Znaj pana/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Znaj pana
Pochodzenie Nowele
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1920
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

Trzy dni paryskie zdolne są zatrzeć w pamięci rozbawionego cudzoziemca wiele wrażeń mniej zabawnych. Konopacki ledwie już pamiętał o nauczaniu robotników, o Marchołcie i o Granowskim. Podzieliwszy metodycznie czas między śniadanie, wyścigi, obiad, teatr, klub i tym podobne funkcye życiowe, czuł się do głębi zadowolonym; udając się na spoczynek nie miał Tytusoiwych wątpień i nie skarżył się przyjaciołom, że dzień stracił — owszem, umawiał się z nimi na te same godziny i do tych samych miejsc z poczuciem wytrwałości w chlubnym obowiązku.
Dzisiaj powrócił do hotelu o 5-tej po południu, aby przymierzyć nowe ubranie, dostarczone na tę godzinę przez ulubionego krawca. Garnitur leżał wybornie, był w miarę poważny, ale i trochę zamaszysty — odmładzał pana Teodora o jakie dziesięć lat. Gdy projektował, komuby najprzód się pokazać, otrzymał liścik powabnie elektryzujący:
Berthe de V. zapraszała go na mały obiadek do siebie, na jutro, w gronie znajomych »niezapomnianych«.
— Berta, o której zapomniał! najładniejsza na uczcie Katapultosa! Spróbuję zaraz ją odwiedzić...
I wyświeżony, odmłodzony, zjeżdżał windą na parter. Gdy oszklona klatka zbliżała się do ziemi, przez szyby jej, jak zmora, zamigotało uroczyste oblicze Marchołta.
— To już natręctwo! Zrobiłem przecie, co mogłem — swoją ofiarę wysłałbym przez posłańca...
Ale wrodzona uprzejmość pana Teodora nie pozwoliła mu okazać kwaśnej miny; uniknąć zaś Marchołta było niepodobieństwem: winda niosła pędem w jego objęcia.
— Chwytam hrabiego w lot! — odezwał się niezłomny kwestarz jakimś głosem ochoczym, który zdawał się zapowiadać dłuższą konferencyę — są w naszej sprawie nowiny.
— Dobry wieczór prezesowi... czy długie te nowiny? bo, jak pan widzi, wychodzę — i to w interesie... terminowym.
— Pięć do dziesięciu minut!
— Może do czytelni? właśnie pusta — zaproponował przyłapany Konopacki.
W czytelni Marchołt rozwinął swoją wymowę:
— Dzięki pańskiej inierwencyi hrabia Gronowski zainteresował się naszą sprawą...
— No, no... i cóż? Ile dał?
— Tymczasem nic jeszcze, ale zażądał programów, które niezwłocznie zostały mu posłane. Nadto zyskaliśmy poparcie nader poważne pana. Armanda Dorval, członka Akademii francuskiej. Pani Dorval pochwalił nasze usiłowania, obiecał napisać o potrzebie kształcenia polskiego proletaryatu i nawet przełożyć swe uwagi hrabiemu Gronowskiemu, skoro ma co do naszych celów jakieś tam wątpliwości.
— Aj, to niedobrze! — skrzywił się Konopacki.
— Sądziliśmy — rzekł Marchołt — że nacisk wywarty przez cudzoziemca i powagę naukową podziała skutecznie. Nic to nie obniża zasługi pańskiej, panie hrabio, który zdołałeś pierwszy skruszyć to serce zbyt zamknięte...
— Wcale nie o to mi chodzi — odparł pan Teodor — owszem, nasadźcie na Gronowskiego jeszcze z pół tuzina powag, byle nie cudzoziemców!
Marchołt wzniósł dłonie z wyrazistem zadziwieniem:
— Dlaczego?! czy pan sądzi, że Gronowskiego to znudzi? że się uprze?
— Nie, nie wiem... ale to człowiek... jakby to wyrazić? — — niepewny.
Marchołt dziwił się w dalszym ciągu.
— Rozumie pan?... może Dorval’owi powiedzieć coś niepotrzebnego... może nas przedstawić w złem świetle... bo — jak mówiliśmy już kiedyś — to człowiek niemądry.
