Strona:PL Tołstoj - Zmartwychwstanie.djvu/466

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

odezwał się jakich ochrypły głos w ostatnich szeregach.
— Nie szczenię przecież, tylko dziecko.
— A gdzież podzieje dziewczynkę?
— Takiego i prawa niema — odezwał się znów ktoś.
— A to co? — wrzasnął, jakby żądłem ukłóty oficer i rzucił się w tłum. — Kto to powiedział, ty, ty?
— Wszyscy mówią. Bo... — odparł nizki aresztant o szerokiej twarzy.
— Bunty!? Ja wam pokażę bunty! Brać mi dziecko!
Tłum zamilkł.
Dziewczynkę, krzyczącą w niebogłosy, wyrwał z rąk ojca jeden konwojowy, a drugi zaczął nakładać kajdanki aresztantowi, nadstawiającemu pokornie rękę.
— Do bab odnieść — wrzasnął oficer do konwojowego, poprawiając na sobie pas od szpady.
Dziecko wszelkiemi siłami starało się wydobyć rączyny z pod płachty, twarzyczkę miało krwią nabiegłą i zanosiło się od krzyku.
Z tłumu wyszła Marya Pawłowna i zbliżyła się do konwojowego:
— Panie oficerze, proszę, pozwólcie mi ponieść dziecko.
— A ty co za jedna?
— Ja, polityczna.
Ładna twarz Maryi Pawłownej, jej piękne, wypukłe oczy, podziałały widocznie na oficera (on już ją podczas przyjęcia zauważył).
Milcząc, spojrzał na nią, jakby się nad czemś zastanawiał.
— Wszystko mi tam jedno — burknął groźnie. — Nieście, jeśli się wam podoba. Łatwo się wam nad niemi litować. A ucieknie, to kto mą odpowiadać?