Zmartwychwstanie (Tołstoj, 1900)/Część druga/XXXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Zmartwychwstanie
Podtytuł Powieść
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1900
Druk Biblioteka Dzieł Wyborowych
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Gustaw Doliński
Tytuł orygin. Воскресение
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXI.

Niechludow szedł równie szparkim krokiem jak i aresztanci, ale chociaż był lekko ubrany i miał na sobie letni paltot, zrobiło mu się gorąco straszliwie, a szczególniej duszno od pyłu i spokojnego, gorącego powietrza, co zda się zatrzymało i zamarło w ulicach miasta. Przeszedłszy tak jedną czwartą wiorsty, siadł w dorożkę i kazał się wieźć naprzód, ale wpośrodku ulicy, w pełnem słońcu, było jeszcze goręcej. Usiłował zebrać myśli o wczorajszem przemówieniu się ze szwagrem swoim, ale teraz myśli te nie nurtowały go tak, jak przedtem rano. Przesłoniły je jakoby inne, nowe wrażenia, wywołane pochodem więźniów. Głównie zaś dlatego, że było tak gorąco. Koło parku, w cieniu drzew, stali dwaj mali uczniowie-realiści i zdjąwszy czapki, przyglądali się klęczącemu przed nimi roznosicielowi lodów. Jeden z chłopców widocznie już się nasycił i oblizywał rogową łyżeczkę, drugi oczekiwał niecierpliwie na kubeczek, w który przekupień nakładał mu coś żółtego.
— Gdzieby tu można napić się czegośkolwiek? — spytał Niechludow dorożkarza, uczuwając nagłe pragnienie.
— Zaraz tutaj będzie traktyernia — odpowiedział dorożkarz, i skręciwszy na rogu, podwiózł Niechludowa pod zajazd z wielkim szyldem.
Tłusty właściciel w koszuli stał za kontuarem, i nie mając nic do roboty, ziewał, zaś dwaj kiedyś może czysto ubrani posługacze, bezczynnie stojący przy słupach, z ciekawością przyglądali się niezwykłemu gościowi i ofiarowali swoje usługi.
Niechludow poprosił o selcerską wodę i siadł zdala od okna, przy małym stoliczku, nakrytym brudną ceratą.
Dwaj mężczyźni siedzieli przy stole, na którym stały przybory do herbaty i butelka z białego szkła. Ocierali z czoła pot, rozmawiając i wyliczając coś zgodnie.
Jeden z nich był brunetem łysym, z takim samym krążkiem czarnych włosów na głowie, jak Ignacy Nikoforowicz. To znów nasunęło Niechludowowi na myśl wczorajszą rozmowę ze szwagrem i chęć widzenia się z siostrą i z nim, przed odjazdem jeszcze.
— Ledwie, że zdążę wpaść przed wyjazdem — pomyślał. — Lepiej napiszę list.
I poprosił o ćwiartkę papieru, kopertę i markę. Popijając zimną sodową wodę, jął obmyślać, co w liście napisze. Lecz myśli jego rozproszyły się i w żaden sposób nie mógł ułożyć przyzwoitego listu.
„Kochana Natalko, nie mogę wyjechać pod przykrem wrażeniem wczorajszej mojej rozmowy z Ignacym Nikiforowiczem...“ — zaczął. — A co dalej? Przepraszać go, za to, com wczoraj powiedział? Powiedziałem to, com myślał. Może pomyśli, że zmieniłem zdanie. A przytem to wtrącanie się, do moich spraw osobistych... Nie, nie mogę!
I uczuł znów nienawiść do tego obcego, zarozumiałego, nie rozumiejącego go zupełnie człowieka. Niechludow list nieskończony włożył do kieszeni i zapłaciwszy rachunek, wyszedł na ulicę i pojechał za partyą aresztancką.
Upał wzmagał się coraz bardziej. Ściany i kamienie dyszały rozpalonem powietrzem. Niechludow poczuł coś w rodzaju oparzenia, gdy gołą ręką dotknął się lakierowanego skrzydła dorożki.
Koń szedł kłusa, stukając podkowami po nierównym bruku; dorożkarz drzemał bezustannie, kiwając się na koźle. Niechludow zaś siedział, bezmyślnie patrząc przed siebie. Na zakręcie ulicy, naprzeciw bramy wielkiego domu, stała gromadka ludzi i straż z karabinem. Niechludow zatrzymał dorożkarza.
— Co się stało? — zapytał stróża.
— Coś tam z aresztantem.
Niechludow wysiadł z dorożki i podszedł do skupionej gromadki ludzi, na nierównych kamieniach, koło chodnika, z głową niżej od nóg położoną, leżał niemłody aresztant, z rudą brodą, o twarzy czerwonej z długim, spłaszczonym nosem, w szarym kaftanie i spodniach. Leżał na wznak, rozkrzyżowawszy ręce, pokryte piegami, wysoką piersią wstrząsał dreszcz konwulsyjny, a oczy krwią nabiegłe, patrzyły w niebo szeroko rozwartą źrenicą.
Nad nim stali: nachmurzony strażnik, roznosiciel, pocztylion, jakiś urzędniczyna, stara kobieta z parasolką i krótko ostrzyżony chłopczyna z pustym koszykiem.
