Zakopane Skarby/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Zachariasiewicz
Tytuł Zakopane Skarby
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Artystyczna Saturnina Sikorskiego
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.
Skarb.

Zrazu jakieś radosne uczucie opanowało wszystkich. Wstali i zaczęli ściskać pana Krzysztofa. Tylko pan Jędrzej zimniej, niżby się należało, uścisnął go, a nawet kilka słów, uśmierzających radość powszechną, powiedział. Zwróciłem się do księdza Ignacego i rzekłem:
— Cóż wasze na to, księże Ignacy?
Ksiądz Ignacy zamyślił się, a po niejakim czasie w te ozwał się słowa:
— Zdaje mi się, że ten nieznajomy towarzysz ś. p. Szymona był człowiekiem niepospolitym. Wiedział, czego ludziom, a mianowicie nam, do każdego dzieła potrzeba. Oto zgody i jedności. Zgodą i zespoleniem sił dokazują ludzie cudów. Wszystkie owe dzieła, które świat podziwia, powstały tym sposobem. Kto się zasklepia w kłębku egoizmu lub z sąsiadem kłóci, ten niczego nie dokaże. Tak sobie tłumaczę myśl tego testamentu. Nie chodzi tu o samą mamonę.
Chciałem jeszcze to i owo proboszczowi powiedzieć, ale wśród wrzawy powszechnej nie mogłem przyjść do słowa. I ksiądz Ignacy jakoś nierad był dysputować, bo wziąwszy za czapkę, już chciał się cichaczem wynieść, kiedy pan Krzysztof zawołał:
— Hej, a gdzież to wasze uciekasz, księże Ignacy, wszak żniwo dobrze wypadło — anieli w niebie radować się będą z dnia dzisiejszego!
A gdy wszyscy poczciwego proboszcza opadli, aby w tak radosnej chwili nie odchodził, położył ksiądz Ignacy napowrót czapkę na kominku i usiadł w krześle. Był jednak cały czas zamyślony i milczący. Aż do wieczora do nikogo słowa nie przemówił.
Panu Krzysztofowi coś pilno było z zapisem. Zaraz w kilka godzin potem sporządzono formalny dokument, mocą którego w swojem i w swoich sukcesorów imieniu darował pan Krzysztof rodzinie pana Jędrzeja „Złotą Górę,“ pod tym jednak warunkiem, jeżeli wszyscy zgodnie przystąpią do wydobycia skarbu.
Tak radosne zdarzenie obchodzono do późnej nocy z dobrą fantazyą. O skarbie zakopanym nie wiele mówiono, bo sama „Złota Góra“ była skarbem nieocenionym. A jeśli ludziom jaką taką słuszność przyznamy i niekoniecznie wszystko czarno widzieć chcemy, toż samo nawrócenie się pana Krzysztofa i sojusz jego z całą pana Jędrzeja rodziną, musiały w sercach wszystkich nader przyjemne sprawiać uczucia.
Gdyśmy o północy z Boleszczyc do domu odjeżdżali, widzieliśmy taką radość i pogodę na twarzach wszystkich, jakby im do szczęścia już nic nie brakowało. Na odjezdnem musieliśmy nawet dać słowo, że w jutrzejszej podróży do „Złotej Góry“ towarzyszyć im będziemy, na co bardzo chętnie przystałem, dowiedziawszy się od mojej Basi, że gdzieś tam niedaleko „Złotej Góry“ mieszka jakaś jej krewna i że górskie powietrze działa dobrze na jej rozdrażnione nerwy.
Długo jeszcze w noc rozmawiałem z żoną moją o panu Krzysztofie i o „Złotej Górze“ i skarbie tamże ukrytym, a gdy nazajutrz przyszedłem jej rękę na dzieńdobry ucałować, była już od stóp do głowy ubraną i tak mnie mile przywitała, że podziękowałem w duchu panu Krzysztofowi za tak szczęśliwy koncept jego.
Jakoż zaraz około dziesiątej godziny wybraliśmy się do Bołeszczyc, zkąd mieliśmy wspólnie do „Złotej Góry” odjechać.
Gdybym wszedł do sali makatowej, zastałem tam już całą rodzinę zgromadzoną. Uderzyło mnie, że na tych twarzach, wczoraj tak wesołych i szczęśliwych, malowały się dzisiaj bezsenność i zamyślenie, każdy stał opodal drugiego, wspólnej rozmowy nie było między nimi. Pan Kajetan stał przy oknie, a muskając ręką po brodzie, patrzył w dziedziniec, jakby koniecznie kogoś oczekiwał. A przecież panna Klara wyglądała dzisiaj prześlicznie. Miała na sobie szary szlafroczek do podróży, włosy splecione w dwa grube warkocze, aby tem wygodniej wziąć kapelusik podróżny i miała ten sam ładny, do góry ciekawie zadarty nosek, który niegdyś panu Kajetanowi tyle sprawiał marzeń i snów przyjemnych! Dzisiaj jakoś nieczułym był pan Kajetan na te wdzięki biednej sieroty. Nawet jej lękliwe spojrzenia i jakiś dziwny niepokój, który jaknajwyraźniej malował się na jej bladej twarzyczce, nie mogły pana Kajetana wyrwać z tego szczególnego zamyślenia, na które przecież tak rzadko w życiu zapadał.
Pan Sylwan zrazu przysiadł się do mojej żony i jako grzeczny kawaler, zaczął ją bawić zwykłemi swemi konceptami. Ale wnet wyczerpały mu się koncepta, zaczął bębnić palcami po stoliku, a korzystając z pierwszej lepszej sposobności, czmychnął do przyległego gabineciku i tam usiadł z tem chwalebnem przedsięwzięciem, aby choć raz w życiu nad czemś dobrze się zastanowić.
