surowa twarz łagodną, słodką. A oko jej wielkie, głębokie i pełne współczucia... hm... współczucia.
Hm-hm. Nie, ona nie życzy nam nic złego. Weźmie nas w miękkie objęcia i utuli do snu. A sen to będzie jasny, świetlany. Kołysać nas będzie w ramionach, aż zapadniemy w coraz głębszy... w coraz twardszy sen... A potym nagle rozjaśni się, jak nad ranem, kiedy mgła się rozpierzcha... I oto jesteśmy już w drugim życiu.
Wuj skończył mówić a ja leżałem na ganku i spoglądałem w niebo, póki obłoki na nim nie zamieniły się w twarz, która stawała się coraz łagodniejszą, łagodniejszą, im dłużej się w nią wpatrywałem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arne Garborg i tłumacza: Józefa Klemensiewiczowa.