Zolojka/Mare Nostrum
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zolojka |
Druk | Księgarnia św. Wojciecha. |
Miejsce wyd. | Poznań - Warszawa - Wilno -Lublin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Narodem morskim nigdy nie byliśmy i nie będziemy.
Potępianie niedbalstwa przodków naszych, którzy rzekomo zaprzepaścili sprawę polskiego panowania na morzu, jest rzeczą łatwą i oczywiście bardzo trafia do przekonania narodowi, który od pewnego czasu lubuje się w odgrzebywaniu grzechów i przewin swoich ojców wobec przyszłych pokoleń. Jednakże krytyka ta, wzięta z punktu widzenia człowieka spokojnego i pragnącego patrzeć na rzeczy poprostu, pod kątem widzenia trzeźwego chłopskiego rozumu, jest niedorzecznem i pozbawionem podstaw mędrkowaniem, zarozumiałem i pustem.
Żaden wielki naród lądowy dawnych czasów, żaden mieszkaniec kraju samowystarczalnego — a Polska pod tym względem była przecież niezmiernie bogata — nie rwał się do morza i awanturniczego życia włóczęgów morskich, trudniących się przeważnie piractwem. Floty od najdawniejszych czasów posiadały kraje, nie mogące swych mieszkańców wyżywić, jak np. Fenicja, Kartagina, a później tym podobne nadmorskie państewka (Holandja, Portugalja, maurytańskie państwa Północnej Afryki). Nigdy wielkiej floty nie miały Chiny, Persja starożytna, Egipt, nawet Italja, która stworzyła sobie flotę wojenną ze zrabowanych Kartagińczykom statków. Piraterją i handlem morskim zajmowali się też wyspiarze, ale nawet Anglja nie posiadała większej floty aż do czasu wojny z Filipem II. Nie nazwiemy chyba flotami w prawdziwem znaczeniu słowa łodzi Wikingów, którzy znalazłszy lub chcąc znaleźć na lądzie stałym jakiś punkt oparcia, palili łodzie, na których przybyli. Wogóle handel, aczkolwiek tak starodawny, a dziś tak wysoko ceniony, dawniej bynajmniej nie cieszył się szacunkiem, jaki otaczał rolnictwo i rzemiosło rycerskie, dlatego też wartość dróg wodnych w wysokim stopniu lekceważono.
Zważywszy, że Polska miała u siebie wszystko, czego potrzebowała do życia, zaś w towary zagraniczne, przeważnie luksusowe, mogła się z łatwością zaopatrywać drogami lądowemi wiodącemi do Niemiec i do Turcji, nie można się dziwić, że o morze nie dbała, zwłaszcza, że wyręczał ją w tem jej Gdańsk, a poczęści inne porty bałtyckie. Nie żywiąc zamiarów zaborczych, nie potrzebowała też Polska floty wojennej. Że ona mogła się przydać, tak samo jak flota handlowa, rzecz wiadoma i zrozumiała, wówczas jednak idea ta niełatwo mogła liczyć na powszechne zrozumienie i poparcie, czego dowodem choćby Francja, której flota powstała stosunkowo bardzo późno. Cokolwiekbyśmy jednak w tej sprawie robili, nigdy nie moglibyśmy zdobyć wybitniejszego stanowiska na morzu głównie dlatego, że tak dostępny nam Bałtyk, jak i dostępne swego czasu morze Czarne jest morzem zamkniętem, do którego klucze zdobyć byłoby rzeczą mało prawdopodobną. O budowie potęgi morskiej byłoby można mówić poważnie tylko wówczas, gdybyśmy byli zdołali obronić i przyłączyć do Polski za Piastów dziedziny Słowian połabskich, dających dostęp do mórz otwartych. To się nie stało, więc niema co biadać nad zaniedbaniem polityki morskiej naszych przodków. Mogła być lepsza, ale nigdy nie mogłaby doprowadzić do czegoś na wielką skalę.
Sytuacja ta zmieniła się dziś o tyle, że wraz z wzrostem handlu wzrosło też niezmiernie znaczenie dróg wodnych. Dlatego to, jak to zresztą powszechnie wiadomo, dostęp do morza jest nam tak niezbędny. Nie mając go, musielibyśmy się gospodarczo udusić.
Powinniśmy tedy mieć go tyle, ile niezbędnie do życia potrzebujemy.
Tymczasem długość całego naszego wybrzeża (147 km.) stanowi zaledwie 3 proc. całej linji granicznej naszego państwa, co jest stanowczo za mało, zwłaszcza że linja ta wije się brzegiem Małego Morza i zatoki Puckiej, tak, że z Bałtykiem graniczymy na przestrzeni zaledwie kilkudziesięciu kilometrów. Trzeba zaś pamiętać, że to nasze Małe Morze wraz z zatoką Pucką stanowi właściwie tylko część zatoki Gdańskiej.
Niewątpliwie jest to dostęp do morza, możliwość wydostania się na szeroki świat i zaczerpnięcia oddechu, i to z tego wszystkiego jest najważniejsze, jeśli jednak inne narody wydostają się na ten szeroki świat drzwiami otwartemi naoścież, to my wkradamy się doń jakby przez dziurę w płocie, powstrzymując oddech i chyląc się aż do ziemi, aby móc jak najbezpieczniej podleźć i nie porwać na sobie ubrania. Taki stan rzeczy długo trwać nie może, bo jesteśmy narodem naprawdę wielkim i szybko mnożącym się. Jeżeli zatem mamy spodziewać się jakichś zmian na naszem morzu, to oczywiście musimy się niem zajmować znacznie poważniej, niż dotychczas.
Mamy niby tych kilkadziesiąt kilometrów Bałtyku, ale, pominąwszy Hel, ani jednego portu na nim i prawie żadnej możliwości korzystania w jakikolwiek sposób z tego morza. Pozostaje nam Małe Morze, słusznie zresztą tak zwane, bo jest tak niewielkie, że gdy się w piękny dzień wyjdzie na półwyspie nad zatoką, a ma się wzrok dobry, gołem okiem można ujrzeć na drugim brzegu nietylko domy i przejeżdżający pociąg, ale nawet furmanki na gościńcu. A wszakże morze to ma być bezkres, bezmiar, nieskończoność! To Małe Morze, morze wewnętrzne, jest w rzeczywistości jeziorem, w którego górnej części, zupełnie już niesłonej, rybacy poławiają płotki, szczupaki i inne słodkowodne ryby. W lecie po tem „morzu” pływają swojskie gęsi i kaczki.
Nie szemrzmy, bo jednak to jest nasze, naprawdę polskie Mare Nostrum. Dokoła niego brzmi wyłącznie mowa polska. Ale nie łudźmy się, żeśmy zdobyli ocean Wielki. Nasze morze narazie — to Małe Morze.