Że pan Makary nic do nikogo nie mówił i tylko z kąta w kąt ukośną przechadzał się linią, temu się wcale nie dziwiłem. Ludzie wielkiej nauki, którzy książki koncypują, zazwyczaj są małomówni i radzi oddalają się od towarzystwa. Mój sąsiad dzisiejszy, pan Euzebiusz Politnicki, pisząc o rodowodzie swojej stadniny, przez trzy lata w stajni z bydłem siedział, a z ludźmi i mówić nie chciał. A chociaż stryjeczny mój brat, pan Atanazy, człowiek złośliwego dowcipu, mówiąc o nim, dorzucał zawsze po łacinie: similis simili gaudet, co znaczy po naszemu: z jakim się kto wdaje, takim się sam staje, przecież dla pana Euzebiusza mam dotąd wielką estymę, choćby już z tego powodu, że mu się chciało książkę napisać. Otóż na pana Makarego spojrzałem z uszanowaniem i radbym był wszystkim gęby pozatykać, aby myślom jego nie przeszkadzać, z których miały powstać tak piękne książki, jak to mi wczoraj był opowiedział.
Panna Anastazya miała twarz nadzwyczaj ożywioną. Była ze wszystkich najweselszą. Ubranie miała wykwintniejsze niż zwykle, a trzymając w ręku jakąś siatkę z jedwabiu, zbyt często posyłała wzrok w dziedziniec, aż do bramki czerwonej, jakby ktoś miał tam tędy nadjechać. P an Marcin siedział przy niej i bawił się misternym koszykiem, w którym był jedwab panny Anastazyi. Z jakąś fatalną miną wpatrywał się pan Marcin w ten koszyk misterny, który przedstawiał wieniec z cierni uwity. Oboje byli w dziwnem roztargnieniu. Nie dziw; narzeczony przy narzeczonej zawsze języka w gębie zapomina.
Ciocia nie miała dzisiaj fluksyi. Twarz jej była tak seryo nastrojona, jakby w jej myślach ważyły się losy świata.
Pan Jędrzej i pani Jędrzejowa mieli twarze szczerze uśmiechnięte. Chcieli różnemi konceptami powszechną wywołać wesołość, ale to im się nie udało. Potrzeba było wiele rzeczy do podróży przygotować i często od towarzystwa się oddalić, które zostawione sobie, w coraz większe wpadało zamyślenie.
Pan Krzysztof także mocno się niecierpliwił. Co chwila spoglądał na zegarek i na niebo, czy jaka niepogoda podróży nie zagrozi. A przecież o niepogogdzie ani myśleć. Niebo było czyste i jasne, żadna nie plamiła go chmurka. Powietrze, nieco chłodne, lecz orzeźwiające, zapowiadało długą i trwałą pogodę. Mimo to pan Krzysztof niepokoił się i do rychłego wyjazdu napominał.
Księdza Ignacego nie było dzisiaj Dwa razy posyłano po staruszka, ale wymówił się, że ma reumatyzm w uszach.
Podjadłszy wreszcie na drogę bigosu i szynki i wziąwszy z sobą zapas różnych przekąsek, wyjechaliśmy z Boleszczyc około godziny jedenastej przed południem, aby na wieczór stanąć w „Złotej Górze,“ gdzie nas pan Krzysztof hojnie uraczyć przyobiecał. Więc w nadziei tej znosiliśmy cierpliwie wszelkie niewygody i cieszyliśmy się oczekiwaniem tego, co nastąpi.
Jechałem z panem Jędrzejem w starej kałamaszce, jakby naumyślie do górskich dróg sporządzonej Cięższe bowiem karety zostawiliśmy w domu, prócz jednej, w której jechały kobiety. Pan Krzysztof nie dał się rozłączyć ze swoim błękitnym, dosyć prostym wózkiem i jechał tylko sam jeden.
Przewracając w głowie to i owo, rzekłem do pana Jędrzeja:
— Niech mi wasze daruje, ale dziwna myśl przyszła mi do głowy. Dlaczego ta darowizna pana Krzysztofa nazywa się „Złota Góra?” To coś niedobrego wróży.
— Jakto? — zapytał zdziwiony pan Jędrzej.
— Miałem pachołka — odpowiedziałem — który zwał się Piorunowicz. Był ze mną w kilku potyczkach, kule i bagnety nic mu nie zrobiły — a zginął od piorunu. Także był poddany w moim majątku, co się zwał Stryczak. Jakoż na szubienicy zakończył swój żywot, poderżnąwszy wprzód chartankę Ickowi, znanemu zkądinąd szachrajowi.
— Cóż to ma do „Złotej Góry?” — zawołał mój towarzysz.
— Te słowa — odpowiedziałem — nie najlepsze mają u nas znaczenie. Jeśli kto więcej obiecuje, niż dać może, lub nie szczerze to czyni, mówimy wtedy: obiecywał mu złote góry.
Na to uśmiechnął się pan Jędrzej i rzekł:
— Choć waszmość wiele zdeptałeś obcej ziemi, jednak nie znasz swojej własnej. To wyrażenie „Złota góra” jest u nas, mianowicie na Rusi, bardzo pospolite. Każda wieś, każda gromada i każdy dwór mają swoje „Złote góry.” Tak bowiem nazywają każdy lepszy łan, położony na południowym stoku pagórka, gdzie słońce dobrze operuje, a deszcze nie tak bardzo mu szkodzą. Są to zazwyczaj pola bardzo urodzajne, najczęściej pszeniczne, a że dojrzała pszenica ma kolor złota, to i pole takie nazywają „Złotą górą.”
Zawstydziłem się, że kraju ojczystego nie znam, bo o wyrażeniu „Złota góra” wcale inne miałem pojęcie. Musiał to spostrzedz pan Jędrzej; uśmiechnąwszy się, mówił dalej:
— Czytałem nawet ciekawą opowieść o naszych „złotych górach“. Jakiś książkowy mędrzec dowodził, że u nas m usiały być niegdyś kopalnie złota, albo że przynajmniej w naszych górach złoto leży, jeżeli tyle „złotych gór“ w kraju mamy. Lud nasz, dzięki Bogu, szlachetniejsze ma od nich wyobrażenia. On nie szuka złota tanim kosztem, zapuszczając się w głąb ziemi; u niego złoto to praca, jak u Anglika złotem jest czas. U ludu ta ziemia jest „złotą“, która wraca mu jego trud i pracę. Jest to bardzo piękny rys naszego charakteru, szkoda że na to tak mało zwracamy uwagi.
