Zwyciężony/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jean La Brète
Tytuł Zwyciężony
Podtytuł Powieść
Wydawca Redakcja "Tygodnika Mód i Powieści"
Data wyd. 1894
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bronisława Wierusz-Kowalska
Tytuł orygin. Un vaincu
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Ażeby przyjść do siebie po silnem wstrząśnieniu moralnem, na jakie ją naraziło zerwanie małżeństwa, Zuzanna prosiła ojca, by jej pozwolił spędzić czas jakiś w klasztorze, w którym się wychowała i którego przełożona kochała ją serdecznie.
Nieobecność jej trwała kilka tygodni, a przez ten przeciąg czasu Saverne starał się pozyskać względy mieszkańców starego zamku. Postanowił sobie, bądżcobądź, podobać się Zuzannie, nie myśląc o tem, że nie jest zupełnie wolny.
W pierwszych chwilach po przyjeździe nie taił swego uwielbienia dla panny Jeuffroy, potem, jak dobry taktyk, nie wspominał o niej wcale. Wreszcie jednego dnia, siadając obok pani de Preymont, w te odezwał się słowa:
— Jakoś pani nie wspomina mi teraz nic o małżeństwie, a jednak pragnęła pani wyszukać mi żony!
— Zbyt trudne to zadanie skrępować wolność człowieka, lubiącego do tego stopnia swobodę, co ty, Jerzy.
— Jak to źle wyrobić sobie opinią człowieka lekkomyślnego! — zaśmiał się Jerzy. — Ale ja się poprawiłem — dodał z udaną powagą, — gotów nawet jestem zostać pustelnikiem... gdybym miał za żonę kobietę, go, na przykład taką, jakiej sam wyszukałem, pannę Zuzannę.
— Nie tak to łatwo pozyskać jej rękę — odpowiedziała pani de Preymont, blednąc. — Ojciec jej przywiązuje wielką wagę do pieniędzy.
— Co do pieniędzy, to zdaje mi się, że zarabiam tyle, iż mogę zapewnić żonie przyzwoite utrzymanie. O ile mogłem poznać pannę Zuzannę, sądzę że to nie jest lalka uganiająca się tylko za strojem; posiada ona charakter szlachetny, zarówno jak piękną powierzchowność.
Marek przechadzał się w milczeniu, nie mięszając się wcale do rozmowy.
— Jakiegoż zdania jest nasz filozof? — zapytał Saverne. — Czy byłby zadowolony, gdybym został jego krewnym?
— Ma się rozumieć — odparł krótko Preymont, — ale radzę ci, nie ufaj bardzo pozorom; każda kobieta jest potrosze lalką, a każdy mężczyzna poliszynelem.
— Dziwne wyznanie wiary, jak na filantropa — odpowiedział, śmiejąc się, Saverne, — bo taki tytuł nadają ci tu w okolicy, oskarżając cię zarazem, że zachęcasz niektórych ludzi do występku przez swoję wspaniałomyślność. Dobrze jeszcze, że nie mówią iż sam posiadasz te wady i występki.
— Zdaje mi się, że człowiek oddaje hołd złym skłonnościom natury ludzkiej, gdy czynami walczy przeciwko ciasnocie pojęć i uczuć.
Saverne, jakkolwiek bystry spostrzegacz śmiesznych stron natury ludzkiej, nie był bynajmniej psychologiem. Chociaż szczerze kochał Marka, nigdy jednak nie zastanawiał się nad jego charakterem; nieprzyzwyczajony do objawów mizantropii u swego przyjaciela, spoglądał na niego w tej chwili z najwyższem zdumieniem. Preymont od dziecka umiał panować nad sobą, aby się nie narażać na pośmiewisko lub litość.