Teraz stary emigrant zrozumiał i, wyciągając z uszanowaniem dłoń do Konopackiego, rzekł głosem wzruszonym:
— Mnie staremu, który, że tak powiem, zawodowo pracuję tu w naszych sprawach, nie przyszło to do głowy. Ma pan słuszność. Dorwal mógłby nabrać o nas wszystkich fałszywego mniemania, gdyby Granowski nie znalazł się odpowiednio... Winszuję hrabiemu subtelności uczuć obywatelskich.
— Co znowu! — po, prostu trzeba być praktycznym.
Od pewnego czasu zaglądał do czytelni jakiś pan, tek piękny i wykwintnie ubrany, że wzbudzał niepewność co do swego charakteru. Konopacki przyglądał mu się z roztargnieniem, ale gdy ów przychodzień ukłonił się, Konopacki rzekł po polsku do Marchołta:
— Zdaje mi się, że właśnie służący Aleksandra Granowskiego.
On to był i przynosił last znaczony herbem. Pan Teodor, obdarzywszy hojnie służącego, odesłał go, mówiąc, że odpowiedź przyśle później.
Pożądliwe spojrzenia dwóch zainteresowanych godziły w zamkniętą, pokaźną kopertę, w której coś szeleściało obiecująco.
— Mam złe przeczucie — odezwał się Konopacki, choć rzeczywiście był pełen nadziei.
Otwierał ostrożnie, aby nie uszkodzić czeku, którego rąbek kolorowy wyzierał poza granicę listowego papieru. Nie oglądając czeku, zaczął czytanie listu.
Czytał zrazu z zajęciem — zmarszczył się potem — poczerwieniał wreszcie srodze. — Zajrzał do tekstu czeku i zerwał się z krzesła, oddając papiery Marchołtowi:
— To już nie do wiary! przysyła sto franków!
Marchołt, bardziej przywykły do niepowodzeń w życiu, przyjął wiadomość raczej filozoficznie:
— O sto franków bliżej celu...
— Ależ to oburzające! — wołał Konopacki, chodząc nerwowo po pokoju — to drwiny ze sprawy, z nas wszystkich — no i ze mnie — powiedziałem mu wyraźnie, że prosimy go o dopełnienie sumy, o kilka tysięcy! — I te wyrażenia w liście: »rzecz zapewne potrzebna, lecz nie jedyna«, albo »w miarę możności«?! Ma bestya milion rubli dochodu!
— Są grosze ubogich wdów, które podobno przynoiszą szczęście — kiwał głową Marchołt — może grosze mniej datnych bogaczów także...
— Ja mu odeślę ten głupi czek — piorunował pan Teodor — wstyd nawet odbierać z Credit Lyonnais taką sumę!
— Nie mamy prawa, panie hrabio — rzecz już publiczna...
— Wszystko jedno! niech sobie posyła komu chce, ale nie na moje ręce... Widzi pan, jak to dobrze, że jeszcze Dorval nie udał się do niego; przynajmniej rzecz pozostanie między nami.
— Istotnie. Podziwiam przenikliwość hrabiego. Ale najważniejszą tu rzeczą pomyśleć, jak powetować tę sperandę, na którą już poniekąd liczyliśmy... Do kogo się tu udać? —
Konopacki utkwił w starego oczy świecące, w których niby przez łzy migotały drapieżne błyski. Patrzył tak długo aż się stary nieco zaniepokoił; rzekł wreszcie gwałtownie:
— Niema czego płakać — sprawa załatwiona.
— Jakim sposobem?
— A w ten sposób. — —
Rozpiął kamizelkę, sięgnął do serdecznego zanadrza i dobył z niego kopertę. Z koperty wyrywał z komiczną wściekłością bilety tysiącfrankowe: jeden, drugi, trzeci przy czwartym zawahał się na chwilę — była to reszta owego funduszu na niespodzianki, w którym mieściły się różne lube marzenia. — Przycisnął ręką na stole cztery tysiące franków i, nie zmieniając tonu, krzyczał do Marchołta:
— Macie tu, co potrzeba. — Płacę za Granowskiego, skoro mnie i nam tu wszystkim wstyd zrobił! Niech się teraz wstydzi! niech zna pana!
Osłupiały Marchołt zabełkotał:
— Ależ nigdy nie miałem zamiaru... nie mam prawa panu zabierać tyle...
— Ha! rzecz publiczna, panie prezesie. Już ani moja, ani wasza — na szkołę!
— Nie mam słów na podziękę...
Konopacki, rozpłomieniony, nie odpowiadał, szedł za swoją myślą:
— A jemu, temu panu, odeślę jego sto franków.