Wziąłem to za przycinek do mojej niewiadomości, ale nic na to nie odpowiedziałem, bo to była zasłużona dla mnie kara. Wiele rzeczy jest blizko nas, któremi szczyciłyby się obce narody, a my ich nie widzimy. Już dlatego, że nasze, zdaje się nam wszystko powszedniem. Gonimy za obczyzną, zacząwszy od podczesywania czupryny, aż do wyrażania swych myśli i uczuć. Jak gdyby mowa nasza pośledniejszą była od innych, jakiemi Bóg obdarzył obce narody.
Tak i podobnie rozmyślając sobie, patrzyłem przed siebie z wielką niecierpliwością, kiedy ukaże się ta upragniona: „Złota Góra“, o której tyle nasłuchałem się rzeczy.
Dzień był przecudny. Jasne majowe słońce ogrzewało nas łagodnie. Świeży zielony kolor traw i drzew orzeźwiał wzrok nasz, a woń kwiatów z przyległych sadów napełniała powietrze jakimś cudnym zapachem, jakiego w żadnych wódkach nie ma, chociaż to żona moja wielką jest amatorką takich sztucznych pachnideł. A co za śliczne widoki roztaczały się przed nami!
Zaiste, nie trzeba koniecznie tak kochać tej ziemi, jak matka dziecię swe kocha i jak każdy z nas kochać ją powinien, a przecież trzeba przyznać, że niełatwo o cudniejsze widoki w samej nawet Szwajcaryi nad te, jakie się znajdzie często w naszej podkarpackiej krainie.
Już przy samym zachodzie słońca, spuszczając się z wysokiej góry, ujrzeliśmy w dali grupę drzew i kilka białych kominów.
— To „Złota Góra“ — zawołał pan Jędrzej i zamilkł.
Widok tego miejsca, na którem miał się odbyć jakiś dziwny, nieodgadniony dramat, nasuwał nam różne myśli. W milczeniu patrzyliśmy na rozsuwający się przed nami obraz.
W samej rzeczy, „Złota Góra“ była trafnie nazwana według pojęcia ludu, jak mi to pan Jędrzej przed chwilą był wyświetlił. Z trzech stron wznosiły się wysokie, czarnym lasem okryte góry. Ku zachodowi otwierała się kotlina, a na lekkiej pochyłości, w ystawionej na operacyę słońca, usadowił się dwór, a do niego przytuliła się pracująca czeladka. Prawie wszystkie pola osady były położone do słońca, a z trzech stron zasłaniały je od wiatrów mroźnych niebotyczne góry. To też praca osiadłej tu czeladzi przynosiła plon dostatni, a wdzięczni robotnicy nazwali tę ziemię „złotą11, chociaż ona nie dawała im wprost tego błyszczącego kruszcu, tylko wynagradzała ich trud i pracę.
Mały, drobny na pozór obrazek rósł za zbliżeniem się do niego w coraz ogromniejsze rozmiary. Wkrótce z pomiędzy drzew wychylił się dworek, potem inne zabudowania gospodarskie, a na skręcie około małego stawku obaczyliśmy i furtkę do ogrodu, w którym wznosił się ów tajemniczy wzgórek, opasany staremi rosochatemi lipami.
Jakieś dziwne uczucie przeniknęło mnie na widok tego wzgórka. Zdawało mi się, że się zbliżamy do jakiejś świątyni starożytnej, w której lochach uwięziona jest owa przeszłość zamierzchła. Dla dzisiejszych ludzi kryje ona skarb, którego łakną, a który ma się tylko wtedy stać dla nich widomym, jeśli się choć raz w życiu wyrzekną słabości swoich i ze zgodnem sercem przystąpią do odszukania go.
Wreszcie stanęliśmy przed dworkiem. Stary sługa i dwa psy wyszły na nasze przywitanie. Ani uprzejmość gospodarza, który sadził się na różne komplimenta, ani koncepta Sylwana, niecnoty, który moją żonę Dyaną tej leśnej krainy nazywał, nie mogły serca mego rozweselić. Ciągle stał mi przed oczyma antecesor pana Krzysztofa, a wchodząc do pierwszej izby, szukałem w kącie owego długiego stołu, na którym leżał nieboszczyk.
I zdawało mi się, że wchodząc w dom pana Krzysztofa, zastanę tam sprzęty proste, stół dębowy, tapczan i dzbanek wody. Nieprzyjaciel świata i ludzi przedstawiał mi się zawsze w postaci dawnych pustelników. Zdumiałem się więc niemało, gdy w nizkich i ciasnych izdebkach znalazłem taki przepych wykwintny, jakiego tylko w pałacach szukać! I dziwna mi się tu myśl nasuwa. Dawni nieprzyjaciele świata uciekali w puszcze bezludne i żywotem pełnym prywacyi okazywali temu światu pogardę dla jego znikomości. Było to poczucie się do wyższego żywota, chociaż o tej wyższości wcale inne miano wyobrażenia. Dzisiejsi pogardziciele świata biorą wszystko od niego, a niby go nienawidzą. Są to egoiści, nic więcej.
Tale też wydawał mi się dworek pana Krzysztofa. On, który zdawał się całym Bożym światem pogardzać, żył tu jak sabaryta. To też wkrótce nakryto stół i zastawiono go smacznemi przekąskami. Tymczasem krzątano się w kuchni kolo wystawnej wieczerzy, która miała nam wynagrodzić prywacye dnia dzisiejszego.