Dzięki zacnemu wpływowi matki, wyrobił w sobie wielką pobłażliwość; był miłosierny i wspaniałomyślny, lecz wspomagał biednych nietyle przez miłość, ile przez litość, widząc że nic nie znaczą na świecie. Kierował się w tym razie uczuciem odpowiadającem prawom natury, która wszystkim bez wyjątku sypie hojną dłonią światło i kwiaty, a piękności swoje roztacza zarówno przed okiem nędzarza, jak bogacza.
— Powiedziałem, że twoja kuzynka nie jest i nie będzie nigdy lalką, a dodam jeszcze, że w przyszłości musi być moją żoną — odezwał się po chwili Saverne.
Nie otrzymując żadnej odpowiedzi, zawołał z żywością:
— Podczas jej nieobecności starałem się pozyskać względy jej nieprzystępnych opiekunów. Zdobyłem serce ojca, którego próżności pochlebia to, że przyjmuje w swoim domu człowieka o którego sławie wiedzą trochę ludzie, serce ciotki, która podziwia moję powierzchowność, a nawet Fanszetki głównie z tego względu, że ma nadzieję nawrócenia takiego jak ja grzesznika.
Tu zaczął się śmiać wesoło, a szukając kapelusza, który podług zwyczaju cisnął gdzieś niedbale, mówił jeszcze:
— Co to za typowa postać tego pana Jeuffroy, możnaby go umieścić pod kloszem, gdyby nie zasługiwał na powieszenie. To jednak nie przeszkadza, że pójdę teraz rysować jego dom, aby mu się przypodobać. Być może, że zobaczę dzisiaj pannę Zuzannę, gdyż w przeszły Poniedziałek była o tem mowa, że zapewne wróci do domu w tym tygodniu. Co ona mogła robić w klasztorze? Bo przecież nie sądzę, aby opłakiwała pana Véland.
I nie czekając odpowiedzi, Saverne wybiegł szybko, zostawiając matkę z synem pod bardzo przykrem wrażeniem.
Pani de Preymont, machinalnie zajęta robotą, spoglądała zukosa na syna, który stał nieruchomy przy oknie, pogrążony w ponurej zadumie. Po zerwaniu małżeństwa Zuzanny w macierzyńskiem sercu zbudziła się nadzieja. Pomimo skrytości Marka, matka domyślała się namiętnej, beznadziejnej miłości syna.
— Gdy Zuzanna porówna go z człowiekiem, który ją obraził — mówiła sobie w duchu — kto wie czy nie pokocha go w przyszłości. O ileż wyżej ponad jej otoczenie stawiają Marka przymioty jego charakteru!
Szukała w myśli i we wspomnieniach życia przykładów, któreby mogły potwierdzić jej nadzieje. Ale obecność i zamiary Jerzego Saverne niweczyły te marzenia. Biedna kobieta powiedziała sobie, że należało uleczyć Marka z tych chwilowych złudzeń.
Położyła robotę na stole i zbliżyła się do syna, który przypatrywał się Jerzemu, rozmawiającemu na dziedzińcu z ogrodnikiem.
— Marku — szepnęła — czy pozwolisz mi wypowiedzieć myśl moją?
Marek spojrzał na nią z takim smutkiem, że aż łzy błysnęły w jej oczach, i odpowiedział również cicho:
— Spójrz, matko, na niego i na mnie...
Poczem wyszedł z pokoju i udał się do fabryki.
Była to właśnie godzina, w której robotnicy schodzili się do pracy. Wszędzie więc spotykał gromadki ludzi witających go z szacunkiem i życzliwością zarazem. Fabryka rozwijała się szybko i Marek mógł sobie powinszować, że przez pracę i wytrwałość doszedł d świetnych rezultatów.
Lecz raz osiągnąwszy cel trudny, znów poczuł się bezużytecznym i nieszczęśliwym. Mówił sobie, że teraz i bez jego kierownictwa fabryka iść będzie dobrze, i nieraz ogarniała go chęć samolubna porzucenia wszystkiego na wolę losu i odbywania dalekich bezcelowych podróży.
