Zmartwychwstanie (Tołstoj, 1900)/Część druga/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Zmartwychwstanie
Podtytuł Powieść
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1900
Druk Biblioteka Dzieł Wyborowych
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Gustaw Doliński
Tytuł orygin. Воскресение
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

Powróciwszy do miasta, dziwnych doznawał wrażeń. Przyjechał do mieszkania wieczorem. We wszystkich pokojach czuć było naftalinę. Służba, zmęczona pakowaniem, nawet pokłóciła się między sobą przy tej robocie. Pokój Niechludowa, wprawdzie był umeblowany jeszcze, ale pełen pak i kuferków, tak, że przejść było niepodobna. Postanowił przeto przenieść się nazajutrz do hotelu, poleciwszy gospodyni pakowanie dalsze, aby wszystko było gotowe na przyjazd siostry jego, która ostatecznie rozporządzi, co uczynić z pozostałemi ruchomościami.
Nazajutrz znalazł, niedaleko od więzienia, w pierwszym hotelu, parę nieco brudnych i skromnie urządzonych pokojów, a poleciwszy, żeby tam przeniesiono z domu potrzebne rzeczy, udał się do adwokata.
Powietrze było chłodne, jak zwykle po deszczach i burzach wiosennych. Niechludow zmarzł w letnim paltocie, więc przyśpieszał kroku, aby się ruchem rozgrzać. Idąc, porównywał to, co widział na wsi, z tem, co się oczom jego przedstawiało w mieście. Przechodząc koło sklepów z rybami, mięsem i gotową odzieżą, podziwiał rumianych i wypasionych sklepikarzy, dziwny stanowiących kontrast z mizerną i nędzną wiejską ludnością. Tak samo wypasieni byli dorożkarze, grubi w karku, potężni w barach i lędźwiach, z ogromnemi guzami w stanie. Tęgie chłopy i rozrosłe znajdowały się pomiędzy szwajcarami w czapkach z galonem, niby dragony wyglądały pokojówki w fartuszkach, a już nadewszystko tędzy dorożkarze I-ej klasy, z podgolonym karkiem, rozparci na kozłach, patrzący z lekceważeniem i pogardą na przechodniów.
— Więc to ciż sami chłopi bezrolni, wędrujący ze wsi do miasta? — pytał sam siebie.
Jedni z nich trafili na przyjazne okoliczności i obecnie udają panów, drudzy, zamiast poprawy losu, trafili z deszczu pod rynnę. Do tych ostatnich należeli szewcy, pracujący w oknie sutereny jednego z domów, praczki zmęczone i mizerne, stojące przy baliach niedaleko okien, przez które buchała para z gorących mydlin — i ci dwaj malarze pokojowi, w fartuchach, zawalani farbą, których mijał na chodniku, chudzi, zmęczeni, nieśli wiadro z farbą i postawiwszy je na ziemi, łajali się wzajemnie.
Dalej spotykał po drodze poczerniałych i brudnych furmanów, oberwanych i opuchłych żebraków i żebraczki z dziećmi, proszące o jałmużnę na rogach ulic. Podobne twarze widać było przez okna garkuchni, a pomiędzy tymi przygodnymi gośćmi z poczerwieniałem licem, przesuwała się służba w białych fartuchach, a na ulicę dochodził gwar zmieszanych głosów i pijane hulaszcze pieśni.
— Poco oni tu przyszli? — pytał Niechludow, wdychając razem z pyłem ulicznym przyskwar i swąd starego masła i przykrą woń świeżej farby.
Na nierównym bruku wozy ładowne łomem żelaznym, huczały tak niemiłosiernie, że aż dzwoniło w uszach i przewracało się w głowie. Chcąc wyminąć prędzej przykry hałas, przyspieszył kroku, wtem usłyszał wymówione swoje nazwisko. Zatrzymał się i ujrzał przed sobą w perelotce, zaprzężonej dzielnym rysakiem, wojskowego, z podkręconemi do góry wąsami, z twarzą pełną i świecącą, który w uśmiechu okazywał niezwykle białe zęby.