Z ciepłą strawą i kieliszkiem starego winka lepszy duch wstąpił w nas wszystkich. Rozmawialiśmy o różnych rzeczach, ale dziwnie się jakoś składało, że o zakopanym skarbie nikt ani słowa nie wyrzekł, chociaż wszyscy koleją zerkaliśmy od czasu do czasu przez okno na ów pagórek tajemniczy, który niedaleko nas czernił się w świetle księżyca; stare, rosochate lipy rzucały daleko cień swój olbrzymi, a ich rozpostarte gałęzie wypisywały na ziemi jakieś dziwne hieroglify.
Pan Krzysztof był widocznie uradowany. Patrząc na zamyślone i posępne twarze gości swoich, uśmiechał się i zachęcał do kielicha, który krążył koleją. Wnosił także różne toasty dowcipne, ale o skarbie nic nie wyrzekł.
Wreszcie wstał i zawołał z powagą:
— Po pustej zabawie przystąpmy do rzeczy poważniejszych! Mówmy o skarbie zakopanym.
Wszyscy jakoś trwożliwie spojrzeli po sobie. Widać było, że nie radzi przystępowali do przedmiotu, który przecież godzien był całej ich uwagi. Mamy wrodzoną obawę przed każdym krokiem stanowczym. A do tego zdążały słowa pana Krzysztofa.
— Najdroższym skarbem naszym jesteś ty sam, kochany Krzysztofie. Ja stary, spokojnie zamknę powieki, albowiem oczy moje oglądały ciebie w mojem kole rodzinnem. Zgodą i miłością stoi rodzina; biada narodowi, jeśli niezgoda i zawiść porozrywa węzły rodźmy! A więc wnoszę zdrowie: „niech żyje miłość braterska!“ — zawołał pan Jędrzej.
— Która zestrzelona w jedno ognisko, wolna od wszelkiej prywaty, może ziemię z odwiecznych ruszyć posad — dorzucił Makary.
Na to odpowiedział pan Krzysztof, biorąc kielich do ręki:
— A więc miłości braterskiej zdrowie, która poświęca się dla dobra wszystkich!
Wypito duszkiem. Nawet kobiety skosztowały węgrzyna. Pan Krzysztof kazał nową nalać kolej i zawołał:
— Czytam w sercach obecnych i raduję się, że mieści się tam tyle szlachetnych uczuć!... Czyż może być szlachetniejsze uczucie nad miłość dziewicy, której serce przylgnęło do męża tak zacnego, jakim jest pan Marcin? Cóż złączyło ich dusze, cóż ma im ręce związać? Otóż jedno z najpiękniejszych uczuć, któremi na życie Bóg nas wyposaża, abyśmy w szczęściu szczęśliwsi, w nieszczęściu mniej nieszczęśliwi byli!... Zdrowie narzeczonych piję!
Powstaliśmy wszyscy i pannie Anastazyi razem z panem Marcinem okazaliśmy nasz afekt serdeczny. Podochocony już nieco, nalałem sobie, a spojrzawszy na pana Kajetana i pannę Klarę wzrokiem znaczącym, rzekłem:
— Ponieważ pan Marcin już się deklarował, a panna Anastazya za przyzwoleniem rodziców tę deklaracyę przyjęła, więc można rzeczy nazwać po imieniu i o nich rozmawiać. Ale nie czyńmy krzywdy tym, którzy afekt swój kryją jeszcze utajony, którym nie wolno mówić jeszcze do siebie: moja, mój. W nadziei jednak, że ten afekt jest szczery i zacny, że ci, którzy dzisiaj tylko ukradkiem na siebie zerkają, wkrótce przyjaźń dozgonną sobie zaprzysięgną, niech mi wolno będzie wznieść ich zdrowie.
Na to powstał pan Kajeran, chociaż bynajmniej imienia jego nie wymieniłem, co powszechną sprawiło radość. A gdy i panna Klara cała w płomieniach stanęła i oczy na talerz spuściła, podnieśli się rodzice pan Kajetana i wniesione zdrowie z uśmiechem zadowolenia wypili.
Pan Krzysztof na wszystko pilnie uważał i zdawało mi się, że się złośliwie uśmiechał. W końcu, gdy już wszyscy mniej więcej ucichli, gdy moje i mojej żony, a nawet Sylwana i Amilkara zdrowie wypito, powstał pan Krzysztof i rzekł:
— Nie zapominajmy o głównym naszym celu, który tu nas razem sprowadził. Skarb przed nami i to skarb niemały!
— Bóg mi świadkiem — zawołał pan Jędrzej — że skarbu nie pragnę. Ale ma on w ziemi rdzewieć bezużytecznie, to lepiej go wykopać. W piśmie napisano, że źle jest talent w ziemię chować, jeśli on lichwę przynieść może Niech tą lichwą będzie jaki dobry uczynek.
— O dobrych uczynkach później będzie mowa — rzekł pan Krzysztof — najpierw trzeba mieć skarb. Pierwsze do tego warunki są: miłość i zgoda.
Pan Jędrzej spojrzał tryumfującem okiem po swojej rodzinie. Zrozumiał go pan Krzysztof, uśmiechnął się i rzekł:
— Ponieważ wszyscy zgodni jesteśmy sercem i myślą, to skarb już w tej chwili do nas należy. Drugi dokument mego antecesora, sporządzony na kilka dni przed śmiercią, oznacza miejsce, gdzie ten skarb ma być zakopany!
— Jakto? nawet miejsce! — zawołano chórem.
— Tak jest — odparł pan Krzysztof i powiódł okiem dokoła.
— Gdzież to miejsce? — zapytano.
— Pod trzecią lipą ze skraju — odpowiedział pan Krzysztof.
Niejaki czas trwało głuche milczenie. Mógłbyś słyszeć robaka wiercącego w ścianie, mógłbyś słyszeć dziesięć serc bijących w piersi. Cóż przyspieszyło ich bicie?
