Zmartwychwstanie (Tołstoj, 1900)/Część trzecia/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Zmartwychwstanie
Podtytuł Powieść
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1900
Druk Biblioteka Dzieł Wyborowych
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Gustaw Doliński
Tytuł orygin. Воскресение
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Zbliżywszy się do owego miejsca, ujrzały następującą scenę. Oficer, tęgi, barczysty mężczyzna, z długiemi, jasnemi wąsami klął, a twarz mu gniewem pałała. Przed nim, trzymając na rękach owiniętą w płachtę małą, przeraźliwie krzyczącą dziewczynkę, stal wysoki, chudy aresztant, z ogoloną do połowy głową.
— Nauczę ja ciebie rezonowania. Babom oddasz! Nakładaj!
Oficer chciał, aby kryminaliście aresztantowi, skazanemu na zesłanie, nałożono kajdanki. Odbył on całą drogę, niosąc dziecko na ręku. Dziecko pozostało mu po żonie, która na tyfus w Tomsku umarła.
Oficer był w złym humorze, rozdrażniało go tłómaczenie aresztanta, że w kajdankach dziecka nieść nie może.
Naprzeciwko aresztanta stał żołnierz konwojowy i drugi aresztant, krępy, czarnobrody, w kajdanach na rękach, spoglądał ponuro z podełba na oficera i czekał, aby go skuto z drugim więźniem, z tym właśnie, który niósł dziewczynkę. Oficer powtórzył konwojowemu rozkaz zabrania dziecka. Wśród aresztantów wzmagał się z każdą chwilą szmer głuchy.
— Od Tomska tak szli, a nie nakładali — odezwał się jakich ochrypły głos w ostatnich szeregach.
— Nie szczenię przecież, tylko dziecko.
— A gdzież podzieje dziewczynkę?
— Takiego i prawa niema — odezwał się znów ktoś.
— A to co? — wrzasnął, jakby żądłem ukłóty oficer i rzucił się w tłum. — Kto to powiedział, ty, ty?
— Wszyscy mówią. Bo... — odparł nizki aresztant o szerokiej twarzy.
— Bunty!? Ja wam pokażę bunty! Brać mi dziecko!
Tłum zamilkł.
Dziewczynkę, krzyczącą w niebogłosy, wyrwał z rąk ojca jeden konwojowy, a drugi zaczął nakładać kajdanki aresztantowi, nadstawiającemu pokornie rękę.
— Do bab odnieść — wrzasnął oficer do konwojowego, poprawiając na sobie pas od szpady.
Dziecko wszelkiemi siłami starało się wydobyć rączyny z pod płachty, twarzyczkę miało krwią nabiegłą i zanosiło się od krzyku.
Z tłumu wyszła Marya Pawłowna i zbliżyła się do konwojowego:
— Panie oficerze, proszę, pozwólcie mi ponieść dziecko.
— A ty co za jedna?
— Ja, polityczna.
Ładna twarz Maryi Pawłownej, jej piękne, wypukłe oczy, podziałały widocznie na oficera (on już ją podczas przyjęcia zauważył).
Milcząc, spojrzał na nią, jakby się nad czemś zastanawiał.
— Wszystko mi tam jedno — burknął groźnie. — Nieście, jeśli się wam podoba. Łatwo się wam nad niemi litować. A ucieknie, to kto mą odpowiadać?
— A jakżeżby uciekał z dzieckiem? — zapytała Marya Pawłowna.
— Nie mam czasu rozmawiać. Zabierajcie sobie dziecko, jeżeli chcecie.
— Mam oddać? — spytał konwojowy.
— Oddaj.
— Chodź do mnie — mówiła Marya Pawłowna, starając się przynęcić dziecko do siebie.
— Lecz maleństwo rwało się z rąk konwojowego w stronę ojca, krzyczało i nie chciało iść do Maryi Pawłownej.
— Pozwól, Maryo Pawłowno, ono pójdzie do mnie — powiedziała Masłowa, wyjmując obwarzanek z worka.
Dziewczynka znała Masłową. Zobaczywszy jej twarz i obwarzanek, poszła do niej.
Ucichło wszystko. Otworzono bramę, partya wyszła i stanęła szeregami. Konwojowi znów przeliczyli aresztantów, ułożyli powiązane worki i usadowili chorych.
Masłowa z dziewczynką na ręce stała z kobietami przy Teodozyi. Simonson śledził bacznie całe zajście. Następnie pewnym krokiem podszedł do oficera, który wydawał ostatnie polecenia i miał już wsiadać do bryczki.
— Postąpiłeś źle, panie oficerze — rzekł Simonson.
— Proszę iść na miejsce i nie wtrącać się do spraw, nie należących do pana.
— Przeciwnie, mam obowiązek powiedzieć ci, panie oficerze, żeś źle postąpił — odrzekł Simonson i oczy jego z pod krzaczastych brwi uporczywie spoglądały w twarz oficera.
— Gotowe? W drogę, partya! — wrzasnął oficer, nie zwracając uwagi na Simonsona. Chwycił za ramię żołnierza, siedzącego na koźle, i wskoczył do bryczki.
Partya ruszyła i rozwinąwszy się, jak
wstęga, wyszła na błotnisty, bity gościniec, okopany po bokach rowami. Droga szła wgłąb wysokiego, gęstego, ciemnego boru.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Gustaw Doliński, Lew Tołstoj.