Przejdź do zawartości

Zapomniał drogi....

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Zapomniał drogi....
Podtytuł Szkic
Pochodzenie Nowości Illustrowane, 1906, nr 44
Redaktor Stanisław Lipiński
Data wyd. 1906
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Zapomniał drogi....
Szkic przez Gabryelę Zapolską.


DDziwił się Iwanicki w swym gabinecie, dlaczego dziś tak mało pacyentów przybyło.
Dzień jesienny, trochę chłodny — ale pogodny. Słońce nawet świeci. Widział rano — gdy jechał do kliniki, że dużo, dużo ludzi po ulicach się snuje. Jakieś białe, słoneczne plamy kładły się po chodnikach, białe plamy, jasne i prawie wesołe. Nagle przyszła ta pogoda — poprzedzona seryą dni szarych — zasnutych mgłą wilgotną. I rankiem zabłysło białe — niegrzejące słońce. Ludzie wylegli ze swych nor. Nawet otwarli gdzieniegdzie okna. Tu i tam słychać było dziewicze gammy, a na jednym z balkonów rozkładała się wspaniała błękitna kołdra.
Tramwaje dzwoniły — automobil, w którym niedbale rozrzucono możliwą ilość futer, przemknął, dysząc, wyjąc, dudniąc tuż koło tramwaju, w którym jechał Iwanicki. Wszyscy pasażerowie spojrzeli przez szyby, a potem, niewiadomo dlaczego, wzruszyli ramionami i uśmiechnęli się ironicznie. Iwanicki tego nie uczynił, gdyż zawsze starał się zachować pewną godność.
Godność ta nie pozwalała mu się dziwić, ani ironizować otwarcie. Gdy jednak był sam, dziwił się. I oto dlaczego w jasno — elektrycznie oświetlonym gabinecie siedział przy biurku, z brwiami wysoko podniesionemi i wpatrzony w drzwi, prowadzące do poczekalni.
Cisza była zupełna za temi drzwiami, obitemi suknem i wyścielonemi dyskretnie. Nikt nie chrząkał, nie kaszlał. Zupełnie jak w pierwszy dzień Wielkiej nocy. Wtedy nikogo nic nie boli i zdaje się, że nikt nie umiera. Zwyczajni, codzienni pacyenci giną gdzieś w nadnaturalny sposób. O tem wiedział już Iwanicki...
Ale — dlaczego dziś właśnie?
Podszedł do półek, wyjął książkę. Zaczernił się tytuł »Thierische Parasiten«. Przewrócił kartki. Całe narody, żyjące w głębinach człowieka, zaprezentowały swe wydłużone linie. Szukał.
Znalazł go i patrzył chwilę. — To będzie stanowczo wypadek tego urzędnika z Banku Zaliczkowego.
Iwanicki rzadko kiedy myli się w tych sprawach. Ma już pewną wprawę w rozpoznawaniu, co tam we wnętrzu pacyenta żyje... mnoży się... ginie...
Tak, to będzie stanowczo Botriocephalus! — ! —
Rad ze siebie, schował książkę na półkę i podszedł ku oknu. Mieszkał dość wysoko, bo z trudnością znalazł odpowiedni w tej części miasta apartament. Widok z okien miał »bajeczny«. W szarawej mgle i koronie czarnej drzew tonęło miasto. Zdaleka majaczyły jakieś przestrzenie, dalej stoki góry jakby zamieszkanej — bo wśród bezlistnych drzew było coś niby trochę budynków i wieżyczek...
Lecz Iwanicki wiedział, że tam cisza martwa i ci, co tam mieszkają, nie sprawiają zamętu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Bo to był miejski cmentarz.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Iwanickiego oczy nie zatrzymywały się nigdy na tej części miasta. Przemknęły się dalej, trochę na prawo, gdzie widać było plac sztucznej ślizgawki. Maleńkie laleczki zakreślały zwykle koła po białej tafli lodu. Maleńkie laleczki ludzkie, czarne w oddaleniu. Ładne to było i zajmujące w zimie. Obecnie pusto tam było, bo chłopcy, grający na placu w piłkę, gdzieś znikli. I tu była pustka zupełna...