— A więc na dzisiaj, dobranoc — ozwał się pan Krzysztof. Jutro o dziesiątej pójdziemy do kościoła. Prosiłem księdza proboszcza o mszę świętą na naszą intencyę. A po mszy udamy się wszyscy razem na wzgórze... pod trzecią lipę.
Pan Jędrzej przerwał milczenie. Ucałował pana Krzysztofa i kazał się odprowadzić do swojej izdebki. Koleją rozeszliśmy się wszyscy, unosząc z sobą najróżnorodniejsze myśli i uczucia.
Dzięki przezorności naszego gospodarza, tak byliśmy wszyscy ulokowani, że każdy mógł tę noc przepędzić jak mu się podobało, nie odbierając snu drugim.
Przeznaczono mi na nocleg małą izdebkę w oficynie, której okno wychodziło na ogród. Nim jeszcze zdołałem po kątach się rozejrzeć,.wszedł do mnie pan Krzysztof.
— I cóż myślisz waszeć o jutrzejszej naszej wyprawie? — zapytał mnie.
Ruszyłem ramionami, ale nic nie odpowiedziałem.
— Cóżbyś wasze na to powiedział — mówił dalej — gdybym zaproponował skarb ten cały dać biednej sierocie, pannie Klarze?
— To myśl piękna i szlachetna — odpowiedziałem. — Sierota nie znachodzi na ziemi ani miłości, ani przywiązania; niechże to jej będzie, co w ziemi leży.
— Tak trzeba zrobić — dorzucił pan Krzysztof, a uścisnąwszy mnie za tę radę na dobranoc, uśmiechnął się jak człowiek, który swego dopiął, i wyszedł odemnie.
Ledwo się drzwi za nim zamknęły, usłyszałem znów czyjeś kroki. Ostrożnie i zcicha wszedł pan Kajetan.
— Przepraszam waszmość — zaczął z góry — ale coś mi do głowy przyszło, w czem chciałem zasięgnąć rady waszmości.
— Proszę, proszę — rzekłem.
Pan Kajetan zamyślił się trochę, z czem mu wcale nie było do twarzy, a położywszy palec na czole, ozwał się cichym głosem:
— Pan Krzysztof mówi, że to ma być skarb bardzo wielki!
— A tak — odparłem.
— Ale że tylko wszyscy razem możemy go wykopać — dorzucił.
— Takie są warunki — rzekłem.
Pan Kajetan znów się zamyślił, posunął palcem po czole i jeszcze cichszym ozwał się głosem:
— A gdyby... naprzykład... jednego z nas nie było?
Skrzywiłem się i rzekłem.
— To skarb nie może być wykopanym.
Kajetan milczał czas niejaki. Widziałem, że coś w myśli waży. Wypogodziwszy czoło i uśmiechnąwszy się jak człowiek, którego to, o czem przed chwilą mówił, nie wiele obchodzi, zaczął z innej beczki:
— Czy znasz wasze pannę Eulalię?
— Posażna i herbowna panna — odpowiedziałem:
— Ma to być dom bardzo dum ny — dorzucił zamyślony.
— Dzisiejsza duma to rzecz krucha — rzekłem. — Pieniądze przemogą ją zawsze.
— Czy tak waść sądzisz? — poderwał skwapliwie.
— Nie inaczej — odparłem i uśmiechnąłem się, bo poczciwy Kajetan przy tych słowach strasznie głupio wyglądał.
Po niejakiem milczeniu ozwał się Kajetan:
— Dzisiaj już jest świat taki, że każdy musi myśleć o przyszłości. Od przybytku głowa nie boli. Panna Klara ma dobre złote serce, ale...
I zaczerwienił się po same uszy poczciwy Kajetan. Krew jego była lepszą od duszy.
— Mówią ludzie — mówił dalej — że afekt serdeczny trwa póty, póki bieda i niedostatek w oczy nie zajrzą.
Nic na to nie odpowiedziałem, widząc, do czego zdąża mowa Kajetana. Ośmielony tem, chwycił mnie ze pętlicę i z przyjacielską ozwał się poufałością.
— A przecież panna Eulalia ma i majątek i parentelę, mości dobrodzieju! hę?... A jabym jej taką czwórkę sprzągł do wiedeńskiej kolasy, jakiej w naszych górach jeszcze nie bywało. Bo co to waść myślisz, moja białonóżka z dereszem, a kasztanek z tak zwanym landsdragonem, hę?... A mości dobrodzieju, Mykitę ubrałbym w złote galony i kamasze, hę?... Widziałbyś waść, jakiby pan był ze mnie! hę? A do tego wszystkiego nic mi więcej nie trzeba, jak pieniędzy! Czy tak, panie Michale?
I jeszcze więcej chciał prawić poczciwy Kajetan, ale powstrzymałem jego ferwor, mówiąc:
— Jutro, jutro pomówimy o tem, panie Kajetanie.
Powiedziawszy mi więc dobranoc, wyszedł do swojej izdebki. Jakie uczucia miała w tej chwili biedna sierota, Bogu tylko wiadomo. Może śniła o własnym domku, o małym ogródku... i o wysokich kołnierzach pana Kajetana. Zaiste, tyle naszego szczęścia, ile człek prześni!
Smutno mi jakoś było. Otworzyłem okno, aby świeżem odetchnąć powietrzem.
Zasłyszałem jakieś głosy kobiece. Panna Pulcherya rozmawiała z Anastazyą. Snać niedaleko mnie mieszkały.
— Gdybym była młodszą — mówiła panna Pulcherya — trudnoby mi było przestać myśleć o panu Karolu. Chłopiec gładki jak politura, a zgrabny i fertyczny jak wrzeciono.
— Ależ on, ciociu, szuka znacznego posagu — poderwała Anastazya.
— No... tak... zaprawdę — cedziła ciocia.
— Wprawdzie dzisiaj... zaczęła Anastazya i urwała.
— Dzisiaj — powtórzyła ciocia.
