Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/221

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jo! Zawsze wiatr w oczy! — rzekł, mrużąc powieki stary Paweł, który sterował, a ponieważ sterował stale, przeto stale wiatr dął mu w twarz.
— Dziś go dużo nie macie! — odezwał się Józk. — Na innych łodziach ciągną antrybami, tylko my śpimy.
Założyli w dołki kilkumetrowej długości wiosła i pochyliwszy się nieco wtył, zaczęli ciągnąć.
Na wschodzie zwolna rozżarzyła się złotoczerwona glorja, wzeszło słońce i ciepłym, różowym ogniem oblało zatokę, łodzie, żagle i twarze rybaków. Tylko prawy brzeg z bladobłękitnym brylantem latarni był wciąż ciemnogranatowy, ale i tam już w oknach dalekich domów słońce zaczęło rozpalać pomarańczowozłote ognie. Morze grało blaskiem tak żywym, iż, rzekłbyś, za łodzią goniły różnobarwne płomienie.
Rybacy wiosłowali w milczeniu, z twarzami zwróconemi ku słońcu.
Józk długo patrzył w rozpalające się na wschodzie Podniesienie, wreszcie rzekł sam do siebie, tkliwie, jak zachwycone dziecko:
— Sloneczko!
Ale na morzu błysnęło coś, co w tej chwili zwróciło jego uwagę. Coś błyszczało na złotym płacie wody. Pochylił się nieznacznie, wziął dubeltówkę, opartą o burt łodzi, i nabił ją.
— Perżno do ostu — rzekł do ojca. — Miewy.
Stary posłusznie nacisnął elmąt.
Nie zauważywszy niebezpieczeństwa, mewy siedziały dalej. Niektóre tańczyły w powietrzu tuż nad wodą.
Józk strzelił z rzutu dwa razy. Stado zmieszane, zerwało się, zatoczyło półkole, zatrzepotało skrzydłami, aż z nich iskry poszły.
Jeden ptak spadł z powietrza, próbował się poderwać — siadł na wodzie. Dwa inne leżały.
Łódź była blisko.

211