Zolojka/Mewy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Zolojka
Druk Księgarnia św. Wojciecha.
Miejsce wyd. Poznań - Warszawa - Wilno -Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Mewy.

Wyszedłszy z wioski szli naprzełaj przez torfiaste pażyce do Westowego Oku, gdzie od niepamiętnych czasów przykładali. Gdzie niegdzie cienki lód chrupał dźwięcznie pod ich stopami, jak potłuczone szkło.
Za wsią zrobiło się jaśniej. Od morza szło czyste, orzeźwiające tchnienie. Po drugiej stronie mrugało białe światło oksywskiej bliży.
Niedaleko brzegu zamajaczyła czarna sylwetka żaglowego batu z przechylonym trochę, jakby drzemiącym, zaspanym masztem. Szeroki, czarny kadłub bezwładnie leżał na wodzie. Łódź spała.
Młodzi weszli w wodę i brnąc przez nią powoli, ponieśli mance, lejpry, antryby i eltychy, Józk z Ettą wdrapał się na łódź, a Bernard wrócił po ojca, którego musiał przenieść na plecach, bo stary miał dziurawe skorznie. Tymczasem Józk rozwijał żagle.
Gwiazdy gasły, zaczęło szarzeć, blade dotychczas wody jaśniały z każdą chwilą coraz silniej.
Łódź dość lekko wybiegła w zatokę, na której czerniało już kilka sylwetek żaglowych łodzi z Kuźnicy. Na ciemno granatowym pasie drugiego brzegu wciąż migało jasne, białe światło oksywskiej bliży. Rozwidniało się.
Ledwie wypłynęli na zatokę, już zaczęły się odrywać od cieniów nadbrzeżnych żaglówki, wciąż czarne w bladym brzasku zimowym. Niektóre wyprzedziły ich, i zanim się obejrzeli, płynęli pośrodku cichej, chyżej floty rybackiej.
Gwiazdy pogasły, na srebrzystych wodach błękitnym ogniem rozpalił się świt. Na wschodzie wystąpiła na ciemno granatowem niebie smuga krasna, jak ułański rabat.
Łódź powoli drewała — to jest płynęła z wiatrem i z prądem. Fale mlaskały u jej boków, czasem twardo zachrzęścił śryż.
— Jo! Zawsze wiatr w oczy! — rzekł, mrużąc powieki stary Paweł, który sterował, a ponieważ sterował stale, przeto stale wiatr dął mu w twarz.
— Dziś go dużo nie macie! — odezwał się Józk. — Na innych łodziach ciągną antrybami, tylko my śpimy.
Założyli w dołki kilkumetrowej długości wiosła i pochyliwszy się nieco wtył, zaczęli ciągnąć.
Na wschodzie zwolna rozżarzyła się złotoczerwona glorja, wzeszło słońce i ciepłym, różowym ogniem oblało zatokę, łodzie, żagle i twarze rybaków. Tylko prawy brzeg z bladobłękitnym brylantem latarni był wciąż ciemnogranatowy, ale i tam już w oknach dalekich domów słońce zaczęło rozpalać pomarańczowozłote ognie. Morze grało blaskiem tak żywym, iż, rzekłbyś, za łodzią goniły różnobarwne płomienie.
Rybacy wiosłowali w milczeniu, z twarzami zwróconemi ku słońcu.
Józk długo patrzył w rozpalające się na wschodzie Podniesienie, wreszcie rzekł sam do siebie, tkliwie, jak zachwycone dziecko:
— Sloneczko!
Ale na morzu błysnęło coś, co w tej chwili zwróciło jego uwagę. Coś błyszczało na złotym płacie wody. Pochylił się nieznacznie, wziął dubeltówkę, opartą o burt łodzi, i nabił ją.
— Perżno do ostu — rzekł do ojca. — Miewy.
Stary posłusznie nacisnął elmąt.
Nie zauważywszy niebezpieczeństwa, mewy siedziały dalej. Niektóre tańczyły w powietrzu tuż nad wodą.
Józk strzelił z rzutu dwa razy. Stado zmieszane, zerwało się, zatoczyło półkole, zatrzepotało skrzydłami, aż z nich iskry poszły.
Jeden ptak spadł z powietrza, próbował się poderwać — siadł na wodzie. Dwa inne leżały.
Łódź była blisko.
Ranny ptak widział, jak człowiek sięga po martwego ptaka i rzuca go do łodzi. Mimo, iż tylko skrzydło miał strzaskane, nie ruszał się, nie próbował nawet ucieczki. Spokojnie patrzył na wyciągającą się ku niemu rękę i nie krzyknął nawet, gdy go podniesiono za skrwawione skrzydło. Twory jednego Boga dzieliła nieprzebyta przepaść.
Człowiek złożył skrzydła ptaka i uderzył lekko jego główką o burtę. Oczy mewy zaszły mgłą.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.