Jak mógł walczył ze zniechęceniem i goryczą, nie potrafił jednak odnaleźć prędko równowagi moralnej. I dziś, zwiedziwszy fabrykę, wyszedł na drogę i szedł zwolna nie zważając nawet, jaką ścieżkę wybrał. Postanowił całemi siłami swej duszy walczyć i stłumić buntownicze porywy serca, które słusznie nazywał szaleństwem.
Sam się nie spostrzegł, że wybrał drogę wiodącą do starego domostwa, i wkrótce znalazł się pod cienistemi drzewami parku pana Jeuffroy.
O kilkadziesiąt kroków dalej spostrzegł Jerzego obok Zuzanny, która widać tylko co przyjechała. Jerzy pokazywał jej szkic pałacu i opowiadał coś z zajęciem. Pan Jeuffroy słuchał z rękami ukrytemi w kieszeniach, a panna Konstancya kręciła się przy nich, ubrana w dziwaczny kostium podróżny.
— Dobrze, bardzo dobrze — wygłosił — wreszcie swoje zdanie pan Jeuffroy — doprawdy nie mogę sobie wytłumaczyć jak kilkoma pociągnięciami ołówka można uchwycić takie podobieństwo. Dom narysowany doskonale, tylko nie zapomnij pan o bluszczu, który się pnie po murach i który wszyscy podziwiają.
Preymont był zadowolony, że kuzynka tak dobrze wygląda, jednak jako bystry spostrzegacz dostrzegł zaraz poważniejszy wyraz, który się malował na jej tak swobodnej poprzednio twarzyczce.
— Pannie Jeuffroy miał szczęście podobać się ten rysunek — rzekł wesoło Jerzy — w nagrodę więc za to chciałbym uzyskać przed wyjazdem pozwolenie na zrobienie portretu panny Zuzanny, ale w rodzaju tym, do jakiego mam zdolność, to jest w karykaturze.
— Ciekawa jestem zobaczyć coś podobnego — odpowiedziała, śmiejąc, się Zuzanna.
— Czy pan już wyjeżdża? — zapytał pan Jeuffroy.
— Sam nie wiem kiedy wyjadę — odpowiedział niedbale Jerzy, chowając rysunek do teczki. — Czy można wiedzieć, dokąd pociągnie nas kaprys lub chwilowa fantazya?
— Mój kochany panie, zanim pan odjedzie, niech pan narysuje i mój dom, zrobi mi to wielką przyjemność — odezwała się panna Konstancya.
— O z miłą chęcią — odparł swobodnie Jerzy. — Zacznę zaraz od jutra rana.
Gdyby Zuzanna była trochę bardziej światową, byłaby dostrzegła w spojrzeniu Jerzego coś, coby jej kazało się domyślać, dlaczego z taką chęcią zgodził się na prośbę panny Konstancyi. Ale uwaga Zuzanny zwrócona była na Marka.
Wiele razy zastanawiała się nad rozmową, jaką prowadziła z krewnym nad brzegiem rzeczki Vienne, a wykrzyknik Marka: „Dzięki Bogu, nie kochałaś go!” budził nieraz w jej duszy dziwny niepokój. Dlaczego Marek ucieszył się z tego? Jaki mógł być powód jego zadowolenia? Dlaczego taki zapał dźwięczał w jego słowach? kochał. Czyżby ją biedny człowiek?
Dziś więc uważnie śledziła wyraz twarzy pana de Preymont, lecz Marek był chłodny i spokojny jak zawsze, a gdy przez chwilę znalazł się z nią samnasam zapewnił ją o swej przyjaźni w sposób tak swobodny, że żaden wyraz a nawet dźwięk głosu nie potwierdził jej podejrzeń. Uspokojona odetchnęła swobodniej i rzekła wesoło:
— Myśl o moim powrocie do domu niepokoiła mnie trochę, to też nie umiem wypowiedzieć jak mi jest miło, że zaraz na wstępie spotkałam wesołe przyjęcie ze strony twego przyjaciela a objawy życzliwości i przywiązania z twojej strony, Marku.