Iwanicki zwrócił się do pokoju i zaciągnął na szyby ciężkie portyery. Poprawił na biurku blok na pisanie recept i podszedł do świeżo sprowadzonej maszyny influencyjnej. Chwilę patrzył na butelki Lejdejskie i pokręcił korbę. Często, gdy za wiele nędz ludzkiego ciała tłoczyło się u jego drzwi, skomląc i patrząc mu w oczy wyrazem przerażonych zwierząt, — Iwanicki przeklinał swój zawód — zdręczony jedną psalmodyą, którą znał na pamięć.
— Doktorze! taki jestem chory...
I to wieczyste pochylenie się z doskonale już przywartą maską zainteresowania.
— No... cóż Panu jest?
A myśl — taka przymusowa myśl, takie »Zwangsvorstellung’i« które biegną w bok — Skończ! skończ... jęczyć, zmoro jedna z drugą...
Dziś — brak tych »zmor« — i oto doktorowi jakoś niewyraźnie.
Bardzo nawet niewyraźnie.
Pocisnął dzwonek. — Czeka długą chwilę.
Cóż znowu, czy i ten osioł Jan znikł ze swego krzesła w przedpokoju?
Dzwoni raz drugi.
Szłap... szłap... idzie — ale idzie z kuchni. Otwiera drzwi. Staje pokorny, mały, śmieszny. Niema żadnej prezencyi — ale ma przekrzywioną głowę i dobre świadectwa. Iwanicki nasrożył się jednak i czuje potrzebę irytacyi.
— Dlaczego Jan nie w przedpokoju? Mógł kto dzwonić, a Jan nie będzie słyszał.
— Proszę wielmożnego Pana Doktora, ja...
— Co, ja? Co ja? — Co tam Jan robi? Jakieś szklanki ustawia? — Proszę iść do przedpokoju.
Pokorna, drobna postać niknie za watowanymi drzwiami.
Szłap, szłap — słychać w stronę przedpokoju.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Iwanicki siada znów przed biurkiem, wyciąga karnet i oblicza, ile ma jeszcze dziś »wizyt« do oddania. Potem chciałby się rozerwać. Może pójdzie do teatru, choć nie wie, co grają. Mniejsza z tem. Gwar, rozmowa, życie! Potem, może się trafi jaka możliwa twarzyczka...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

A gdyby nawet i niemożliwa, to mniejsza. Byle roześmiane usta, zdrowe tętno, głos nie chrypiący i nie ta wieczysta psalmodya skomlenia psów, które włóczą swój ból i w oczy o ratunek patrzą.
Słowem — życie! życie...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Słowem — życie!
To jedno ma wartość dla tego rosłego i przystojnego mężczyzny o szeregu własnych zębów, i świeżej — prawie młodej cerze. Tyle mu »zaniku« życia przez ręce leci, że aż dysze ku temu, co siłą żywotną bije. I już tak było w nim zawsze. Odwracał się od tych, którzy byli słabi. Niósł im pomoc, bo taki był jego fach. Lecz wolał... Świat do mocnych należy! Z chwilą, gdy tężał trup — to już był bezużytek. Trup!... nic więcej. — Co najwyżej — nóż, okaz, wypadek. Wszystko. Nie zbudził mu się pod nożem nikt. Może... gdyby... Ale stanowczo nikt. A więc nicość. Po cóż się zastanawiać. Nawet lepiej tak. I surdut pięknie, fałdziście rozwiany. Krawat świeży i świeża cera. Trochę muzyki, światła i roześmiana twarzyczka...
Życie! życie we wszystkich przejawach — tylko życie.
Nic z białych nieuchwytnych widm.
Nic z widm łkających oddalonym dźwiękiem skrzypiec.
Skrzypiec płynących na falach wichrów jesiennych.
Wichrów jesiennych, które strącają liście z drżących akacyi.
Akacyi drżących, które na cichych mogiłach rosną.
Na cichych mogiłach, pod któremi leżą...
— Co! kto?
— Nic, nic...
Nicość...
Ach jaka!!! jaka!!!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Proszę Pana doktora, list?
