Zima pośród lodów/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Zima pośród lodów
Wydawca Ferdynand Hösick
Data wyd. 1880
Druk S. Burzyński
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stanisław Marek Rzętkowski
Tytuł orygin. Un hivernage dans les glaces
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.
Trzęsienie lodów.

W dni kilka późniéj Nieustraszony napotkał na swéj drodze nieprzebyte zapory. Osada pracowała ciągle z siekiérami i oskardami w ręku; musiano nawet użyć prochu do rozsadzania olbrzymich mas lodowych.

W dniu 12 września morze przedstawiało tylko niezmierzoną, jednolitą płaszczyznę lodową bez wyjścia, która otaczała okręt, nie pozwalając mu ani postąpić naprzód, ani się cofnąć lub wykręcić. Zima już się więc rozpoczęła, wraz ze wszystkiemi niebezpieczeństwami i cierpieniami, i należało pomyśléć o odpowiedniém siedlisku.
Morze przedstawiało niezmierzoną płaszczyznę lodową.
W téj chwili Nieustraszony znajdował się mniéj więcéj pod dwudziestym piérwszym stopniem długości zachodniej i siedemdziesiątym szóstym szérokości północnéj, u wejścia do zatoki Gaël-Hamkes.

Jan Cornbutte przedsięwziął piérwsze starania około odnalezienia wygodnego zimowiska. Przedewszystkiém należało wynaléźć bezpieczną przystań, w któréjby statek znalazł skuteczną od wichrów i parcia pękających lodów. Ziemia, oddalona ztąd o jakie mil dziesięć na zachód, mogła była przedstawiać najpewniejsze schronienie, potrzeba było zatém po niéj się rozpatrzyć.
W dniu 12 września puszczono się zatém w drogę małą gromadką, złożoną z Vaslinga, Penellana, Gradlina i Turquiette’a, pod kierunkiem samego kapitana. Każdy z nich niósł zapasy na dwa dni, bo nie było prawdopodobieństwa aby wycieczka dłużéj potrwać mogła; prócz tego wzięto skóry bawole, do obwijania się w nie podczas snu.
Śniég, który spadł w wielkiéj obfitości i który jeszcze dostatecznie nie stwardniał od mrozu, opóźniał i utrudniał pochód. Nasi marynarze grzęźli w nim często po pas, można więc było postępować z największą tylko ostrożnością, aby nie zginąć w jakiéj ukrytéj szczelinie. Penellan, który brnął na czele, sondował bezustannie żelaznym drągiem głębokość śniegu i wskazywał bezpieczną drogę towarzyszom.
Około piątéj godziny wieczorem mgła nieprzedarta pokryła płaszczyznę i gromadka nasza musiała się zatrzymać. Penellan zajął się natychmiast wyszukaniem jakiego lodowca, któryby ich osłaniał od wiatru. Po spożyciu posiłku, z wielkim żalem iż nie było żadnych rozgrzéwających napojów, marynarze rozciągnęli skóry bawole, obwiązali się niémi, ułożyli jeden przy drugim i... sen wkrótce zamknął ich znużone powieki.
Nazajutrz rano Jan Cornbutte i jego towarzysze spostrzegli, iż śniég, który padał przez noc całą, przysypał ich prawie na stopę grubości. Na szczęście, bawole skóry były nieprzemakalne, a śniég przyczynił się do zabezpieczenia ich wewnętrznego ciepła, bo uczynił niemożliwém jego promieniowanie.
Kapitan dał wkrótce znak do pochodu i, około południa, gromadka marynarzy dostrzegła nareście wybrzeże ku któremu zmierzała. Olbrzymia masa lodowa, stércząca prostopadle, wznosiła się imponująco nad brzegiem morza, a jéj wierzchołek, poszarpany w różne szczerby i zęby, przedstawiał szczególniejsze zjawisko lodowéj krystalizacyi. Miliardy ptaków wodnych zerwały się, ujrzawszy nadchodzących, a foki, które się ociężale poruszały na brzegu, za zbliżeniem gromadki zanurzyły się pośpiesznie w falach.
