Strona:PL Tołstoj - Zmartwychwstanie.djvu/426

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Urzędnik zaczął coś mówić o niezwykłym upale.
— To twoja rzecz. — Co? — Ruszaj w swoją drogę — przemówił nadzorca i surowo nań spojrzał, a urzędniczyna zamilkł odrazu.
— Trzeba mu dać pić — rzekł Niechludow.
Nadzorca spojrzał groźnie na Niechludowa, ale nic nie powiedział. Gdy jednak stróż przyniósł nieco wody w kwarcie, kazał stażnikowi, aby napoił aresztanta. Strażnik uniósł nieco opadłą w tył głowę i pospiesznie wlał mu wody w usta, ale aresztant nie przyjmował już nic. Woda spływała po brodzie, mocząc na piersiach kaftan i brudną, pasiastą koszulę.
— Wylej mu na głowę! — zakomenderował nadzorca, i strażnik zdjąwszy płaską czapkę, wylał wodę na rude, kędzierzawe, włosy i na gołą czaszkę.
Oczy aresztanta, patrzące z przerażeniem w górę, otworzyły się jeszcze szerzej, ale nie polepszyło mu się nic. Po twarzy ściekały brudne smugi wody z kurzem, ale usta łapały bezustannie powietrze i całem ciałem wstrząsał dreszcz konwulsyjny.
— A to co za jeden? Brać go — zwrócił się nadzorca do strażnika, wskazując na dorożkarza Niechludowa. — Dawaj! Hej! Ty!
— Zajęty — odparł chmurno, nie podnosząc oczu dorożkarz.
— To mój furman — powiedział Niechludow — ale proszę go wziąść. Ja zapłacę — dodał, zwracając się do dorożkarza.
— No, czegóż stoicie? — krzyknął nadzorca. — Brać go!
— Nie trzeba, wielmożny panie, ja go i tak powiozę — rzekł strażnik, sadowiąc się przy umierającym i chwytając go silnem ramieniem w pół.