— Daj! Nikogo niema w poczekalni?
— Nikogo!
— Dobrze, idź!
Iwanicki list otwiera. Krótkie słowa przeproszenia. Pacyentka dziś nie będzie w domu. Neurasteniczka, musi wyjść koniecznie. Czuję się trochę lepiej. Przytem — mus. Jutro będzie czekać.
— Głupia! myśli Iwanicki — gdzie leci? czego się włóczy wieczorem? Wczoraj umierała, musiałem jeździć dwa razy — dziś gdzieś leci...
Trochę mu to psuje plany. Już przywykł iść codziennie o zmroku i tam zanurzane cieniuchną igłę w tubce aosykotylu, słuchać płaczący, kobiecy głos.
— Taka dziś jestem chora...
Wzrok jego błądzi wtedy po bardzo kobiecem urządzeniu sypialni — i zatrzymuje się na twarzy pacyentki prawie uśmiechniętej i bardzo do życia się garnącej. Niewielki tu »zanik« — a psalmodyę przełknąć można — bo oczy są wcale, wcale... i mają pewne ogniki.
— Głupia, gdzie leci? po co?
W pół do siódmej.
Stanowczo dziś nikt nie przyjdzie. Iwanicki dzwoni, lecz milczenie panuje dokoła. Jan może zasnął? Iwanicki wstaje z fotelu i idzie sam do kuchni. Słyszy jakieś szczękanie szkła i ciche szepty. Cóż u dyabła? Co się tam dzieje?
Unosi portyerę i staje na progu.
Kuchenka nie wielka — ot... kawalerska. Tylko Jan stanowi usługę doktorską. Lecz Jan jest żonaty. Brzydka, chuda kobieta — równie pokorna i grzeczna jak Jan. Podobno trudni się praniem. No i tak we dwoje jakoś tam odziewają i żywią tę gromadkę dzieci.
Iwanicki czasem patrzy przez drzwi od ganku — jak w niedzielę Janowa siedzi z mężem w kuchni, jak coś tam do siebie szepcą — wzdychają — to znów czasem uśmiechają się słabo. Podobni są do siebie — i do tysiąca innych ludzi, których się spotyka rzędem na ławce tramwaju. Szare twarze, żadne twarze.
Żadne twarze a przecież całe światy!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Iwanicki stoi na progu kuchni i patrzy, jak Jan z żoną pochyleni, coś na stole ustawiają — sortują.
Jakieś słoiki kolorowe. Czerwone, szafirowe, białe. Janowa jedno z tych szkieł do góry wznosi ku lampie. Na żółtą jej twarz padła purpurowa smuga.
— Ta zdaje się pęknięta.
— To pewnie zeszłego roku — mówi Jan — taki deszcz padał — mówiłem ci osłoń choć papierem.
Iwanicki przerywa im rozmowę.
— Co wy trzymacie w rękach?
Odwracają się szybko. Kobieta pierwsza przychodzi do słowa.
— Proszę wielmożnego Pana, to przecież lampki.
— Na co?
— Jakto? dla umarłych.
— Umarł wam kto?
— Ho! ho!.... tyle ludzi. Prawie wszyscy.
Iwanicki nie patrzy już prawie na nich.
— Janie! anglez — aksamitną kamizelkę.
Jan rzuca się ku drzwiom.
— Pan wielmożny wychodzi?
— Tak. Wrócę późno. Zresztą niewiem. Czekaj na mnie. Albo nie.... mam klucz....
Jan przybiera jeszcze pokorniejszą minę.
— Proszę łaski pana doktora, ja mam prośbę.
— No?
— A to — czy ja nie mógłbym wyjść na jaką godzinkę.
— Teraz? wieczorem? Jan zwaryował. Zresztą to nie niedziela. A potem, gdzie Jan chce iść.
— Proszę łaski Pana doktora....
Janowa, która zbierała lampki do koszyka — kończy.
— Na cmentarz.
— ?
— Bo to Zaduszki.
— A!... tak!... Zaduszki. Ale tu kto może dzwonić.
— Jest tabliczka — wtrąca nieśmiało Jan — a potem... proszę łaski Pana, to taki dzień....