— Pan Krzysztof bardzo nas kocha — mówiła znów Anastazya.
— Ciebie, Naściu, najmocniej — dorzuciła ciocia.
— Jakto? — zapytała narzeczona pana Marcina.
— Szepnął mi w sekrecie do ucha — mówiła zcicha panna Pulcherya — że jeśli wszyscy nie przyjdą na miejsce oznaczone, to tobie tylko ten skarb zapisze. Bo wtedy zapis wczorajszy nie będzie ważny.
Nastąpiło milczenie. O czem pan Marcin śnił w tej chwili, łatwo odgadnąć. Zapewne śnił o złotych, ślubnych pierścionkach, słyszał w e śnie, jak organista wyciągał veni creator...
Zamknąłem okno i usiadłem w głębi izdebki. W szyby okna świecił księżyc biały. Zdawało mi się, że około wzgórka, pomiędzy drzewami, widziałem jakieś ludzkie, pojedynczo przesuwające się postacie. Jakoś ciężko zrobiło mi się na sercu. Wziąłem „Złoty Ołtarzyk“ i otworzyłem. Wypadła mi „modlitwa w utrapieniu.“
Ciężkie zmory trapiły mnie we śnie. Już dobrze słońce w oczy mi świeciło, gdy pan Krzysztof wszedł do mojej izdebki. Miał jakiś dziwny uśmiech na twarzy.
— Waszeć spisz — zawołał żartobliwie — a ksiądz proboszcz pewnie się już niepokoi. Żona waszmości od godziny trefi włosy, aby się mężowi przypodobać.
Porwałem się z łóżka, a za pół godziny byłem już w komnacie jadalnej, w której mieliśmy przede-mszą zjeść wspólnie śniadanko.
Zastałem tam pana Jędrzeja z godną jego małżonką. Chociaż nie zmawialiśmy się wcale, byliśmy jednak świątecznie ubrani. Bo też uroczystością jest każdy akt zgody i jedności.
Po chwili nadeszła moja żona, ubrana jakby do ślubu. Uradowało mnie to, że nie lekceważy tej chwili. Nadciągnęła za nią panna Pulcherya z ogromną fluksyą na twarzy. Pan Krzysztof pełnił obowiązki gospodarza i krzątał się po komnacie.
— A gdzież Anastazya? — zapytali rodzice.
— Biedaczka cierpi ogromną migrenę — odparła ciocia.
Pan Jędrzej spojrzał na żonę. Pan Marcin, który właśnie teraz wszedł w nowej, granatowej czamarze i te słowa słyszał, zmieszał się nieco. Pan Krzysztof nie tracił fantazyi, zapraszając gości do stołu.
— Zawołać wszystkich — krzyknął pan Jędrzej do starego sługi, który stał przy drzwiach.
Długi czas złowieszcze panowało milczenie. Tylko pan Krzysztof był wesół i dobrej myśli.
Wreszcie wrócił służący.
— Gdzie pan Kajetan? — zapytał drżącym głosem Boleszczycki.
— Nie przyjdzie, bo mu katar spadł na piersi — odpowiedział sługus. Prosi o rumianek na poty.
Sędziwa twarz staruszka zadrgała nieprzyjemnem uczuciem.
— A pan Sylwan? — zapytał po chwili.
— Ma kurcz wątroby i chce pijawki stawiać — odparł posłaniec.
Był to ulubiony syn matki. Pani Jędrzejowej stanęły łzy w oczach. Wyszła czemprędzej.
— A gdzież Amilkar? — pytał staruszek, a jasna łza drgała mu pod srebrną powieką.
— Jest niedyspozyt — odpowiedział sługa — i bardzo przeprasza, że służyć nie może.
— A Makary? — z wysileniem wyrzekł Boleszczycki.
— Reumatyzm wlazł mu w nogi i ruszyć się nie może — odparł sługus i uśmiechnął się brzydko na sposób swego pana.
O biedną sierotę nikt się nie pytał. Weszła ona niepostrzeżona i stanęła w kąciku. Na jej bladej twarzyczce malowała się boleść.
Kilka chwil patrzyliśmy po sobie w milczeniu. Moja żona gniewała się na niegrzeczność kawalerów. Pan Jędrzej mocno posmutniał, a zwróciwszy się do pana Krzysztofa, rzekł:
— Krzysztofie, po cóż było to robić?
Więcej nie wyrzekł ani słowa. Łzy, duże jak grad, puściły mu się z oczu.
Pan Krzysztof przyskoczył do niego, a ściskając go, rzekł:
— Co się odwlecze, to nie uciecze. Jeśli dzisiaj rodzina twoja nagle pochorowała się, to odłóżmy rzecz do jutra.
Nadzwyczajna grzeczność i wesołość pana Krzysztofa nie uspokoiły trwożliwego serca pana Jędrzeja, i mnie coraz smutniej było, a kobiety wkrótce po śniadaniu powynosiły się.
Mszę świętą odłożono do jutra. A chociaż gospodarz różne wymyślał krotochwile, aby nas przez dzień cały zabawić, i po kilka razy chorych odwiedzał i uspakajającą dawał nam relacyę, mimo to coś ciężyło nad nami, jakby jakaś chmura złowieszcza.
I tak przeminął dzień cały. Każdy z chorych obiecywał, że jutro zdrowym będzie.
Wreszcie nadszedł wieczór. Po wieczerzy odszedłem znów do mojej izdebki. Długo czytałem na książce i rozmyślałem nad dzisiejszem wydarzeniem.
Było już koło północy, gdym się chciał spać położyć. Przystąpiłem do okna, księżyc świecił jasno, jak wczoraj. Zadziwiło mnie, że kolo wzgórka pomiędzy drzewami widziałem znów jakieś ludzkie postacie, które kryły się w cieniach.
Wziąłem czapkę i wyszedłem.
Na dworze była cisza, słychać było każdy listek spadający na ziemię.