— Osłabło to, zbiedniało w zamku, a teraz prowadzą ich w samo najgorsze piekło — wygłosił urzędnik, zwracając się do Niechludowa.
— Wymrze to — mówiła płaczliwym głosem stara kobieta z parasolką.
— Trzeba mu rozwiązać koszulę — radził pocztylion.
Strażnik drżącemi, tłustemi palcami, zaczął niezgrabnie rozwiązywać tasiemki na czerwonej, nabrzmiałej szyi. Był widocznie zmieszany i poruszony tem, co zaszło, uważał jednak za konieczne zwrócić się do zebranej gromadki ciekawych.
— Czego tu stoicie? I tak gorąco — zasłaniacie jeszcze od wiatru.
— Doktór powinien dawać świadectwa. Słabych powinni zostawiać. A to, popędzili ledwie żywego — mówił urzędnik, chełpiąc się jakoby swoją znajomością praw urzędowych.
Strażnik rozwiązał wreszcie tasiemki od koszuli, wyprostował się i obejrzał.
— Rozejdźcie się — mówię. — To nie wasza rzecz, cóż to nie widzieliście, czy co? — mówił, zwracając się do Niechludowa, lecz nie wyczytawszy w jego wzroku potwierdzenia słów swoich, zwrócił się do konwojowego żołnierza.
Ale żołnierz stał opodal, oglądając się gapiowato i był zupełnie obojętny na to, co za plecami jego robił strażnik.
— Ale, ale, nie nasza to sprawa, a ludzi morzyć głodem to wasza sprawa?
— Aresztant, aresztantem, ale zawsze taki człowiek, jak i każdy — mówiono w tłumie. Połóżcie mu głowę wyżej i dajcie mu pić — ozwał się Niechludow.
— Poszli już po wodę — odrzekł strażnik i wziąwszy aresztanta pod pachę, z trudem przewlókł go trochę wyżej.
— Cóż to za tłum? — dał się słyszeć nagle głos groźny rozkazujący i do stojącej gromadki zbliżył się szybkim krokiem nadzorca przytułku, w niezwykle czystym, błyszczącem kitlu i w jeszcze bardziej błyszczących wysokich butach. — Rozejdźcie się. — Niczego się tu nie doczekacie! — krzyknął na tłum, nie wiedząc jeszcze, dlaczego ten tłum zebrał się tutaj.
Gdy podszedł bliżej i ujrzał umierającego aresztanta, pokiwał tylko głową, jakby oczekiwał tego samego, i zwrócił się do strażnika.
— Coż tam?
Strażnik odpowiedział, że szła partya i aresztant upadł, a konwojowy oficer kazał go tu zostawić.
— No cóż, trzeba go do cyrkułu odwieźć. — Dorożka!
— Stróż poleciał, sprowadzi — odparł strażnik, salutując.
Urzędnik zaczął coś mówić o niezwykłym upale.
— To twoja rzecz. — Co? — Ruszaj w swoją drogę — przemówił nadzorca i surowo nań spojrzał, a urzędniczyna zamilkł odrazu.
— Trzeba mu dać pić — rzekł Niechludow.
Nadzorca spojrzał groźnie na Niechludowa, ale nic nie powiedział. Gdy jednak stróż przyniósł nieco wody w kwarcie, kazał strażnikowi, aby napoił aresztanta. Strażnik uniósł nieco opadłą w tył głowę i pospiesznie wlał mu wody w usta, ale aresztant nie przyjmował już nic. Woda spływała po brodzie, mocząc na piersiach kaftan i brudną, pasiastą koszulę.
— Wylej mu na głowę! — zakomenderował nadzorca, i strażnik zdjąwszy płaską czapkę, wylał wodę na rude, kędzierzawe, włosy i na gołą czaszkę.
Oczy aresztanta, patrzące z przerażeniem w górę, otworzyły się jeszcze szerzej, ale nie polepszyło mu się nic. Po twarzy ściekały brudne smugi wody z kurzem, ale usta łapały bezustannie powietrze i całem ciałem wstrząsał dreszcz konwulsyjny.
— A to co za jeden? Brać go — zwrócił się nadzorca do strażnika, wskazując na dorożkarza Niechludowa. — Dawaj! Hej! Ty!
— Zajęty — odparł chmurno, nie podnosząc oczu dorożkarz.
— To mój furman — powiedział Niechludow — ale proszę go wziąć. Ja zapłacę — dodał, zwracając się do dorożkarza.
— No, czegóż stoicie? — krzyknął nadzorca. — Brać go!
— Nie trzeba, wielmożny panie, ja go i tak powiozę — rzekł strażnik, sadowiąc się przy umierającym i chwytając go silnem ramieniem w pół. Żołnierz podniósł nogi aresztanta obuto w łapcie i wsunął je pod kozioł.
Nadzorca obejrzał się, a ujrzawszy na szosie płaską czapkę więźnia, podniósł ją i włożył na opadającą w tył, mokrą głowę.
— Marsz! — zakomenderował.
Dorożkarz obrócił się ze złością, pokiwał głową i za żołnierzem konwojowym zawrócił do więzienia.
Strażnik, siedzący z aresztantem, podtrzymywał bezustannie kiwające się bezwładnie ciało. Żołnierz, idący obok, poprawiał nogi. Niechludow udał się za nimi.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Gustaw Doliński, Lew Tołstoj.