— Dzięki Bogu — zawołał Ponellan — przynajmniéj nie zbraknie nam futer i mięsa!
— Te zwierzęta — zauważył Cornbutte — musiały już widziéć ludzi, bo inaczéj, w tych samotnych okolicach, nigdy przez nich nienapastowane, nie byłyby teraz tak dzikie i płochliwe.
— Zapewne Grenlandczycy odwiédzają te strony — wtrącił Vasling.
— Nie zdaje mi się — zaprzeczył roztropnie Penellan — boć przecie znaleźlibyśmy tu jakieś ślady koczowisk, albo choćby szałasów. Hej! kapitanie — zawołał, wdarłszy się jednocześnie na wyniosły wzgórek — pójdźcie-no tutaj! Widzę ztąd miejscowość, która nas wybornie zabezpieczy od burz i wichrów!
— Za mną, towarzysze! — zawołał Cornbutte, i wkrótce wszyscy znaleźli się obok Penellana.
Bretończyk miał słuszność. Ziemia w jednym punkcie wznosiła się i wydłużała kulisto, stanowiąc wyborny przylądek i rodzaj zatoki, mającéj z milę obszaru w swojém zagłębieniu. Śród téj zatoki pływały lody ruchome, a morze, zasłonięte od mroźnych wiatrów północnych, było tu niezamarznięte.
To miejsce na zimową siedzibę było wyborne. Należało sprowadzić tu okręt, lecz Jan Cornbutte zauważył, że płaszczyzna lodowa była tak grubą, iż wyrąbanie w niej przejścia dla statku było istotném niepodobieństwem. Należało więc szukać innéj przystani, ale wszelkie starania pod tym względem były próżnemi. Okolica przedstawiała niezmierną płaszczyznę i była wystawiona na całą siłę wichrów północnych. Ta okoliczność zmartwiła kapitana, i to témbardziéj, że Vasling niezbitemi argumentami starał się dowieść, że położenie jest jak najgorsze. Penellan zato, wedle zwyczaju, i teraz usiłował podtrzymać odwagę towarzyszów, mówiąc po staremu, iż „niéma tego złego, coby na dobre nie wyszło“.
Ponieważ poszukiwania w stronie północnéj nie powiodły się, należało przeto szukać przystani zimowéj dla okrętu w okolicy południowéj. Trzeba się było wrócić i to bez wahania. Nasza gromadka istotnie téż zawróciła na drogę ku okrętowi, z tém większym pośpiechem, że i zapasy żywności już się wyczerpywały. Jan Cornbutte przez całą drogę upatrywał jakiegoś możliwego przejścia, albo szczeliny, któraby się dała rozszérzyć na kanał dla statku — lecz napróżno.
Około wieczora, marynarze zbliżyli się do miejsca, w którém nocowali poprzedniego dnia. Od rana prawie śniég nie padał wcale, mogli więc rozpoznać ślady swojego ciała, odciśnięte na płaszczyźnie. Należało i teraz spocząć tutaj, okrywszy się przeto swojemi skórami bawolemi, legli i wkrótce posnęli.
Penellan, wielce udręczony niepowodzeniem wyprawy, spał źle i niespokojnie. Budził się cochwila, i naraz, śród takiego przebudzenia, uwagę jego zwrócił oddalony i głuchy łoskot.
Wytężył słuch, a ów łoskot tak mu się dziwnym wydał, że targnął Jana Cornbutta za ramię, budząc go.
— Co tam? — mruknął kapitan, według żeglarskich nawyknień zawsze czujny, choćby przebudzony z największego snu.
— Posłuchaj-no, dowódzco — odrzekł Penellan.
Łoskot wzrastał z gwałtowną szybkością.
— Nie może to być grzmot w tych północnych stronach — zauważył Cornbutte, wstając.
— A ja sądzę że to gromada białych niedźwiedzi zbliża się ku nam — odrzekł Penellan.
— Do diabła!... Żeby nas tylko te bestye nie spostrzegły!
