Zemsta za zemstę/Tom pierwszy/XXX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Zemsta za zemstę
Podtytuł Romans współczesny
Tom pierwszy
Część pierwsza
Rozdział XXX
Wydawca Arnold Fenichl
Data wyd. 1883
Druk Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz T. Marenicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXX.

Brama się zamknęła.
Klaudyusz i jego żona powrócili do zamku.
— Milion kroć sto tysięcy djabłów! — rzekł głośno rozjątrzony Leopold, — trzeba się z tąd wynosić, gdyż inaczej strasznie mnie wyprzedzą! — Czyż-by wszystkie moje najzręczniejsze kombinacye zwróciły się przeciwko mnie?... — Czyż się już na nic nie zdałem? — mamże stracić ślad Urszuli?...
Mówiąc te słowa, Lantier pewny, że go nikt nie słyszy, porywał wazony z kwiatami i rzucał je daleko od siebie.
Utworzywszy sobie tym sposobem drogę, skoczył na schodki i podparł ramieniem jedną ramę okienną.
Rama ta, otwierana latem, ustąpiła pod ciśnieniem, tworząc swobodne przejście, którém się Lantier wyśliznął.
W kilku susach przeskoczył dziedzinie, otworzył bramę i ujrzał się na pochyłéj drodze prowadzącéj do Romilly.
Tam stanął i słuchał.
Turkot powozu jeszcze się dawał słyszéć lecz już bardzo niewyraźnie z powodu odległości.
Lantier poskoczył.
Biegnąc zdjął okulary i swój szal, który mu przeszkadzał.
Na zakręcie, drogi ujrzał światło od latarń powozu.
Pędził jak lokomotywa.
Niebo było tak czarne jak atrament i noc była bardzo ciemna. — Wiatr dął gwałtownie; — duże płaty śniegu kręcące się w powietrzu zapowiadały zbliżanie zawiei, która wkrótce wybuchła, opóźniając nędznika, który zmuszony walczyć z burzą; biegł tylko z nadludzkim wysiłkiem.
Odległość powozu się zwiększała. — Turkot kół na śniegu stawał się co raz mniej wyraźniejszym.
Z Lantiera pot lał się kroplami, chociaż temperatura była bardzo nizka.
Futrzany surdut straszliwie mu ciężył.
Nie zatrzymując się, zdjął go i wziął pod pachę.
Blade i drżące światło latarń jeszcze się jednak ukazywało, ale już bardzo niewyraźnie.
Nagle znikło.
Powóz wjechał do miasta.
Odtąd już Leopolda nic nie kierowało, w pogoni.
Z ust jego wyrwało się nowe przekleństwo.
— Jeżeli nie jedzie na kolej, — rzekł z wściekłością, — to wszystko djabli wzięli!
Dysząc, prawie pozbawiony sił, dotarł do pierwszych domów i miasteczka, i wszedł na ulicę prowadzącą do dworca.
Oślepił go śnieg, który teraz padał bardzo gęsto, pędzony wichrem, od którego skrzypiały szalenie kręcące się chorągiewki i tłukły się słabo przymocowane okiennice.
Nareszcie dojrzał słabo oświetlony dworzec kolei.
Dochodząc do zamierzonego kresu, Lantier stanął, aby schwycić oddech i obejrzał się w około.
Ani powozu, — ani żywej duszy, — cisza najzupełniejsza, złowroga cisza, przerywana pogwizdem wichru.
Pozamykane domy zdawały się być uśpione.
Jeden tylko skromny zakład, w sąsiedztwie dworca, — „Kawiarnia podróżnych“, — był otwarty.
Leopold Wszedł do sali passażerskiéj na dworcu i niezastał w niéj nikogo.
Spojrzał na tarczę zegara, umieszczonego nad okienkiem kassowém.
— Za pięć minut jedenasta... — mruknął, — Jak też czas ucieka!...
Otwarły się drzwi, przepuszczając jakiegoś niższego officyalistę kolejowego.
Lantier zatrymał go.
— Mój panie, — zapytał, — czy nie mógłbyś mi pan powiedziéć, o któréj przechodzi najbliższy pociąg?
— Dokąd?
— Do Paryża.
— O jedenastéj minut trzydzieści pięć...
— A do Troyes?
— O jedenastéj minut trzydzieści cztery... — Obadwa pociągi krzyżują się na stacyi.
Czy żaden jeszcze nie poszedł w którą stronę?
— Od godziny, żaden.
— Dziękuję panu.
— Nie ma za co.
Officyalista wyszedł z sali passażerskiéj i Lantier został osłupiały i wściekły, mówiąc sam do siebie.
— Straciłem ślad, to rzecz widoczna!! — Ta Urszula nie jechała na stacye!... Powóz zawiózł ją gdzieindziej... — Cóż czynić? — Gdzie ją szukać?... — gdzie ją odnaleźć? Mój piękny plan upada i jestem zrujnowany jeszcze przed tém nim zostałem bogatym!!
Uczynił gest wściekłości, wyszedł z dworca i dodał zacisnąwszy zęby:
— Jednakże może nie wszystko jeszcze stracone... W Paryżu to, przy ulicy Piramid, przy domu notaryusza trzeba czuwać. — Nic mi nie pozostaje już do czynienia, lecz co tutaj było łatwém, tam będzie prawie niemożliwém i rezultat jest bardzo wątpliwym...
Zbiegły więzień czując, że mu się robi zimno, skierował się do „Kawiarni podróżnych“, któréj światło widział błyszczące przez szyby pokryte gęstą parą, jak gdyby przez mgłę.
