Zolojka/Bretlindzi!

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Zolojka
Druk Księgarnia św. Wojciecha.
Miejsce wyd. Poznań - Warszawa - Wilno -Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Bretlindzi!

Jak tylko burza południowo-wschodnia minęła, znowu rozpoczęto poszukiwania szprotów.
Były — to nie ulegało wątpliwości — ale gdzie?
W chatach rybackich o niczem innem nie mówiono, a Kułak się wprost wściekał.
— Co ja będę wędził! — wykrzykiwał z rozpaczą. — Posłałem już Kubę do Swarzewa po gęsi, będę wędził półgęski pomorskie!
I uśmiechnąwszy się do Tomasza, rzekł:
— Myślisz, że jabym sobie tu nie znalazł roboty? Człowiecze! A clever man has always something to do, yea! Wędziłbym półgęski, handlowałbym puchem i pierzem gęsim, łabędzim, wypychałbym mewy, a ich pierze też jest „klasa”, marynowałbym w formalinie i spirytusie różne gady morskie dla szkół średnich — uważasz, fauna morza naszego! — wytapiałbym tran z merszwinów, wydzierałbym czarne piórka z ogonów dzikich kaczorów na rajery, człowiecze.
Akcentował po kaszubsku na „o”
— wyrabiałbym takie cuda, o jakich świat nie słyszał!
Tymczasem rybacy wspominali lata, w których szprotów wcale nie było, inni zaś przywodzili sobie na pamięć nieobliczalne, wprost fantastyczne pochody ławic szprotowych.
Zwłaszcza jeden taki pochód był sławny i o nim znów wszczynano długie i szczegółowe rozmowy. Wielka ławica szprotów śmigała wówczas po Bałtyku tuż pod samym nosem rybaków, obeszła Hel i całe Małe Morze i wykręcając się wciąż rybakom, wymijając niezliczone mance, wyniosła się niewiadomo dokąd. Do dziś pamiętali rybacy wszystkie nieoczekiwane i niespodziewane zwroty tego olbrzymiego, śmigającego po morzu srebrnego węża, tej tajemniczej, nieuchwytnej, ze wszystkich ich podstępów śmiejącej się arabeski, to tu, to tam niewyraźnie lśniącej w wodzie.
— Życie ryb jest tak tajemnicze — odezwał się raz Tomasz — że graniczy niemal z mistycyzmem. Nikt nie wie, co się dzieje w wodzie.
— Nie wie! — potwierdził Kułak. — Ale częściowo można czegoś dowiedzieć się o niem z obserwacji nieba, które jest zwierciadłem morza... Tylko, że my niewiele w niem widzimy... Jo, wszystko to bardzo ładnie, ale jeśli tak dalej pójdzie, to ja adwent przegram... — Dzieńdobry, stary Pawle! Masz ty jakie wangorze schowane?
— Możeby się i znalazły — odrzekł stary — ale priz mały!
— Drei und fufzig to ci jeszcze mało? — zgniewał się Kułak.
— Przed świętami będzie vierzig! Mam czas!
— Widzisz ich! Paskarze! A ludzie myślą, że to ja jestem paskarz.
Zły i rozżalony na cały świat pobiegł do wędzarni.
Ale na drugi dzień wpadł do Tomasza.
— Chodź — wołał. — Zobaczysz powrót flotyli rybackiej! Są bretlindzi!
Szli szybko.
Dął zimny, południowo-wschodni wiatr.
— Szczególna rzecz! Wszędzie „zyda” przynosi ciepło, a tu przeciwnie! — mówił. — Zimno! Ale idzie do ostu. Ost zrobiłby teraz dobrze!
Zdaleka już widać było na lśniącem morzu pełne wdzięku sylwetki łodzi żaglowych, podążających ku przystani. Niektóre z nich wyminęły przystań i szły do wiku z żaglami szeroko rozwiniętemi. Odcinające się ostro od jasnego nieba i wody, szerokie, bronzowe trójkąty, osadzone na czarnych podstawach, sunęły, kiwając się czasem. Były to pomarenki z Kuźnicy i chałup, gdy od południowego zachodu żeglały pomarenki miejscowe we wszelkich możliwych pozycjach, z napół opuszczonemi już żaglami, zwrócone profilem, półbokiem lub dzióbem.
— Cudowne studjum dla malarza! — rzekł Tomasz, z zachwytem przyglądając się temu widokowi.
— Chciałbym ja widzieć rysunki, robione przy tym wiatrze! — rzucił Kułak. — Tnie jak nożem! A zresztą myślisz, że ludzie kupowaliby te rysunki? To z tem morzem tylko gadanie! Ryb ludzie jeść nie chcą, a cóż dopiero mówić o rysunkach morskich! Może kiedyś... Jo, jo, wołaj dziewczęta! — krzyknął do biegnącego drogą chłopaka z wędzarni. — Niech zaraz przychodzą do roboty!
— Skąd wiesz, że bretlingi są?
— Poznaję po zanurzeniu się łodzi. Zaczyna się ruch! Daj Boże dobry wiatr i trochę mrozu!
Nad zatoką był ruch. Wędzarnicy powynosili przed wędzarnie wagi, od dłuższego czasu już snujący się bezczynnie po wsi przyjezdni kupcy wybiegli na wybrzeże, przyszli też krewni i wspólnicy rybaków, ciekawi wyniku połowów, a nie brakło też, jak zawsze, dzieci i ich przyjaciół, psów.