— Bądźcobądź, najrozsądniéj będzie przygotować się do tych miłych odwiédzin — mruknął Penellan. — Rozpoczynający walkę najczęściéj ją wygrywa.
Rzekłszy to, Penellan, uzbrojony w strzelbę, wdarł się na pagórek, który ich zasłaniał. Ciemności były nieprzejrzane, okolica mgłą zasłonięta, nie można więc było nic ujrzéć, ale nowy wypadek przekonał wkrótce, że łoskot straszliwy nie pochodził bynajmniéj z zewnątrz. Jan Cornbutte, znalazłszy się przy boku Penellana, zauważył że odgłosy, które wreszcie zbudziły towarzyszy, dawały się słyszéć z pod nich.
Groziło im w téj chwili straszliwe niebezpieczeństwo. Z łoskotem, który miał wiele podobieństwa do grzmotu, połączyło się wkrótce silne wstrząśnienie płaszczyzny lodowéj. Kilku marynarzy straciło równowagę i upadło.
— Baczność! — zawołał Penellan.
— Baczność! — powtórzyli inni.
— Turquiette, Gradlin, gdzie jesteście!?
— Tutaj — odrzekł Turquiette, strząsając śniég, który go przysypał.
— A gdzie Vasling? — zawołał kapitan.
— Jestem, dowódzco, lecz zdaje mi się, że jesteśmy zgubieni!
— Niekoniecznie — odrzekł Penellan — kto wié, może właśnie jesteśmy ocaleni!
Zaledwie Bretończyk wymówił te słowa, gdy przerażający trzask zagłuszył go zupełnie. Płaszczyzna pękła przez całą swą długość, a majtkowie musieli się uczepić lodowca, który się chwiał nad nimi. Jakby naprzekór słowom Penellana, znaleźli się w téj chwili śród najokropniejszego niebezpieczeństwa, ponieważ trzęsienie trwało w całéj swéj sile. Lody „podniosły kotwicę,“ wedle wyrażenia marynarzy. Drżenie to przerażające trwało blizko dwie godziny i zdawało się, że lada chwila przepaść otworzy się pod stopami strwożonych żeglarzy. Całą noc przepędzili tu w śmiertelnéj obawie, że każdy krok może ich przyprawić o zgubę, i przez cały ten czas byli pewni, że lada chwila morze pochłonie ich bez litości.
Z piérwszym brzaskiem dnia niespodziéwany widok przedstawił się ich oczom. Płaszczyzna, jednolita wczoraj, obecnie potrzaskana i porozdzielana była w różnych kierunkach, a okoliczność ta sprawiła, że teraz statek z łatwością będzie mógł znaleść drogę, którą się dostanie do owéj wygodnéj przystani, odkrytéj przez Penellana.
Piérwsza myśl Jana Cornbutte była o jego Nieustraszonym.
— Biédny mój statek! — zawołał. — On niezawodnie zginął!
Na twarzach jego towarzyszów odbił się w téj chwili wyraz przygnębienia i rozpaczy. Utrata okrętu zwiastowałaby im śmierć nieuniknioną.
— Odwagi, przyjaciele! — rzekł Penellan. — Mam nadzieję, że trzęsienie straszliwe, które nas takiéj nabawiło trwogi, kto wié czy nie otworzyło nam drogi do przystani, w któréj możemy przepędzić zimę. Ależ co ja widzę! Oto nasz statek, nasz Nieustraszony, tylko o jaką milę bliżéj posunięty przez burzę i wichry!
Wszyscy, na ten widok, rzucili się naprzód, i to tak nieuważnie, że Turquiette upadł w głęboką szczelinę i byłby w niéj niezawodnie zginął, gdyby nie Cornbutte, który go z niéj wyciągnął za kaptur. Niebaczność swą opłacił zimną kąpielą. Śród ostréj zimy — rzecz wcale niewygodna.
Rzeczywiście, statek zbliżył się o dwie mile. Po wielu usiłowaniach, gromadka nasza znalazła się przy nim i ujrzała go w najlepszym stanie; ster tylko, który można było zastąpić innym lody pogruchotały na drzazgi.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Stanisław Marek Rzętkowski.