— O! przywiązaniu mojemu możesz zaufać, jest ono trwałe jak mówią na życie i śmierć — rzekł Marek tym szczególnym tonem, który zawsze dawał jej dużo do myślenia. — Są rośliny, których korzenie tak głęboko rozgałęziają się w ziemi, że końca ich znaleźć niepodobna, otóż zdaje mi się, że nasza przyjaźń da się porównać z takiemi roślinami.
— I ja wierzę w to również — odpowiedziała Zuzanna podając mu rękę.
Nazajutrz rano Jerzy Saverne udał się do dziwacznego domku panny Konstancyi. Pod wpływem ciepłych promieni słońca kwiaty roztwierały swe wonne kielichy, a resztki mgły rozpraszały się w powietrzu. Jerzy, chociaż nie był poetą musiał przyznać w duchu, że ten śliczny poranek był tłem zupełnie odpowiedniem do idylli, w której pragnął być bohaterem.
Przyszedł do domku nie zachowując się zbyt cicho, a Fanszetka zwabiona hałasem wybiegła rozgniewana do ogrodu.
— Panie! — zawołała — gdyby moja pani spała, byłby pan ją obudził a w jej wieku...
— Nie przeczę, ale czy pani śpi jeszcze?
— O! nie! poszła już do swej siostrzenicy.
— No to nie gniewaj się Fanszetko i przynieś mi dwa krzesła abym mógł umieścić się wygodnie i wyrysować arcydzieło.
Fanszetka, pomimo że wogóle niecierpiała autorów, cz uła jednak jakąś tajemną sympatyę do Jerzego, któremu prawiła nauki ze swobodą i szczerością, jakiej nie wyrzekała się dla nikogo.
— Zgadnij Fanszetko jak przepędziłem noc dzisiejszą — zaczął Jerzy.
— Miałabym też nad czem łamać sobie głowę — odparła z oburzeniem. — Z panem trzeba być zawsze ostrożną!
— Nawet tak skromna jak ty osoba może z całą swobodą wysłuchać mojego opowiadania — odpowiedział wesoło Jerzy. — Zacząłem pisać piękną powieść, którą wkrótce będą drukować.
— Ciekawam o czem tam jest mowa w tej pańskiej powieści? — zapytała z żywością Fanszetka. — Czy napisał pan w niej coś o dobroci Boga?
— Ma się rozumieć chwalę Go w Jego dziełach, wychwalając jednę młodą i piękną pannę, której serce zdobywa również młody i ładny chłopiec pomimo oporu jej ojca.
Fanszetka ujęła się pod boki i zawołała z uniesieniem:
— Niech mi pan powie na co to się zda pisać takie rzeczy? Jeżeli historya, którą pan napisał wpadnie w ręce osób młodych, przewróci im w głowie z pewnością, a lepiej żeby myślały o czem innem. Ja także mam siostrzenicę tak samo jak moja pani, a wie pan co jabym uczyniła, gdybym widziała, że czyta pańską historyę?
— Zapaliłabyś zapewne gromnicę w kościele, Fanszetko.
— Obdarzyłabym ją kilkoma kułakami, proszę pana.
— Daję słowo, to jest argument nadzwyczaj przekonywający — potwierdził z niewzruszonym spokojem Jerzy.
— Wszystkie te pisma powinni zebrać na stos i spalić — dodała z energią Fanszetka. — Widzi pan, panu dyabeł podsuwa z pewnością te wszystkie pomysły.
— Dyabeł?... biedny dyabeł — odpowiedział z głębokiem współczuciem Jerzy — tyle win składają na jego barki, że doprawdy Fanszetko ja mam dla niego trochę sympatyi.
Fanszetka spojrzała na niego z niepokojem, pytając się w duchu, czy on mówi na seryo czy żartem, ale ponieważ w tej chwili właśnie nadeszła panna Konstancya z Zuzanną, Fanszetka nie zdążyła wyrazić swego oburzenia.
