Strona:Józef Weyssenhoff - Nowele.djvu/89

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   83   —

Uśmiechnął się pan Teodor. On także nie wiedział, co robić narazie; przedpołudniowe projekty wymagały pieniędzy; ogołocony z nich obecnie, czuł zanik pomysłowości. Ale nie żałował bynajmniej swego hojnego porywu, gdyż miłe, a nieznane fale płynęły mu przez serce. Dzisiaj już kilku ludzi, jutro tysiące, gdy się dowiedzą, będą z wdzięcznością wymawiały jego nazwisko; jeżeli nie twórczą pracą, choć datkiem przyczynił szczęścia ludziom swoim.
Bo nagle poczuł serce do rodaków, nietylko do błąkających się w odmęcie cudzego życia, lecz do tam tych, którzy siedzieli »w podłym klimacie« podolskim.
Już tam zboże pewno buja wysoko — buraki już przerwane barwią się zdrowo i krzewią krzaczasto. Od stepu ciągnie woń taka dzika i świeża, aż nie można jej sobie wyobrazić tutaj pośród zapachów zaperfumowanego potu i zwęglonych wyziewów. — A stadninka — oj! hasa po grudziach w ten piękny dzień wiosenny! Najlepsze te z klaczy Sanguszkowskich po angliku Reddy. — Właściwie trzebaby tam być, dopilnować robót, pozawierać kontrakty, wyprodukować grosz nie trudny do wydobycia z tamtej wdzięcznej ziemi, ale tak lotny! — — Tutaj szczególniej, zmieniony na franki, lotny jest jak kamfora. — No, w tym roku wydało się trochę, ale wiadomo przynajmniej na co. — A tam znowu nie tak źle się żyje w lecie, na rozgonnych przez szeroki kraj podwodach, na swem własnem państewku, gdzie czuje ducha i zacny koń i zwinny kozak dworski i kraina oddycha bujną chucią mołojców, śpiewa rozperloną pieśnią mołodyc. — — —