O mojej zaś ofierze ogłoście właśnie — niech się nauczy! Ja mam dziesięć, dwadzieścia razy mniej od niego... Co tam zresztą! bierz pan, —
I parsknął nerwowym śmiechem, rzucając się w podróż po pokoju. Śmiał się dziwnie, jakby szlochał.
Marchołt nie śmiał się, owszem spoważniał, prawdziwe łzy zakręciły mu się w oczach. Wyjął z kieszeni kwitaryusz i drżącą ręką wypisywał pokwitowanie na imię Teodora hrabiego Odwagi-Konopackiego.

∗             ∗

Wyszedł pan Teodor na ulicę piechotą — do Berty stracił jakoś kuraż — szedł machinalnie przez swój Paryż ulubiony. Pośród znajomych murów spotykał jakichś ludzi nowych. Wesołe, nerwowe plemię, które mu było dotychczas dekoracyą zabawy, uderzyło go dzisiaj objawami swego wewnętrznego życia. Okrzykiwano gazety wieczorne — tysiące ludzi chwytały je, nie przerywając swej wędrówki, lub stojąc, dyskutowały o ważnych sprawach dziennych. Ogromne, ładowne wozy rozwoziły towary i prowianty na pochłonięcie, materyały na większy jeszcze rozrost olbrzymiemu grodowi. Ruch uliczny nie był pustym tańcem muszek o wieczornej zorzy, lecz rojem pszczół roboczych, choć brzęczących szczęśliwie. Nikt się nie wałęsał po ulicy, każdy gdzieś dążył celowo. Oczy, nawet dzieci, świeciły przemyślnie i zdobywczo.
Doleciała do uszu Konopackiego mowa polska:
— Więc co będziemy robili, Władziu?
— A nie wiem, moja droga.
— Ty nigdy nic nie wiesz...
Uśmiechnął się pan Teodor. On także nie wiedział, co robić narazie; przedpołudniowe projekty wymagały pieniędzy; ogołocony z nich obecnie, czuł zanik pomysłowości. Ale nie żałował bynajmniej swego hojnego porywu, gdyż miłe, a nieznane fale płynęły mu przez serce. Dzisiaj już kilku ludzi, jutro tysiące, gdy się dowiedzą, będą z wdzięcznością wymawiały jego nazwisko; jeżeli nie twórczą pracą, choć datkiem przyczynił szczęścia ludziom swoim.
Bo nagle poczuł serce do rodaków, nietylko do błąkających się w odmęcie cudzego życia, lecz do tam tych, którzy siedzieli »w podłym klimacie« podolskim.
Już tam zboże pewno buja wysoko — buraki już przerwane barwią się zdrowo i krzewią krzaczasto. Od stepu ciągnie woń taka dzika i świeża, aż nie można jej sobie wyobrazić tutaj pośród zapachów zaperfumowanego potu i zwęglonych wyziewów. — A stadninka — oj! hasa po grudziach w ten piękny dzień wiosenny! Najlepsze te z klaczy Sanguszkowskich po angliku Reddy. — Właściwie trzebaby tam być, dopilnować robót, pozawierać kontrakty, wyprodukować grosz nie trudny do wydobycia z tamtej wdzięcznej ziemi, ale tak lotny! — — Tutaj szczególniej, zmieniony na franki, lotny jest jak kamfora. — No, w tym roku wydało się trochę, ale wiadomo przynajmniej na co. — A tam znowu nie tak źle się żyje w lecie, na rozgonnych przez szeroki kraj podwodach, na swem własnem państewku, gdzie czuje ducha i zacny koń i zwinny kozak dworski i kraina oddycha bujną chucią mołojców, śpiewa rozperloną pieśnią mołodyc. — — —
Aż się wzdrygnął Konopacki, gdy z zahamowanego nagle samochodu wyskoczył do niego wielobarwny jegomość — Katapultos.
— Tiens! Odvaga! gdzie się pan podziewa? Berta tylko o panu mówi. Spotykamy się u niej jutro na obiedzie, nieprawdaż?
Konopacki osowiałem oczyma spojrzał na drobnego człeka, z którym poczuł jakieś znienawidzone nagle podobieństwa: obaj przyjechali do Paryża, aby wystawiać swoje osoby i swe narodowości.
Odrzekł zimno:
— Drogi panie, proszę mnie wytłumaczyć przed panią Bertą. Otrzymałem niespodziewane wiadomości i muszę wracać do siebie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.