Zaraz za ogromnym kasztanem zdybałem Kajetana. Ukrywał za sobą jakieś narzędzie do kopania.
— A cóż tam katar? — zapytałem.
— Trochę mi lepiej — odparł zakłopotany — świeże powietrze sprawia mi ulgę... Czy to prawda, panie Michale, że z miejsca, gdzie są pieniądze, wychodzi siny płomyk?
— Tak mówią — odpowiedziałem — ale mam waszmości dobrą zwiastować nowinę. Panna Klara, dla której od młodych lat macie afekt, będzie bardzo bogatą!
— Jakto? — krzyknął Kajetan, aż echo się ozwało.
— Pan Krzysztof daruje jej cały skarb — mówiłem dalej — bo dzisiaj nie wszyscy na miejscu stanęli.
Kajetan rozdziawił gębę, stał tak przez chwilę, a potem wybuchnął:
— Da jej cały skarb!... Zapewne wtedy nie zechce pójść za mnie! Niezawodnie nie pójdzie!... Tak to, panie Michaił, dzisiaj nie ma świecie ani szczerego serca, ani uczuć szlachetnych!... Jam od dzieciństwa do niej się przywiązał, grałem z nią w konia, w ciuciubabkę i w sekretarza... zbierałem dla niej stokrotki i mączek polny... a w tej chwili ona pewnie i nie myśli o mnie!... Świat brzydki, samolubny, panie Michale... tylko plunąć na niego i kwita!...
I byłby jeszcze dłużej wyrzekał na świat zepsuty poczciwy Kajetan, gdyby nie był ujrzał kogoś pod wzgórkiem. Nie chcąc zapewne wilgotnem oddychać powietrzem, pożegnał mnie i zniknął w ciemnej alei.
Kilka kroków dalej spostrzegłem Makarego. Przycupnął za krzakiem.
— Czy wasze botanizujesz? — zapytałem.
— A tak... niby... — odparł zakłopotany Makary — widziałem tu świętojańskiego robaczka.
Chociaż o świętojańskich robaczkach jeszcze nikt nie myślał, nie powiedziałem na to ani słowa, tylko rzekłem:
— A cóż tam reumatyzm? — Majowa rosa sprawia mi ulgę — odpowiedział.
— Kiedy tak — mówiłem dalej — to możemy się przejść po alei i rozmawiać o książkach, które waść piszesz.
Chcąc nie chcąc, przystał na to Makary, zerkając zukosa na trzecią lipę z kraju.
— Jeśli się nie mylę — mówiłem do niego — to pierwsza książka, którą pan koncypujesz, ma mieć napis: O potrzebie zgody i jedności między nami.
— A tak — odparł Makary i znów zerknął na trzecią lipę.
— Drugą książkę nazwałeś waść: O potrzebie ofiary i poświęcenia.
— A tak — mruknął znów Makary.
— Trzecie dzieło waszmości ma nam zalecić: Wspólność w sprawach naszych.
— Nie inaczej — odparł i obrócił się do fatalnej trzeciej lipy.
— A więc na ten raz poprzestaniemy na przypomnieniu tytułów prac waszmościnych — rzekłem — jutro przejdziemy ad specialia.
Obróciłem się i odszedłem.
Sylwana i Amilkara także zdała poznałem, jak tę nieszczęsną lipę okrążali, a zbliżyć się do niej nic mogli, bo jeden przed drugim ukrywać się musiał Ale już ich nie zaczepiałem. Widać, że Sylwan niecnota i o czarnych oczach, o których śpiewał w Boleszczycach, zapomniał w tej chwili. Amilkarowi chodził po kościach tytuł, jak się to potem okazało. Skarb ukryty miał go do tej jedynej mety jego życia za prowadzić.
Tak to najszlachetniejsze nadzieje nasze rozbijają się nieraz o to, że tylko o sobie myślimy. Synowie pana Jędrzeja całą noc krążyli kolo skarbu, a żaden dlatego nie mógł się zbliżyć do niego, bo każdy z nich chciał go mieć dla siebie.
Nazajutrz zeszliśmy się znów razem na śniadaniu. I znów — nie było rodziny pana Jędrzeja.
Mój Boże! jak to trudno o tę jedną chwilę zgody, kiedy w sercach naszych rządzi tylko interes osobisty! Czemże są owe piękne słowa, owe deklamacye? Obłudą i podłością!
Pan Jędrzej był mocno blady. Widać było, że przebył noc bezsenną. Ale staruszek nie wyrzekł dzisiaj ani słowa. Milczał, tylko z ust boleśnie zaciśniętych można było poznać, że wiele cierpi.
Koło południa położył się do łóżka.
Przy wieczerzy już nas tylko dwóch było, ja i pan Krzysztof. Pani Jędrzejowa siedziała przy łóżku chorego męża.
Pan Krzysztof uśmiechnął się i rzekł do mnie:
— Cóż waszmość na to wszystko? Ruszyłem ramionami.
— Otóż dopiąłem swego — mówił dalej. — Boleszezyckich w puch rozbiłem.
— Jakto, więc to był ostateczny cel całej tej komedyi? — zawołałem oburzony.
Pan Krzysztof roześmiał się i rzekł:
— Musisz waszmość wiedzieć, żem z rodu Sicińskich. Głupi gmin wierzy, że każdy Siciński dziedziczy ducha niezgody swego przodka. Nieprawda. We wszystkich ludziach siedzi utajony Siciński, tylko trzeba go zbudzić. Egoizm, interes własny, namiętności nasze — to Siciński. A bez nich nie ma człowieka. Widzisz co się stało. Za dziesięć lat kupię Boleszczyce za pół ceny — bo rodzina Boleszczyckich runie niezgodą! —
Zerwałem się z krzesła i zawołałem:
— Przeklęty, trzykroć przeklęty niech będzie ten, który dla zysków osobistych rozsiewa niezgodę między bracią, wzniecając sztuką ich namiętności!... Kamień młyński uwiązać mu u szyi i zanurzyć w głębokościach morza!