Z najbliższych łodzi wyskakiwali już rybacy, w swych ciężkich ubraniach i zydwestkach, przemoczeni, z twarzami schłostanemi przez wiatr, sztywni i przemarznięci. Nie tracąc czasu, biegli do wędzarń po płaskie necki lub kipy, głębokie kosze, które napełniali rybą. Kułak z kawałem deski w jednej ręce i ołówkiem w drugiej stał przy wadze, notując ilość centnarów. Przez otwarte drzwi wędzarni widać było dziewczęta, ciepło ubrane, z głowami obwiązanemi chustkami, z pod których wyglądały tylko świeże, rumiane twarzyczki i wesołe oczy. Na stołach już leżały stosy srebrnych rybek i dymiły kubełki z gorącą wodą. Tomasz ujrzał między niemi Zolojkę.
Kułak brał kipę po kipie, ale był jakby czemś zafrasowany. Pod ścianą wędzarni kosze jedne na drugich się piętrzyły, a on brał wciąż.
— Człowieku! — zawołał Tomasz. — Cóż ty z temi rybami zrobisz?
Kułak spojrzał na niego, jak człowiek nie rozumiejący, o co go pytają, i rzekł:
— Jak to — co? Uwędzę!
W tej chwili podeszła do Tomasza Zolojka, mówiąc:
— Ma pan na poczcie paczkę. Poczta był, ale pana nie było w domu.
— Dziękuję ci, wstąpię po drodze! — odpowiedział Tomasz i zwrócony do Kułaka, wołał:
— Co ty zrobisz z tą masą ryb!
Kułak rzucił okiem na stos kip pod ścianą i zmarszczył brwi.
Ale tu wmieszała się do rozmowy Zolojka.
— To jest masa ryb? — odezwała się, patrząc na Tomasza ze zdziwieniem. — U pana Kułaka nieraz wszystkie ściany były tak kipami obstawione...
— Jo! — ożywił się Kułak. — To nic nie jest! Żebyś widział, co się tu podczas sezonu dzieje! Włosy człowiekowi dębem na głowie stają, jak widzi te straszne kupy ryb. Jo, dawaj, dawaj! — zawołał do nadchodzących z niecką rybaków. — Ile macie centnarów — wszyscy do kupy?... Pięćdziesiąt będzie?
— Może będzie!
— Powiedz, że ja wezmę wszystko...
— Naturalnie, bierz! — pochwalił Tomasz. — Jutro niedziela, szproty mogą być dopiero w poniedziałek po południu, a kto wie, co się do tego czasu stanie...
— Biorę czterdzieści centnarów! — wykrzyknął Kułak. — Dziesięć centnarów muszę zostawić, bo konkurencja byłaby na mnie wściekła. Rozpoczynam dziś oficjalnie sezon szprotów. Natychmiast wysyłam depesze: — Są bretlindzi!
Zolojka wróciła do roboty.
Tak się zaczęła ta szprotowa kampanja, którą Kułak długo pamiętał, bo ją z kretesem przerżnął, czego w tej chwili nawet nie przeczuwał.
Zanotujemy jednak te klęski, abyśmy wiedzieli, jak to było i jak nieszczęśliwie Kułak grał w ruletę, zwaną Małem Morzem.
Pierwszy raz przegrał, przedwcześnie wypuszczając owych szesnaście centnarów, złapanych na strądzie. Stracił przez nie fląderki.
Drugą stawką było czterdzieści centnarów, zakupionych obecnie, przyczem Kułak rozumował tak:
— W sobotę do dwunastej w nocy wyrobię część, którą w niedzielę rano wyślę. Zacznę pracować w nocy z niedzieli na poniedziałek.
Ale ludzie wykręcali się, nie chcieli w nocy przyjść, na co on się zresztą chętnie zgodził, niczego dobrego nie spodziewając się po pogodzie, a tedy większa część ryb leżała przez sobotę i niedzielę do poniedziałku.
W poniedziałek było wietrzno, nikt na morze nie wyjechał. Ale Kułak nie wiedział nic o tem, że na poniedziałek z okazji jakiegoś świętego jeden z wędzarników zamówił uroczyste nabożeństwo i nieszpory z „wystawieniem”, skutkiem czego wioska świętowała i dziewczęta stanęły do roboty dopiero nad wieczorem, po nieszporach. Tak więc ryby przeleżały mu się trzy dni. Nie były złe. Wywędził je i wysłał. Ale wkrótce szproty znowu zaczęły się pojawiać, w ilościach niezbyt wielkich, lecz odpowiadających popytowi. Więc Kułak spokojnie wędził codzień odpowiednią partję i wysyłał na ląd, gdzie jednak skrzynki ze szprotami z „jednego dnia” zderzyły się ze skrzynkami szprotów z „trzech dni” — znacznie gorszemi. Że zaś Kułak miał klientelę pierwszorzędną — z „dziadami” interesów nie robił — i w dodatku sam tym swoim szprotom z „trzech dni” zrobił konkurencję zupełnie świeżemi — ani się nawet nie spodziewał, że przyjechawszy na święta Bożego Narodzenia na ląd, zamiast inkasować złocisze, będzie musiał wycofać wszystkie skrzynki z trzydniowym towarem i zastąpić je nowemi. Tak stracił czterdzieści centnarów uwędzonych szprotek, poczem miały nastąpić nowe klęski.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.