Zosia

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Zosia
Pochodzenie „Echo“, 1877, nr 1
Redaktor Zygmunt Sarnecki
Wydawca Zygmunt Sarnecki
Data wyd. 1877
Druk Drukarnia Jana Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ZOSIA.




I.

Znacie tę chwilę, gdy pod wieczór, latem,
Słońce zachodząc obłoki zapali,
Gdy błękit niebios ozłaca szkarłatem,
Milion brylantów topiąc w jezior fali,
Gdy w cichym gaju tchnącym aromatem,
Mała ptaszyna pieśnią się rozżali, —
Gdy nad łąkami wlecze się mgły smuga
I pierwsza gwiazda złotem oczkiem mruga?..

II.

Gdy za tą gwiazdą, innych gwiazd tysiące
Zasieją cały horyzont niebieski,
A po nad gaje i lasy drzemiące
Cudna noc letnia rzuca płaszcz królewski,
Gdy wietrzyk pieści kwiaty woniejące;
Ozdobne w rosy brylantowéj łezki,
Gdy się wspaniały ozwie chór słowiczy,
Na który derkacz, z mokréj trawy krzyczy.

III.

Matko przyrodo! tyś cudowna księga,
W któréj największy poemat się mieści,
W tobie zawarta mądrości potęga
I wdzięk co duszę czaruje i pieści...
Po rozum do cię duch człowieczy sięga,
Pod twoje skrzydła tuli się w boleści...
I szuka człowiek, wznosząc wzrok do nieba,
Boga w twych wdziękach, a w skarbnicy... chleba.

IV.

Wśród wieków czasu długiego łańcucha,
Badali mędrce tajniki stworzenia,
I w szmat bibuły wiążąc płody ducha,
Przekazywali prace w pokolenia,
Lecz praca była daremna i sucha,
Bo nikt nie odgadł przyczyny istnienia,
Chociaż jej sekret tkwi w słonecznym blasku,
W olbrzymich górach i ziarneczkach piasku.

V.

Wszak ludzkość była bogatą w geniusze,
Co wiecznotrwałe wytworzyły pieśni?
Zakląwszy w rytmy nieśmiertelną duszę,
Homer przemawia z pod wiekowéj pleśni,
Żyją w swych dziełach Danty, Wirgiliusze,
I ci co późniéj przyszli, i co wcześniéj,
Wszyscy o wdziękach natury śpiewali,
Lecz téj skarbnicy do dna nie przebrali...

VI.

Gdyż Ten co z ziarna zrobił cedr wysoki,
Co wieczne planet uszykował biegi,
Co ziemię skropił bystremi potoki,
I gwiazd na niebie ustawił szeregi,
Stwórca przyrody — w mądrości głębokiéj,
Skarbnicę wdzięków napełnił po brzegi.
A owych skarbów ludzie nie roztrwonią,
Gdy zechcą sercem czerpać... a nie dłonią.

VII.

Dziecię dusz ludzkich pieśń, w duchu poczęta,
Czerpie motywy z téj skarbnicy boskiej,
I wdzięk przyrody więżąc w rymów pęta,
Chce je malować zwyczajnemi głoski.
Siła poezyi dziwna, niepojęta,
Wznosi nas wyżej nad życiowe troski,
I w sprawach, które podejmujem co dnia,
Świeci przed nami jak jasna pochodnia...

VIII.

Lecz jak wiatr ony, co nad błotem wieje,
Niesie zarazy i śmierci nasiona,
Tak dzisiaj nowe i dzikie ideje,
Szczepią truciznę wśród ludzkości łona,
Pragnąc świat popchnąć na nowe koleje,
W którychby ludzkość zginęła spodlona.
Są dziś półgłówki niby mądre bardzo,
Co sercem, pieśnią i poezyą gardzą...

IX.

Precz pieśni! krzyczą, niech zakwitną czyny,
Do jarzma pracy człowiek jest stworzony,
I winien wszystkie poświęcać godziny
Na to, by do snu kładł się nakarmiony.
Niech więc zamilkną Apollowe syny,
Którzy nam kwilą rzewliwemi tony,
Zerwijmy pasmo złotych marzeń przędzy,
Bo nam komfortu trzeba i... pieniędzy!..

X.

O półwaryaty! czyście zapomnieli
Jak wam nuciła matka nad kołyską?
Jako w kościołku, zwykle przy Niedzieli
Ludzie się w jedno zbierali ognisko,
Gdzie tysiąc pieśni w jedną się zestrzeli,
Gdzie serc tysiące biją sobie blisko...
Czy w was naprawdę serce już zamarło,
I stygma duszy z czoła się wytarło?

XI.