Pan Krzysztof rozśmiał się tak okropnie, że aż mi włosy na głowie stanęły.
— Głupi człowieku — krzyknął — ty sam jeden świata nie naprawisz!
— A ty nie zepsujesz go sam jeden — zawołałem i wyszedłem z komnaty.
Krzyknąłem na Grześka i tej jeszcze godziny kazałem zaprządz do kolasy. Żona moja rada nierada musiała się na to zgodzić. Wolałem w pierwszej lepszej karczmie nocować, niżeli być pod dachem człowieka, który sieje niezgodę i zabija ludzi.
Za godzinę wyjechałem ze „Złotej Góry.“
Od tego czasu minęło wiele lat. Pan Jędrzej chorował cały rok na jakąś chorobę sercową i umarł, dowiedziawszy się. że Sylwan go procesuje. Pani Jędrzejowa wyprowadziła się na stare swoje lata do poblizkiego miasteczka i tam w rek poszła za mężem. Biedna sierota służy za kawałek chleba.
Boleszczyccy rozbiegli się po całym świecie, procesując się między sobą.
Pan Krzysztof dostał szaleństwa i po całych dniach śmiał się tak przerażającym głosem, że żaden sługa nie mógł u niego wytrzymać. W końcu obwiesił się na trzeciej lipie przy wzgórku w ogrodzie „Złotej góry.“
Prócz owego zapisu w dniu św. Floryana, nie zostawił żadnego testamentu.
Sąd uznał go za jedyny, prawomocny dokument i do egzekucyi tej woli ostatniej nieboszczyka Krzysztofa zwołał całą Boleszczyckich rodzinę.
Żaden nie stanął na miejscu. Procesy ciągną się dalej.
Dwór w Boleszczycach rozwalił się, nietoperze i sowy gnieżdżą się w sterczących kominach, obrzydliwy gad pełza między rumowiskiem.
A skarb zakopany leży dotąd nietknięty!
Trzydzieści kilka lat minęło od tego czasu, a jeszcze nie nadeszła ta chwila zgody braterskiej.
Wieść o zakopanym skarbie i niezgodzie tych, których on wspólną jest własnością, rozeszła się między lud okoliczny i różne opowiadają o tem rzeczy.
I mnie też przez te czasy nienajlepiej się powodziło, ale o tem innym razem.
Patrząc na to wszystko, za czem się dzisiaj ludzie uganiają, bolałem srodze i nieraz otworzywszy „Złoty Ołtarzyk“ i odmówiwszy „modlitwę w utrapieniu,“ dodawałem w końcu:
— O Boże, Tyś źródłem czystej miłości, spraw to, Wszechmocny, aby zgoda i miłość panowały między nami.
I Bóg wysłuchał mnie i zesłał mi anioła pociechy i nadziei.
Przed dziesięciu laty przejeżdżałem przez „Złotą Górę.“ Dwór się zapadł, lipy na wzgórku poschły, inne wicher powywracał, a niektóre ścięła ręka bezbożna. Smutno, bardzo smutno było mi w duszy. Przyszła mi na myśl niezgoda między bracią.
— I długoż trwać będzie ta niezgoda? — zapytałem siebie.
Koło kościółka kazałem stanąć, aby konie wypoczęły. A sam, zdjąwszy czapkę, poszedłem na cmentarz, aby odmówić Anioł Pański, bo właśnie dzwoniono.
Na cmentarzu bawiły się dzieci.
— Bawmy się w „skarb zakopany“ — zawołał jakiś miły chłopaczek o błękitnych oczach.
— Bawmy się, bawmy się! — zawołały dzieci.
Stanąłem koło muru i patrzyłem z boku. Zadziwiło mnie to szczególne zdarzenie.
Jeden z chłopców z rudą czupryną udawał ś. p. Krzysztofa i zapisywał drugim skarb ukryty. A!e przcdewszystkiem mieli wszyscy zgadzać się z sobą.
Serce uderzyło mi w piersi, zdawało mi się, że Bóg przez te dzieci do mej zbolałej duszy przemawia. Jakoż doznałem wielkiej pociechy. Wszystkie dzieci otoczyły w zgodzie i jedności ogromny kamień i wspólnemi siłami ruszyły go z miejsca.
Podziękowałem Bogu za tę pociechę i rzekłem do siebie:
— Boleszczyccy nie wydobędą skarbu, który w ziem? leży, ale dzieci ich dostaną go.
Gdym siadał na bryczkę, ujrzałem nizkiego, pękatego człowieczka, biegnącego z ogromnym kijem na cmentarz kościółka.
— A to urwisze, te dzieciaki! — krzyczał i machał kijem.
— Cóż one panu zrobiły? — zapytałem.
— Wyobraź pan sobie — mówił pękaty człowieczek, sapiąc z gniewu — uroiło się tym dzieciakom, że pod tym dużym kamieniem są pieniądze!
— Wszak go nie ruszą z miejsca! — wtrąciłem.
— Ba! — zawołał nieznajomy — jak się wszyscy razem wezmą!
Rozśmiałem się i kazałem zaciąć konie.
Był to administrator „Złotej Góry.“ Żył on z niezgody między rodziną, toż każda zgoda, nawet u dzieci, była mu nieznośną.
Zajrzałem do rubryceli, był to dzień św. Floryana.


∗             ∗

Na tem kończy się opowiadanie JM. Pana Symplicjusza Prawdzica, którego zna cała ziemia Przemyska. Słuchałem tego opowiadania będzie temu lat kilkanaście. Powtórzyłem je tu prawie dosłownie, bo mocno utkwiło mi w pamięci. Opowiadał nam także o jednej rodzinie, która w zgodzie i jedności wiele dokazała rzeczy. Jak będzie czas potemu, może to kiedyś „w kółku rodzinnem“ powtórzę.


KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Zachariasiewicz.