— Niechludow — czy mnie wzrok nie myli?
Niechludow patrzył zadowolony.
— Szenböck! — zawołał radośnie. — Ale zaraz pomiarkował, że nie było z czego się cieszyć. Był to ten sam Szenböck, co wstąpił po niego do ciotek, jadąc na wojnę. Niechludow nie widział go od tej pory, ale słyszał, że pomimo ogromnych długów, dziwnym sposobem żył ciągle w kółku bogatych ludzi. Miał i obecnie tęgą i wesołą minę.
— No, jakież to szczęście, żem cię złapał. Nikogo niema w mieście. Postarzałeś, kochanku — rzekł, wysiadając z dorożki. — Poznałem cię tylko po chodzie. Pójdziemy razem na obiad. Gdzież tu u was można zjeść jako tako?
— Nie wiem, czy czas znajdę — rzekł Niechludow, myśląc tylko o tem, jakby się uwolnić od kolegi, nie obraziwszy go. — Cóż cię tu sprowadza?
— Interesy, mój drogi, interesy opieki do tyczące. Jestem opiekunem. Prowadzę interesy Siemianowa, wiesz, magnat. Rozrzedzenie mózgu, a ziemi 54 tysiące dziesięcin — rzekł z miną tryumfującą, jakby sam był dziedzicem tych olbrzymich włości. — Interesy zagmatwane. Ziemię dzierżawili chłopi. Nic nie płacili. Zaległości zebrało się 80 tysięcy. Zmieniłem wszystko w ciągu roku, dałem opiece 70% więcej dochodu. No cóż? Chwacko! — przemówił z przechwałką.
Niechludow zrozumiał obecnie, jakiem jest źródło dochodu Schenböcka.
— Jakby się od niego uwolnić? — myślał, patrząc na wypasłą, świecącą twarz, sterczące, wypomadowane wąsy i słuchając gadaniny o dochodach, procentach i dobrej restauracyi.
— Więc gdzie pójdziemy na obiad?
— Nie mam dziś chwili czasu — rzekł Niechludow, patrząc na zegarek.
— Więc słuchaj. Wieczorem wyścigi. Będziesz?
— Nie, nie będę.
— Przyjedź. Swoich koni nie mam, ale trzymam za Grzesiem. Pamiętasz. Konie dobre. Przyjeżdżaj, pójdziemy razem na kolacyę.
— Nie jadam kolacyi — rzucił Niechludow, uśmiechając się.
— Cóż znowu? Gdzie idziesz teraz? Podwiozę cię.
— Do adwokata. Zaraz na rogu mieszka.
— A wiem. Coś tam masz jakiegoś w więzieniu. Mówili mi Korczaginowie — rzekł, śmiejąc się Szenböck. — Wyjechali już. Co takiego? Opowiedz.
— Tak jest rzeczywiście. Ale gdzież opowiadać na ulicy.
— Wiem, wiem. Zawsze byłeś dziwakiem. Więc słowo — przyjedziesz na wyścigi?
— Nie mogę... i nie mogę i nie mam ochoty... Nie gniewaj się na mnie, mój kochany.
— Gniewać się! Gdzie stoisz? — I twarz jego spoważniała, namyślał się, jakby chciał coś przypomnieć. W tym wyrazie twarzy była jakaś bezmyślność i tępość umysłu.
— Zimno — paskudnie, co?!
— Tak, tak.
— Sprawunki masz? — spytał, zwracając się do dorożkarza.
— Bywaj zdrów, bardzo mi przyjemnie, żem cię spotkał — rzekł Szenböck. I ścisnąwszy krzepko rękę Niechludowa, siadł w dorożkę, machając przed opasłą twarzą ręką w białej, zamszowej rękawiczce i uśmiechając się z przyzwyczajenia.