Nie — wyście tylko jako błędne owce,
Co nie patrzając, w straszną przepaść lecą,
Wyście jak owi zbłąkani wędrowce,
Co im miraże wśród pustyni świecą...
Was wprowadzono na zgubne manowce,
W którychby prawdy nie znalazł ze świecą.
Ktoś wam powiedział o materyi... sile...
I rozum wam się pomieszał na chwilę...

XII.

Lecz przyjdzie miłość wielka, lub nieszczęście,
Co czoła wasze zimnym zleje potem,
Gdy wam na karkach los potłucze pięście,
Lub gdy uczucie serca zbodzie grotem,
Wtenczas poezyą, jak najwyższe szczęście,
Zaświeci dla was swoim blaskiem złotym;
I dusze wasze zbrudzone tak marnie,
Jak dobra matka do siebie przygarnie.

XIII.

Naszą poezyą, mówicie, jest praca,
I ta jest treścią ludzkiego zadania.
Wszystko to prawda, — lecz ślepy namaca,
Że dłoń do pracy, serce do kochania;
Że dusza ludzka wyżej się obraca,
Choć brzemię życia do ziemi ją skłania.
Ten wasz sofizmat nas wcale nie wzruszy,
Wół chodzi w jarzmie, chociaż nie ma duszy.

XIV.

Lecz nas uniosły myśli zbyt daleko,
I od powieści wątku już odbiegły...
Chodźmy więc na wieś... tam, kędy za rzeką,
Widzicie gaje wśród łąki rozległej
Gdzie po za dworem, sadem i pasieką,
Ciągnie się parkan z różnobarwnej cegły.
Już mrok wieczorny zapada powoli,
I bocian idzie spocząć na topoli...

XV.

W ganku ozdobnym w zeszłoroczne wieńce,
W kilka strzelb starych i rogi jelenie,
Starzec na piersiach skrzyżowawszy ręce,
Usiadł na ławce i zapadł w marzenie,
A przysłuchując się ptaków piosence,
Na drogę rzucał trwożliwe spojrzenie;
Rozpromieniła mu się twarz wybladła,
I na wąs srebrny duża łza upadła.

XVI.

O czem ten starzec śnił w wieczornej ciszy?
Czy dawne dzieje plótł w myśli wiązankę,
Czy wspomniał sobie bojów towarzyszy,
Lub też z mgły marzeń wskrzeszał swą kochankę?
Może... wszak ludzkiej myśli nikt nie słyszy...
Jak ją duch stwarza... i wije w równiankę...
W ganeczku dzisiaj usiadł starowina,
I wpadł w zadumę wyglądając syna.

XVII.

Starzec ten czekał na swoje pacholę,
Co wyszło z domu, sześć lat temu blisko...
Więc po zmarszczkami pooranem czole
Przeszedł mu obraz matki nad kołyską,
Chłopięce psoty, figle i swawole,
Które tu brzmiały pod tą strzechą nizką,
I snuł staruszek długie marzeń motki,
Co są życiowych poematów zwrotki...

XVIII.

Gdzież syn? za morzem... wpośród stolic świata...
Od macierzystej zdala rzucon miedzy,
Do bram świątyni mądrości kołata,
I szuka światła, nauki i wiedzy...
Tam to przepędził rozłączenia lata
I tam mu serce skrzywili koledzy,
Co sądząc śmiało iż prawdy docieką,
W mądrych teoryach zaszli za daleko.

XIX.

Na fali pojęć burzliwych potoku...
Popłynął młodzian i z odwagą hardą,
Z cynizmem w sercu a śmiałością w oku
Wszystko co stare obrzucał pogardą;
I szedł na ślepo przy owym proroku
Co wierzy tylko w rzeczywistość twardą...
Czas co go porwał bystrym swoim prądem
Młodzieńczą duszę zeszpecił mu trądem...

XX.

Kto go uzdrowi?... czy rodzinna chata,
Która jest tylko starem martwem drewnem...
Czy uścisk ojca, siostry albo brata
Czyli kobieta z modrem okiem rzewnem,
Czy może miłość co do dusz kołata
Która jest tylko majaczeniem pewnem.
Czy matka może?... z matki, wśród cmentarza...
Dzisiaj się fosfór i wapno wytwarza.

XXI.

Mgły się do góry wzniosły nad moczary. —
I jak obłoki ku obłokom rosły...
Minęli wioskę i kościołek stary...
Rącze ich konie ku dworowi niosły,
A syn pomyślał — rozpłacze się stary...
Każe wtorować swej duszy podniosłej...
Przytulić zechce do wyschłego łona...
A z powiek drżących spłynie mu łza słona...

XXII.

O! nie inaczej starzec witał syna,
Gładkie mu czoło całując stokrotnie,
Rzewnemi łzami płakał poczciwina,
A w tym uścisku stało się odwrotnie,
Bo pierś staruszka wrzała jak lawina,
Kiedy młodzieńcza wystygła sromotnie...
Staruszek płakał i kwilił jak dziecię
Że mu jedynak nie zaginął w świecie...