Iwanicki ramionami rusza.
— Jaki znowu dzień?
— No.... niby... tych, co spoczywają.
— No to niech spoczywają. Bóg z nimi. Czego tam łazić? Ani zdrowo, ani czasu niema.
Janowie zamieniają spojrzenia.
Coś tam w nich aż zanurtowało. Padły bo niby te słowa doktora, jak ciężki, dziwny ptak.
Przyleciał tak z czerni, co to niewiarą zieje, co to nicość ma w sobie, co to burzy ołtarzyk mały, domowy, strojny w papierowe róże, z lampką oliwną, ćmiącą u stóp krzyża.
Pod tym ołtarzykiem tacy Janowie mówią: »Wieczne odpoczywanie« i za tego i za tę — i chwilę jakąś łączą się z tem nieuchwytnem, a tak przeogromnem, co się nad nimi — drobiazgiem — gwiaździstą tęczą rozpina.
Aż tu — taki ptak pada i zaciężył im na duszach dziwnie.
Lecz oto kobieta pierwsza się otrząsła.
— Panie doktorze wielmożny, proszę pozwolić mężowi, on za to w niedzielę nie wyjdzie. A przecież niech i on pójdzie do swoich.
— Jakże do swoich? mówicie, że chcecie iść na cmentarz?
— Właśnie panie doktorze. Musimy pójść do naszych. Oni tam nas czekają. Tam wszyscy dziś mają koło siebie rodzinę, czy kogo, co im grób oświeci. Już największy nędzarz tego dnia swoich nie zostawi samych...
— Ależ moja Janowo...
Iwanicki chce coś jeszcze dodać, chce powiedzieć tym dwojgu — to właśnie, że tam nikt na nich nie czeka, że...
Ale patrzy w te dwie biedne zwyczajne twarze, patrzy na te lampki kupione pewnie z mozołem — słyszy coś — coś w głosie Janowej, z czego zdać sobie sprawy nie umie — i milknie.
— Więc mogę iść, panie Doktorze?
— Idź, ale daj mi anglez i aksamitną kamizelkę.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Iwanicki wraca do pokoju i prawie bezwiednie podchodzi do okna. Uchyla ciężką draperyę, opiera głowę o szybę. — Lubi tak stać i patrzeć przez okno wieczorem. Zna już wszystkie domy, zna wszystkie okna, które zapalają się powoli o zmierzchu. Wie, że tam dysze życie i ciągnie ku sobie. Lecz dziś miasto prawie ciemne. Rzadko migoce okienne światło. Za to w oddali zapłonęła łuna. Skąd bije to morze świateł ścielących się smugami, migocących na wyżynie, zaścielających cały stok góry, jakby kwieciem ognistem?
To rozgorzał cmentarz.
To ożyło miasto umarłych.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

O miasto święte i pełne tajemnic, które w welon ciszy spowijają wyniosłości grobowców.
Szelest skrzydeł ptasich nad tobą przelata i o akacye trąca.
Czasem Salve Regina przeleje się powolną falą i zaraz potem monotonny głos księdza »za duszę tego lub tej Zdrowaś Marya...«
Pokłonem bije korna prośba »za duszę« — wśród akacyi, bratków i kamiennych aniołów.
I dzwony się rozkołyszą. A nocą tylko liście lecą cicho i kładą się na groby — a czasem rozpadnie się nagle krzyż spróchniały na opuszczonej mogile. I cisza... cisza święta wymarłych miast, przez które przeszedł huragan i pieczęć milczenia położył.
I tylko te próchniejące krzyże...
Na zapadłych mogiłach...
Na mogiłach, o które nikt się nie troszczy.
Nikt! —
Kto wie — może to największy ból, jaki znosi dusza ludzka.
Ból zapomnienia mogiły!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Iwanicki stoi przy szybie i patrzy, jak goreje w oddali miasto umarłych. — Tak — to Zaduszki. Palą się i płoną światła. Łuna czerwonawa rozciąga się nad górą. — Dziwne wrażenie. Dziwne. Coś tam w duszy zaczyna łaskotać. Goreje cała zbiorowa mara tych tam — których niema. — A taka płomienna, silna, aż bije w niebo tryumfem złotych fal. Jak ognisko ofiarne, — jak stos palny — rozświeca ciemności i wybucha z żywiołową mocą.