Jerzy z wdziękiem i dowcipem rozpoczął wstęp do idylli, o której marzył. Wdzięk ten czynił go bardzo powabnym. Rozmowa jego była tak lekka i ruchliwa jak jego umysł i swobodnie przerzucała się z jednego przedmiotu na drugi, nie zgłębiając go i nie zastanawiając się nad nim długo.
W oczach Zuzanny usposobienie Jerzego miało nietylko urok młodości, ale zarazem powab rzeczy nieznanej. Przejęta jeszcze smutkiem Zuzanna rozpogadzała się stopniowo pod wpływem swobodnej wesołości Jerzego, która udzielała jej się mimowoli.
Wkrótce nadszedł i pan Jeuffroy i zaczął się przyglądać pracy Jerzego.
— Wiem, że talent pański przynosi panu dobre dochody — rzekł do Saverne’a.
— Tak niezłe — odparł tenże niedbale.
— To wielkie szczęście dla pana! — odezwała się panna Konstancya — przynajmniej możesz pan robić oszczędności.
— Oszczędności! — podchwycił Saverne. — Cóż znowu! Na cóż zdałyby się pieniądze, gdyby nie można rozrzucać ich na wszystkie strony?
Panna Konstancya spojrzała z pomięszaniem na brata a potem na siostrzenicę, jakgdyby chciała ją bronić przed nowem niebezpieczeństwem. Pan Jeuffroy nie zrozumiał ile było przesady w słowach Jerzego, rzekł więc z politowaniem:
— Dziwne zasady wpojono w pana!
— Nie ja sam wyrobiłem je w sobie i twierdzę, że one są jaknajlepsze. Nie zważać na nic zadawalniać swoje fantazye kapryśne, jak te ładne małe i błękitne muszki, które unoszą się koło nas w powietrzu; wydawać bez liczenia, nieraz budzić się ubogim jak Hiob, to znów dążyć do bankiera, aby napełnić swój worek i znów wydawać pieniądze, jednem słowem wieść życie wesołe i niekłopotliwe, oto co nazywa się szczęściem! Ale pieniądze są szkaradnym tyranem jeżeli trzeba je składać do kasy oszczędności. Czy panna Jeuffroy nie podziela mojego zdania? — dodał tonem pełnym szacunku, w którym brzmiał odcień delikatnego podchlebstwa, na który młoda dziewczyna nie mogła pozostać obojętną.
— Tak, do pewnego stopnia — odpowiedziała pośpiesznie, spoglądając z niepokojem na ojca.
W duchu zaś powiedziała sobie, że Saverne nie domyślał się skąpstwa, jakiem odznaczał się pan Jeuffroy, gdyż nie byłby wypowiedział swego zdania z taką szczerością.
Pan Jeuffroy zaś pomyślał, że zbyt nieoględnie zaprosił do swego domu człowieka z takiemi zasadami, gdyż wpływ podobnych przekonań mógł oddziałać zgubnie na jego córkę. Powiedział więc sobie, że nie będzie teraz zachęcał Jerzego Saverne do zbyt częstych wizyt, ale to postanowienie było już nieco spóźnione, gdyż młody człowiek uważał się prawie za domownika, a rysunki, które poprawiał do nieskończoności były tylko pozorem usprawiedliwiającym tak częste wizyty.
Rozmowa jego była prawdziwym wypoczynkiem dla Zuzanny, która w domu słyszała tylko rozprawy o oszczędności i plotkach. Była to dla niej przyjemność równająca się tej, jakiej doznawała, gdy poszła do pani de Preymont.
Wymówki, jakie pan Jeuffroy czynił jej z powodu zerwanego małżeństwa, zatruwały jej życie. Lecz była zbyt dumna, aby miała się skarżyć a nadewszystko chciała pokazać, że rana zadana przez pana Véland zabliźniła się zupełnie w jej sercu.