XXIII.

Kiedy się szlachcic roztkliwi serdecznie,
To mu łzy z oczu popłyną jak z cebra...
Ściskał by, płakał i całował wiecznie,
Jakby w uścisku chciał połamać żebra,
Chociaż świat mówi, że to niedorzecznie
Że to jest nerwów rozstrojonych febra...
Ale szczęśliwy, kto ma takie nerwy...
Bo może kochać stale i bez przerwy...

XXIV.

Jakże tu smutno, nie smutno — lecz nudnie...
Tak monotonnie spływają mi chwile...
Ciągle ten słowik który wrzeszczy cudnie...
I te kwitnące chwasty i badyle,
I ojciec, który z ciągłych wzruszeń chudnie,
Klepiąc pacierze przy matki mogile...
Ciągła sielanka — ta nudna wiosczyna,
Już mi się bardzo uprzykrzać zaczyna...

XXV.

Tak myślał Stefan — gdy raz do staruszka
Przybiegło dziewczę młodziuchne jak wiosna
I z biciem swego młodego serduszka
Do ręki starca przypadła radosna,
W kwiatach na czole jak z legendy wróżka,
Przyniosła z sobą igiełki i krośna;
I siadła obok — szyjąc wśród igraszek
A szczebiotała jak maleńki ptaszek...

XXV.

A miała oczy modre jak bławaty,
A włosy złote jak słońca promienie...
W tych oczach tkwiły całe poematy
A złotych włosów obfite pierścienie,
Na białe ramię padły w zwój bogaty
I rozigrały się w światła i cienie...
I były niby jaki obraz święty,
Czystością własnych linji uśmiechnięty...

XXVI.

Na czole miała czystej duszy piętno,
Na ustach barwę dojrzałej czereśni,
A kiedy dumkę zanuciła smętną...
To całe niebo drgało w owéj pieśni,
A wtórowało jéj serduszka tętno...
Co się obudzić pragnęło najwcześniéj,
Postać tej Zosi jasna i świetlana
Sprowadza chmury na czoło Stefana...

XXVII.

Nieraz on duma, gdy pod wieczór, latem,
Słońce zachodząc obłoki zapali,
Gdy błękit niebios ozłoci szkarłatem,
Milion brylantów topiąc w jezior fali.
A w cichym gaju tchnącym aromatem,
Mała ptaszyna smętnie się rozżali,
Gdy nad łąkami wlecze się mgły smuga,
I pierwsza gwiazda złotem oczkiem mruga...

XXVIII.

Szedł na skraj gaju i unikał ludzi,
I patrzył smutnie w pysznych łąk kobierce,
I czuł że dusza uśpiona się budzi,
Że wpółzamarłe przemawia w nim serce,
I zadrżał na myśl, że tę duszę brudzi,
Że ją niegodnie depcze w poniewierce...
A Zosia także stała się posępna,
I zamyślona jakaś, nieprzystępna...

XXIX.

I uczuł odtąd jak na marzeń fali,
Dusza żegluje wyżej, coraz wyżej,
Jak jasny obraz spostrzega w oddali...
Urokiem tchnący, miluchny i świeży,
Czuł że mu serce płomieniem się pali,
A nie był pewny czy obraz się zniży...
Czy mu pozwoli powstać z czarnej ziemi,
I da się ująć rękami drżącemi.

XXX.

On sam nie wiedział czy iść za tym głosem,
Który go wzywa z wyżyny niebieskiéj...
A od tej chwili cios bił weń za ciosem,
Ojca zamknięto w cztery chłodne deski...
A biedna Zosia, dotknięta tym losem
Płakała rzewnie srebrzystemi łezki...
Majątek spłonął od piorunów strzały,
Upadł zupełnie i zaniszczał cały.

XXXI.

Cóż mu zostało? szmatek roli czarnej,
Ręce do pracy... i miłość kobiety...
Ze zgliszczów domu po klęsce pożarnej,
Zaczął iść znowu powoli do mety;
Otrząsnął duszę z dawnej czczości marnej,
Poznał poezyi i pieśni zalety.
Nić filozofii odszukał prawdziwej,
Kochał, pracował i... stał się szczęśliwy.

XXXII.

Gdy przyjdzie miłość wielka lub nieszczęście,
Co nasze czoła zimnym zleje potem,
Gdy nam na karkach los potłucze pięście;
Lub gdy uczucie zbodzie serca grotem,
Wtenczas poezya jak najwyższe szczęście,
Zaświeci dla nas swoim blaskiem złotym,
I dusze nasze zbrudzone tak marnie,
Jak dobra matka do siebie przygarnie.

28 Grudnia 1876 r.
Warszawa.
Klemens Junosza.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.