— Jestem! woła — jestem! w purpurze, w majestacie przychodzę w noc zaduszną, w noc jedną. Jestem wielką, niezwalczoną Jednością. My — wszyscy — krocie cząstek, my staliśmy się Jedną, płomienną Duszą. I oto w nas gore tylko równa jednaka szlachetność i piękno. Jesteśmy wszyscy... jestem! jestem! —
Wiedza nic nie mówi — myśli Iwanicki — nic solidnego — nic konkretnego.
— Jestem! Jestem! My wszyscy — a przecież Jedno...
Iwanicki odchodzi od okna — odziewa się i wychodzi na miasto.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Gdy wyszedł od ostatniego pacjenta, fala ludzi płynących w stronę cmentarza, objęła go w swe ramiona. Idą zwartym szeregiem, spieszą ku gorejącemu miastu — a w rękach wieją snopy chryzantemów bielejących w ciemni. — Iwanicki chce minąć tę masę i wydostać się na ulicę prowadzącą do teatru. Lecz przypomina sobie, iż w Zaduszny Dzień przedstawienia niema.
— Pójdę do Colosseum...
Lecz nie idzie. Wolno zawraca w ciemną ulicę. Jakiś nieswój — jakby zmęczony. Wstąpił do znajomych. Nie zastał. — Państwo na cmentarzu. — W cukierni pusto. — Wszyscy na cmentarzu! Już się nie buntuje, nie wzrusza ramionami. Ha! skoro im tam dobrze... niech idą...
I znów bezwiednie wpadł w czarne szeregi ludzi niosących chryzantemy, dźwigających lampki.
Spieszą się — ci najbiedniejsi, którzy pracując cały dzień, biegną teraz do swoich...
Aby ci swoi sami nie byli.
Przypomina się Iwanickiemu dzień wizyty szpitalnej, gdzie do łóżek chorych ściągają także bliscy, niosą kwiaty, łakocie — a spieszą się, a dbają, aby swoi sami nie byli.
I nie jest to śmieszne, owszem, miłe i konieczne.
Tak, lecz to są żywi...
Żywi? — ach! niektórzy tak mało. Takie już ostatnie tchnienie — a przecież jeszcze oczy miłosiernie śledzą, czy się ktoś z blizkich pojawi, czy nachyli się ku sztywniejącym ustom, kwiat poda...
I mimowoli Iwanicki widzi chorych opuszczonych, tych, którzy cierpią sami — o których nikt się nie pyta — a w dzień wizyty nikt do ich łóżka nie spieszy.
I widzi te biedne, nędzne twarze na białem tle poduszek jak one szarzeją, kurczą się pod wpływem rozpaczliwego smutku, beznadziejnej rozpaczy... Bo nikt nie przyjdzie.
Nikt!
I często łza się zaszkli, usta zacięte boleśnie. Bo ze wszystkich nędz, najstraszniejsze ludzkie zapomnienie... Te pół trupy domagają się jeszcze kogoś, pół trupy... uścisku ręki, ciepłego słowa, kwiatka...
Pół trupy...
A może i...
I — tamci...
Tam — w ciszy, wśród akacyi — bratków — dzwonów i fali Salve Regina...
Ci, którzy goreją dziś płomieniem roznieconym rękami kochających i tych, którzy pamiętają... To jakby szpital podziemny, a w nim łóżka — trumny.
I dzisiaj... dzień wizyt.
Więc niosą zewsząd kwiaty i światło.
Na łóżkach — trumnach czekają szkielety. Obracają oczodoły w stronę bramy cmentarnej. Czy idą blizcy? Czy idą ci, dla których się żyło? Czy idą ci, dla których poświęcało się tyle? — Czy niosą kwiaty? Czy się wyczuje ciepło ich stóp?
W tej zimnej, zimnej ziemi.
A pomiędzy grobami, koło których tulą się bliscy — ciemne, smutne mogiły.