— Czyż ja rzeczywiście byłem takim? — myślał Niechludow, idąc do adwokata.
— Jeśli nie byłem zupełnie takim, to chciałem być czemś podobnem i w ten sposób zamierzałem przepędzić cale życie.
Adwokat przyjął natychmiast Niochludowa i rozgadał się o sprawie Mienszowych, którą przejrzał i zadziwił się bezpodstawnością oskarżenia.
— Szczególna sprawa! Być może, iż sam właściciel podpalił się, aby wziąć ubezpieczenie, ale co ważniejsza, że wina Mienszowych niedowiedziona. Niema żadnych dowodów, ani poszlak...
To zbyteczna gorliwość sędziego śledczego i niedbalstwo prokuratora. Jeśli tylko sprawa będzie sądzona tu, wygram i żadnego honoraryum nie chcę. Prośbę Teodozyi Biriukowej na imię Najwyższe — napisałem, jeśli pan jedzie do Petersburga, weź pan, podaj, poproś. A inaczej, zapytają tylko i nic nie zrobią. Więc postaraj się pan u osób mających stosunki w komitecie próśb. Więc już wszystko?
— Jeszcze nie — piszą mi...
— Eh, to pan jesteś niby lejek, przez który płyną wszystkie prośby z zamku. To już za wiele.
— Ależ to szczególna sprawa. Opowiem w krótkości.
— Cóż takiego dziwnego?
— Wszystko. Rozumiem uriadnik... Ale prokurator przecież, to człowiek nie głupi.
— Tu piesek zakopany! Właśnie... Pan myślisz, że prokuratorzy i sędziowie to ludzie rozumni i liberalni! Może kiedyś byli nimi, ale nie teraz. To czynowniki, myślący tylko o dniu 20-tym każdego miesiąca, kiedy im pensyę wypłacają.
Bierze pensyę, pensya mu nie wystarcza i to całe zajęcie i kłopot cały. Na tem gruntują się wszelkie przekonania i zasady. Będą oskarżać, sądzić, wysyłać do katorgi, kogo pan chcesz. Ja zawsze mówię do członków sądu, że czuję dla nich wdzięczność, bo gdyby nie ich. przyrodzona dobroć, wszyscybyśmy gnili w więzieniu. A każdego z nas pozbawić praw i wysłać do miejsc mniej oddalonych, to rzecz niezmiernie łatwa i prosta.
— Jeśli więc wszystko zależy od samowoli prokuratora, od osobników, mogących zastosować lub nie zastosować literę prawa — po jakiegoż licha sądy?
Adwokat śmiał się do rozpuku.
— Panie, cudowne pan stawia zapytanie! To, proszę pana, filozofia! Można i o tem gadać. Przyjedź pan w sobotę. Spotka pan u mnie uczonych, literatów, artystów. Wtedy pogadamy o „zadaniach ogólnych” i „kwestyach społecznych” — rzekł adwokat, ze szczególnie ironicznym patosem wymawiając „ogólne zadania.“ — Pan moją żonę zna. Więc proszę bardzo. W sobotę.
— Będę się starał — rzekł Niechludow, myśląc w duchu, że jeżeli o co będzie się starał, to o to, ażeby nie być u adwokata na zebraniu uczonych, literatów i artystów, i nie słuchać rozpraw na temat ogólnych zadań i celów społecznych. Śmiech, z jakim przyjął adwokat słowa Niechludowa o powołaniu i znaczeniu sądów, ton, z jakim mówił „o filozofii“ i „kwestyach społecznych“, dał mu już wyobrażenie, jak pojmują ludzie tej sfery, stanowisko i zadania obywatelskie. Dosyć miał takiego świata i takich ludzi i takich pojęć, jakie Szenböck głosił i jemu podobni. Ale nie ciągnęło go nic i obcym mu był ten krąg społeczny, w którym obracał się adwokat i jego przyjaciele.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Gustaw Doliński, Lew Tołstoj.