Zmartwychwstanie (Tołstoj, 1900)/Część druga/XXXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Zmartwychwstanie
Podtytuł Powieść
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1900
Druk Biblioteka Dzieł Wyborowych
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Gustaw Doliński
Tytuł orygin. Воскресение
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXIII.

Gdy Niechludow przyjechał na stacyę, wszyscy aresztanci siedzieli już w wagonach za okratowanemi oknami. Na platformie stała gromadka ludzi odprowadzających, lecz nie puszczano ich do wagonów. Konwojowa straż była czemś mocno zajęta.
W drodze z więzienia do stacyi padło i umarło z porażenia słonecznego, prócz tych dwóch, których widział Niechludow, jeszcze trzech aresztantów. Jednego odstawiono tam, gdzie i dwóch poprzednich, do najbliższego cyrkułu, a dwaj umarli już tu na stacyi[1].
Konwojowi zakłopotani byli nie tem, że pod ich strażą umarło pięciu ludzi, którzy mogli byli żyć jeszcze. To ich nie obchodziło zupełnie, lecz obchodziło ich głównie to, co podług prawa trzeba było działać w tym wypadku: to jest umieścić gdzieś ciała zmarłych, zdać ich rzeczy i papiery, oraz wykreślić ich z listy aresztantów, jadących do Niżnego, a to było bardzo kłopotliwe i męczące, zwłaszcza w taki upał.
Konwojowa straż była tem zajęta i dlatego nie puszczano do wagonów Niechludowa, oraz innych proszących dopóki wszystko nie zostało załatwione. W końcu jednak Niechludowa puścili, bo wsunął coś w rękę konwojowemu podoficerowi. Podoficer przepuścił Niechludowa, prosząc go tylko, aby rozmówił się prędko i odszedł, bo obawiał się dowódcy.
Wagonów było 18 i wszystkie, prócz wagonu dla naczelników, były poprostu nabite i natłoczone aresztantami.
Przechodząc pod oknami wagonów, Niechludow przysłuchiwał się rozmowom, prowadzonym wewnątrz. We wszystkich wagonach słychać było szczęk kajdan, zgiełk, rozmowy, bezmyślne kłótnie, lecz nigdzie nie mówiono tego, czego oczekiwał Niechludow, a mianowicie, nie wspominano zmarłych towarzyszów. Rozmowy tyczyły się bardziej worków, wody do picia i wyboru miejsca.
Przechodząc, Niechludow zajrzał do okna jednego z wagonów i ujrzał straż, jak, stojąc pośrodku, zdejmowała aresztantom okowy z rąk. Aresztanci ci przeciągali zbolałe ramiona, a jeden z konwojowych dozorców otwierał kluczem zamki w okowach i zdejmował je. Drugi zbierał okowy.
Przeszedłszy wagony męzkie, Niechludow podszedł do kobiecych. W drugim z rzędu dał się słyszeć miarowy jęk kobiecy i wyrzekania: „O, o, o! Boże! O! Boże!”
Niechludow przeszedł mimo i według wskazówek konwojowego zbliżył się do okna trzeciego z rzędu wagonu. Z okna tego wionął na niego żar, z potem ludzkim zmieszany i dały się słyszeć piskliwe, głośne kobiece głosy. Na wszystkich ławkach siedziały czerwone, spotniałe kobiety w kaftanach i sprzeczały się głośno.
Ukazanie się Niechludowa za kratą zwróciło ogólną uwagę. Bliżej siedzące zamilkły, zwróciwszy się do niego. Masłowa w kaftaniku tylko i bez chustki siedziała u okna w głębi. Bliżej nieco siedziała jasna i uśmiechnięta Teodozya. Poznawszy Niechludowa, trąciła Maslową i ręką wskazała jej okno.
Masłowa wstała pośpiesznie, narzuciła na czarne włosy krzyżówkę i z zarumienioną, uśmiechniętą twarzą podeszła do okna i oparła się o kratę.
— Gorąco — przemówiła, uśmiechając się radośnie.
— Otrzymała pani rzeczy?
— Otrzymałam i dziękuję.