Zaledwie przestąpił próg zakładu, gdy twarz jego zabłysła żywą radością.
Ujrzał Urszulę siedzącą samą przy małym stoliku i przeglądającą ryciny jakiegoś illustrowanego pisma.
— Widocznie szczęście mi sprzyja — pomyślał. — Trzymam tę dobrą panią i już jéj nie puszczę!...
Umieściwszy się jak można najdaléj od ochmistrzyni zmarłego Roberta Vallerand, kazał sobie podać kawałek zimnego mięsa i butelkę wina, gdyż tabliczki czekolady nie osobliwie zasyciły jego żołądek.
Gdy zegar kawiarni wskazał jedenastą i minut dwadzieścia pani Sollier zapłaciła za szklankę grzanego wina, które wypiła, wzięła mały skórzany woreczek leżący przy niéj na stole, i udała się na dworzec.
Lantier poczekał kilka sekund i poszedł za nią.
Dosyć znaczna liczba podróżnych stała u okienka, biorąc bilety.
Leopold wśliznął się za Urszulę i zadrżał, słysząc, że żądała biletu pierwszéj klassy do Troyes.
Zatém jechała do Troyes.
Ażeby jéj nie stracić z oka, trzeba jéj było towarzyszyć do tego miasta zkąd zbiegł i gdzie się narażał na poznanie i powtórne aresztowanie!
Czyż to nie było to samo, co rzucić się wilkowi w paszczę?...
Wahanie Lantiera, trwało tyle co błyskawica.
Po marzeniach o majątku, jemu teraz zdawało się niepodobieństwem żyć w nędzy. Lepiéj było wszystko stawić na kartę.
W skutek więc tego, zażądał biletu do Troyes, — biletu klassy drugiéj — nie przez oszczędność, lecz aby lepiéj pilnować Urszuli, nie będąc przez nią dostrzeżonym...
Upłynęło kilka minut.
Z daleka dał się słyszeć świst pary. — Pociąg stanął — otwarto sale passażerskie i podróżni jadący do Troyes wsiedli do wagonów.
Teraz Lantier zaprzestał wszelkich kombinacyj.
Kroki pani Sollier, miały mu wskazać drogę postępowania.
Sam jeden w przedziale wydobył z kieszeni cygaro i zaczął palić.
Odległość trzydziestu ośmiu kilometrów, dzieląca Romilly od Troyes, została przebytą w czterdzieści jedną minutę.
O kwadrans na pierwszą pociąg przybył do miejsca przeznaczenia.
Leopold wyskoczył na perron.
Urszula go już wyprzedziła.
Oddała bilet przy drzwiach wchodowych, przy których stali przedstawiciele hotelów, ofiarujący swoje usługi i swoje omnibusy.
Hotel Prefektury... — rzekła Pani Sollier.
Człowiek w ceratowym kaszkiecie, na lampasie którego wypisana była złotemi literami nazwa zakładu poskoczył ku niéj?
— Jestem, pani... — rzekł; — omnibus gotów; — czy pani ma bagaże.
— Tylko tę małą walizkę.
Ten wziął pakunek i wyszedł.
Za nim wyszła i Urszula.
Leopold usłyszał i pomyślał: — Żeby się djabli wzięli! — Hotel Prefektury! o dwa kroki od więzienia! — A jednak tammuszę pójść! — Przybędę wcześniej niż ona...
Oddał bilet, spiesznie wyszedł z dworca, nasunął swój szal aż po oczy i poprawił niebieskie okulary.
Śnieg padał ciągle lecz nie tak gęsty. — Wiatr się trochę uspokoił. — Lantier — jak nam wiadomo — znał wszystkie zakręty swego rodzinnego miasta, puścił się prosto przez labirynt ciasnych uliczek i stanął przed Hotelem Prefektury silnia oświetlonym.
— Czy jest numer wolny?
— Jest, ale pan w porę przybywa.
— Dla czego?
— Bo nam ich tylko dwa zostaje, a omnibus z kolei pewno nam przywiezie podróżnych...
— Proszę o lepszy z tych dwóch, z widokiem na ulicę, jeżeli można...
— Obadwa są jednakowe, na tém samém piętrze i obok siebie...Ale — w większym jest dwa łóżka...
— Ja jestem sam... — proszę o pokój z jedném łóżkiem...
— Dobrze panie, — proszę ze mną... Numer dwudziesty drugi.
W chwili gdy Leopold wchodził do pokoju, powóz hotelom stanął przed bramą. — Garson podpalił przygotowane już drzewo i spiesznie wyszedł.
Zbieg zamknął drzwi i czekał nadstawiwszy ucha.
Upłynęło kilka minut, poczém usłyszał, jak ktoś szedł i mówił na korytarzu i poznał glos pani Sollier.
— To numer dwudziesty trzeci, — mówiła Ürszula. — ten sam, który zajmowałam podczas ostatniéj tutaj bytności.. — Bardzom rada.
Minięto numer dwudziesty drugi i otworzono drzwi sąsiednie.
— Czy pani czego nie potrzebuje? — zapytała służąca, która towarzyszyła pani Sollier.
— Nie, moja panienko... — Tylko trochę ognia... Położę się...
— Brawo! — pomyślał Lantier. — Ściany są tutaj cienkie! — Wszystko słychać co mówią obok... — To mi się bardzo przyda...
Drzwi się zamknęły i w sąsiednim pokoju zapanowało milczenie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: T. Marenicz.