To łóżka szpitalne, do których nikt nie przyszedł.
To ci, o których nie pamiętał nikt.
Iwanickiemu zimno, Iwanicki drży. Ogląda się dokoła. Bezwiednie idzie z tłumem w stronę cmentarza. Idzie z tymi, którzy niosą chryzantemy i lampki. On nie niesie nic. A przecież i on ma tam na cmentarzu kogoś... on ma tam matkę!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tak, ma tu w mieście grób matki. Ojciec pochowany dawno — gdy Iwanicki był jeszcze dzieckiem — na wiejskim cmentarzu. Ale matka — ta umarła, gdy Iwanicki miał około lat szesnastu. Dobra była, cicha, łagodna. Dbała o niego, nie o siebie. Starała się oszczędzać na wszystkiem, aby syna wykształcić. Pamięta jej twarz bladą, oczy błękitne i matowe, jasne włosy. Umarła, gdy był na wakacyach u stryja. Przyjechał na pogrzeb. Upały były. Trumnę wcześnie zamknięto. Nie zobaczył jej trupem. Pozostała mu w pamięci żywa. Był na jej grobie raz, drugi, trzeci. — Stryj postawił skromny pomniczek. Iwanicki wyjechał po maturze do Wiednia. Powrócił, został doktorem. I o grobie matki zapomniał.
A teraz idzie powoli z całą masą ludzi — przypomina sobie dokładnie skromny, piaskowy pomniczek, i myśli, iż tam pod nim jest także łóżko — trumna, a w niem...
Tak, lecz Wiedza...
Serce Iwanickiego zaczyna jakoś się ściskać. Coś tam szemrze dziwnie w tę noc Zaduszną. Serce niechce słuchać, co mówi Wiedza. Ono swoje w tej chwili szepce pacierze. — Blada twarz matki i jej błękitne oczy przed Iwanickim migają...
Sama tam jest... sama!
Jak ci chorzy w szpitalu, na których z takiem współczuciem patrzy.
Kto wie...
Kto wie...
Już nie wie nic. Czuje, iż podlega suggestyi tłumu. Nie sprzeciwia się. Niema siły. Pogrąża się w cichem uczuciu.
I on pójdzie na cmentarz, i on także. Nic nie zaniesie — ale choć stanie tam, przy tym małym, piaskowym pomniczku.
Wszedł w bramę i znalazł się wśród płonących lamp, wśród tłumu ludzi tłoczących zeschłe pod nogami liście.
Stanął na środku placyku i ogląda się dokoła. Promieniem biegną aleje i czarnemi wstążkami przecinają płonącą przestrzeń. Jest ich dużo, tych dróg, cała gwiazda. Wszyscy wchodzący — pewnym krokiem idą do swoich mogił. Nie wahają się. Znają drogi. Biegną prawie, aby być prędzej. Nad grobami pochylone tłumy. Wszyscy osłaniają lampki, rozmieszczają kwiaty. Czerwone, błękitne światła rozjaśniają twarze i wydobywają je z ciemni. I słychać tylko pomruk cichych rozmów i szelest liści. Wysoko jaśnieje białem światłem lamp olbrzymi krzyż na pamiątkę tych, co nad wszystko kochali kraj... Iwanicki czuje jakieś wielkie, potężne wzruszenie. Łączy się cały z tym tłumem cisnącym się dokoła mogił. Nie jest on wziętym i mądrym lekarzem. On jest przeciętnym człowiekiem — prymitywnym, rozmodlonym w jakiejś serdeczności niezwykłej. Coś go dławi za gardło — dusi. I on radby pochylić się nad jakąś mogiłą. Domaga się w nim o to nieznana mu siła. I on chce iść do swoich.
Ale ogląda się niepewny, zmieszany. Aleje biegną promieniami wśród morza świateł. Która droga wiedzie do mogiły jego matki? Nie wie. Nie wie nic.
Stoi bezradny — ręce mu opadły. —
Tak dawno tu nie był...
Nie pamięta...
Tak — jest, nie pamięta.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Jedną mogiłę miał tak blizko...
I drogi do niej zapomniał!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.