— Nie potrzebuje pani czego? — spytał Niechludow, czując, że z wagonu bucha gorąco, jak z rozpalonego pieca.
— Nic nie potrzebuję, dziękuję panu.
— Żeby można się było napić czego — odezwała się Fiedosia.
— A tak, żeby można się napić — potwierdziła Masłowa.
— A tu nie macie wody?
— Owszem, wstawili trochę, ale już wypiłyśmy.
— Zaraz będzie — rzekł Niechludow — poproszę konwojowego żołnierza. — A teraz już do Niżnego nie zobaczymy się.
— Alboż pan jedzie? — jakby nie wiedząc o tem, pytała Masłowa, spojrzawszy radośnie na Niechludowa.
— Jadę następnym pociągiem.
Masłowa nie odrzekła nic, tylko westchnęła głęboko.
— Panie, czy to prawda, że zamęczyli dwunastu aresztantów? — pytała grubym, tubalnym głosem stara aresztantka.
Była to Korabiowa.
— Nie słyszałem, żeby dwunastu. Widziałem tylko dwóch — odparł Niechludow.
— Powiadają, że dwunastu. A im nic za to nie będzie?
— A z kobiet żadna nie zachorowała?
— Baby, to twarde sztuki — objaśniła inna, drobnej postawy aresztantka — tylko jedna myśli rodzić. Ot, zapłakuje się — mówiła, wskazując na sąsiedni wagon, zkąd dochodziły ciągłe jęki.
— Pan się pyta, czy nam czego nie potrzeba? — odezwała się Maslowa, starając się ukryć uśmiech radosny — możnaby może zostawić tu tę kobietę, męczy się to, biedota. Powiedziałby pan dowódcy.
— Dobrze, powiem.
— A, jeszcze ona chciałaby męża swego zobaczyć — dodała, wskazując oczami na uśmiechniętą Teodozyę. Wszak prawda, że jedzie z panem.
— Panie, nie wolno rozmawiać — dał się słyszeć głos konwojowego podoficera. To był inny nie ten, który wpuścił Niechludowa.
Niechludow zawrócił się i poszedł szukać naczelnika, żeby wstawić się za słabą kobietą i przepuścić Tarasa, ale długo nie mógł nikogo odnaleźć i wogóle dopytać się cośkolwiek od straży konwojowej.
Wszyscy byli w ruchu: jedni gdzieś prowadzili jakiegoś aresztanta, drudzy zakupywali prowizyę na dłuższą podróż i rozmieszczali rzeczy po wagonach, trzeci zaś usługiwali damie, jadącej z konwojowym oficerem, i niechętnie odpowiadali na zapytania Niechludowa.
Niechludow dojrzał konwojowego oficera już po drugim dzwonku. Oficer, odgarniając krótką ręką obwisłe w dół wąsy, wymyślał za coś feldfebla.
— Czego pan potrzebuje? — spytał Niechludowa.
— Tam w wagonie jakaś kobieta rodzi, myślę, że trzebaby...
— No, to niech rodzi. To będzie wiadomo — odparł oficer, idąc do swego wagonu machając raźnie krótkiemi rękami.
Wtem nadszedł konduktor z gwizdawką w ręce; dał się słyszeć ostatni dzwonek, gwizd, płacz i lament między odprowadzającymi, oraz między kobietami.
Niechludow stał przy Tarasie na platformie i patrzył, jak jedne za drugiemi wlokły się leniwo wagony, z okratowanemi oknami i widniejącemi wewnątrz ogolonemi głowami mężczyzn. Potem przesunął się pierwszy żeński wagon, w oknach którego widać było głowy aresztantek w krzyżówkach, potem drugi wagon, zkąd dochodziły ciągłe, bezustanne jęki chorej kobiety, wreszcie wagon, gdzie jechała Masłowa. Razem z innemi kobietami stała przy oknie i patrząc na Niechludowa, uśmiechała się żałośnie.







  1. W początku 80 roku pięciu aresztantów umarło jednego dnia od porażenia słonecznego podczas, gdy przeprowadzano ich z zamku Butyrskiego na stacyę w Niżnim-Nowogrodzie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Gustaw Doliński, Lew Tołstoj.