Zolojka/Po latach trzydziestu

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Zolojka
Druk Księgarnia św. Wojciecha.
Miejsce wyd. Poznań - Warszawa - Wilno -Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Po latach trzydziestu.

Wówczas stała się rzecz, która wielką żałością i litością zdjęła serca rybaków i przekonała ich, że sądzić, a zwłaszcza potępiać, nie jest rzeczą człowieka.
Niespodziewanie przyjechała Nastazja Jonów Alberta.
Przyjechała i udała się wprost do domu rodzinnego, po śmierci Jonów Alberta zajętego przez jego najstarszego syna.
Przez trzydzieści lat była w Niemczech, gdzie pracowała w fabrykach, lub jako służąca, uczciwie, nikomu nic złego nie robiąc. Ale naraz Niemiec, zajrzawszy jej w „papiory”* znalazł w nich, że ona przynależna jest do miejscowości „Putziger Heisternest“, a zaś ta miejscowość znajduje się w Polsce i wobec tego po trzydziestu latach służby wygnał ją z granic swego państwa.
Nastazja Jonów Alberta, nie śmiąc i nie chcąc do wioski rodzinnej wracać, udała się naprzód do Danji, skąd po jakimś czasie przeniosła się do Szwecji. Zrobiła to dlatego, że nie miała w porządku papierów, a nie miała ich w porządku, ponieważ nie wiedziała, czy ich jest godna. Czemu? Powie się później, dość, że biedna emigrantka nie mogła się zdobyć na odwagę, potrzebną do zgłoszenia się do odpowiednich władz i uregulowania swej sytuacji, tak, że wreszcie „Szweda” policją odstawił ją na pokład statku, wręczył jej kartę przejazdu i wysłał do Gdańska — do Polski. Z Gdańska wróciła do swej rodzinnej wioski.
Była to kobieta przeszło pięćdziesięcioletnia, poważna, spokojna, rozumna, nieco smutna, a raczej może zrezygnowana. Przywiozła ze sobą pościel, bieliznę, trochę rzeczy, prawdopodobnie jakieś oszczędności. Przyjechała wbrew swej woli, zmuszona do powrotu siłą okoliczności, które złożyły się tak, że nie miała innego wyjścia. Przez tyle lat nie zapomniała ani po kaszubsku ani po polsku.
Słuchano jej opowiadania w milczeniu, z uczuciem nieopisanem. Gdyby słuchacze jej mieli przed sobą upiora, możeby się im to jeszcze wydawało rzeczą naturalną i wytłumaczoną. Ale ta siedząca przed nimi siostra, o której nigdy nawet nie myśleli, ta siostra była zjawiskiem o wiele dziwniejszem od upiora.
Było mianowicie tak, że przed przeszło trzydziestu laty Nastazji Jonów Alberta, wówczas młodej i ładnej dziewczynie, przydarzyło się, iż „dała się zepsować jednemu cudzemu panowi” — czego następstwa były wyraźnie w toku. Gdyby to był swój człowiek, nie zajmowanoby się tem, bo „doch on by ją sobie potem wziął”, a nie on — to drugi. Że jednak to był człowiek „cudzy”, gmina, unikająca, jak wszystkie gminy wszędzie, wszelkich ciężarów, postanowiła zastosować środki jak najsurowsze i w porozumieniu z rodziną dziewczyny uznała za stosowne zepsowaną z wioski wydalić.
Tak się też stało. Biedna Nastazja została przez gminę i rodzinę skazana na dożywotnie wygnanie.
Ani jedna ani druga strona nie przypuszczała nawet, że wszystko to jest niedorzecznem bezprawiem.
Poddając się woli starszych, banitka wyjechała do Gdańska, gdzie owoc jej hańby i związków z cudzym panem ujrzał światło dzienne. Wygnana matka umieściła go narazie w jakimś sierocińcu i poszła do służby, kiedy jednak trochę grosza zdobyła, odebrała syna z niemieckiego zakładu i odesłała go na wychowanie do krewnych w rodzinnej wiosce, chcąc, żeby był „porządnym chrześcijaninem a nie żadnym martinlutrem“. Sama zaś wywędrowała do Niemiec, gdzie słuch o niej zaginął. Tyle tylko, że od czasu do czasu przysyłała to z tej, to z drugiej miejscowości trochę pieniędzy dla syna.
Trudności większych nie miała. Pracowała ciężko, ale żyła. Na myśl nawet nie przychodziło jej, aby mogła wrócić do rodzinnej wioski. Nie pomyślała nigdy o tem, że to jej wygnanie było bezprawiem. Rodzice jej umarli, bracia podzielili się tem, co po nich zostało i ani oni ani nikt nie powiedział, że przecie ona nie jest wydziedziczona, że jej się też coś należy.
Ale po wojnie zaczęły się przykrości. Władze wciąż domagały się coraz to innych papierów. Czy ona optuje za Niemcami, czy też zostanie obywatelką polską? Niewiele z tego rozumiejąc, za Niemcami jednak nie optowała, bojąc się, że trzeba będzie o jakieś papiery prosić gminę, która ją wygnała. Czy zechce dać papiery, czy uzna jej przynależność? Wprawdzie stosunki się zmieniły, ludzie poumierali, przyszli na ich miejsce nowi, ale któż wie? Kazano jej zgłaszać się do władz polskich, gdzie jednak znów żądano potwierdzenia przynależności — a skądże ona mogła je wziąć? Czyż mogła powiedzieć, że jedyna gmina, od której wydanie świadectwa przynależności zależało, wydaliła ją, wykreśliła ją z liczby swych członków, że się jej nawet rodzina wyparła? Trzydzieści lat przeszło wisiała w powietrzu bez świadectwa przynależności i los oszczędził jej związanych z tem zmartwień i przykrości. Ludzie, jakgdyby nie przypuszczali nawet możliwości, że ona mogłaby być przez własną gminę wygnana, brali ją pod swój dach, powierzali jej swe dzieci, swe gospodarstwo. Dlatego teraz, gdy przyszło cierpieć, cierpiała w pokorze ducha i nie szukając żadnych wybiegów, bez szemrania znosiła, że traktowano ją jak włóczęgę, póki wreszcie nie odstawiono jej do rodzinnej wioski.
Tu gmina — ławnicy z sołtysem na czele — w nienadwątlonem niczem poczuciu majestatu swej władzy, zebrała się na „gromadę”, czy Nastazję przyjąć czy nie i co ewentualnie z nią zrobić. Obrady były, jak zwykle, burzliwe, ale teraz, kiedy przyszło do wynagrodzenia wyrządzonej krzywdy, gmina uznała jednomyślnie, że nie ma z tem nic wspólnego, że wydalenie Nastazji było „głupstwem” i że zająć się nią powinna rodzina, w pierwszym rzędzie trzej bracia, którzy po śmierci rodziców dział jej należny bezprawnie zagarnęli.
Tak się też stało. Bracia przygarnęli wygnankę i obiecali utrzymywać ją bezpłatnie do końca życia, gmina zaś uchwaliła dawać jej pięćdziesiąt złotych rocznie „na mydło” i oświadczyła jej, aby się nie troszczyła o pogrzeb, bo będzie go miała „za darmaka”.
Wygnanka była z tego obrotu rzeczy zupełnie zadowolona. Pomagała w gospodarstwie, chodziła do sąsiadek prać i była wdzięczna za to, że jej spokojnie żyć pozwolono. Nigdy ani słowem nie wspomniała o tem, że jej życie złamano.
A każdy był dla niej dobry, bo go było przed nią wstyd — za ludzi.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.