Pan de Preymont obdarzony w wysokim stopniu darem spostrzegawczym, właściwym ludziom, którzy wiele cierpieli, odgadywał smutek i przykrości na jakie Zuzanna bywała narażona i starał się oddziaływać na nią w sposób łagodny i kojący.
Chcąc pocieszyć pannę Jeuffroy Marek pozbył się zwykłej swej obojętności, starał się zbijać powierzchowny sąd Jerzego. Śmiałe poglądy Marka podobały się Zuzannie, której bystry umysł obejmował dalekie horyzonty.
Ale pomimo przyjaźni i wzrastającego zaufania, jakiem obdarzała pana de Preymont, Zuzanna ani razu nie potępiła Jerzego. Przyznawała otwarcie sama przed sobą, że słuszność i wyższość umysłowa były zawsze po stronie jej kuzyna, ale porywczy sąd zmienność zdania a nawet wady Jerzego wydawały jej się zachwycającemu.
— Wiesz mój drogi, że trzeba przyjechać aż tu, aby nauczyć się myśleć logicznie — rzekł raz Jerzy śmiejąc się. Niech mnie porwie dyabeł, o którym tak często wspomina Fanszetka, jeżeli ja cię nie podziwiam; byłby z ciebie wspaniały mówca! Doprawdy, szkoda, że żyjesz na takim partykularzu, dla ciebie potrzebaby szerszej areny działania.
Preymont wzruszył ramionami i rzekł spokojnie:
— Pająk dumnym jest z tego, że chwycił w sieć swoją muchę, jeden zadawalnia się, gdy upoluje zająca, drugi niedźwiedzia a trzeci skoro zwycięży groźnego nieprzyjaciela..
— Jakież górnolotne porównanie — odezwała się z uśmiechem Zuzanna. — Pan Saverne ma jednak słuszność bo i ja nieraz to sobie powtarzałam, że ty jesteś stworzony do świetniejszego losu.
Po ustach Marka przemknął zagadkowy uśmiech, którym starał się pokryć boleść szarpiącą jego duszę. Niedyskretną dłonią potrącona struna zadrgała teraz smutnie, nie było tu w tej chwili wzmianki o miłości, ale o ambicyi, która gdyby nie obawa narażenia się na śmieszność, mogła go powołać do szlachetnych i wzniosłych celów. Skromny zakres jego działań nieraz przejmował go niechęcią i goryczą, lecz i to uczucie potrafił zwalczyć i powściągnąć, uważając człowieka jako mały pyłek w ogromie stworzenia.
Zuzanna broniła go nieraz, gdy pan Jeuffroy potępiał go za jego zasady, chociaż przed ludźmi chlubił się pokrewieństwem i przyjaźnią Marka, który miał w okolicy wielkie poważanie.
— Ten Preymont doprowadza mnie do rozpaczy! — powtarzał nieraz pan Jeuffroy, niby to mówi mało a zawsze mi się zdaje, że chce wszystkim dawać nauki.
— Matka wychowała go na dziwaka — odpowiadała zazwyczaj panna Konstancya, która nie lubiła pani de Preymont. — Gdy jej kto czynił uwagę, że źle wychowuje syna, odpowiadała: „Chcę z niego przedewszystkiem uczynić człowieka!” Doprawdy co to miało znaczyć? — dodawała stara panna wzruszając ramionami. — Jak ona mnie tem śmieszyła; wszak najpierwszym obowiązkiem matki jest dbać o zdrowie swych dzieci!
Zuzanna chciała bronić Marka, ale było to tylko próżnem z jej strony usiłowaniem, zmuszała się więc do milczenia powtarzając sobie w duchu, że i jej niewola musi z czasem skończyć. Obdarzona umysłem więcej pozytywnym niż marzycielskim, młoda dziewczyna usiłowała nie poddawać się zniechęceniu i tylko, gdy była samą, w wyobraźni jej zjawiała się postać Jerzego.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jean La Brète i tłumacza: Bronisława Wierusz-Kowalska.