Zaklęty Dwór/XXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Walery Łoziński
Tytuł Zaklęty Dwór
Podtytuł powieść
Wydawca Władysław Dyniewicz
Data wyd. 1885
Druk Władysław Dyniewicz
Miejsce wyd. Chicago
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXVI.
Okrutna zemsta.

Na dworze ciemna, głucha noc.
Niebo czarnym zasnuło się całunem, ani jeden srebrny promyczek nie spływa z góry, a jakieś duszne, parne, ołowiane powietrze owionęło ziemię.
I dziwnie jakoś straszno i złowrogo w pobliżu zaklętego dworu.
Nietoperze jak czarne, skrzydlate duchy uwijają się dokoła, sowy i puchacze z dzikim krzykiem odzywają się w zawalonych na pół oficynach, a snąć przeczuwając słotę, lękają się wylecieć z bezpiecznego ukrycia i wrzeszczą z głodu coraz przeraźliwiej.
W chacie starego klucznika słabe łyska światełko, ale wewnątrz głucha, grobowa zdaje się panować cisza.
Nagle rozdarły się drzwi od sieni, a w progu ukazały się dwie osoby.
— Będzie słota, mój ojcze — ozwał się dźwięczny i słodki głos kobiecy..
— Nic nie szkodzi! On przybędzie — ozwał się silny głos męzki, głos naszego znajomego maziarza.
— Więc idziesz, ojcze? — zapytała nieco trwożliwie dziewczyna, nieochybnie nasza piękna, jasnowłosa Jadwiga.
Maziarz podniósł w górę trzymany w ręku latarkę, a przy blasku jej światła dziwnie fantastycznie zarysowała się jego postać.
Był ubrany jak wczoraj na wysepce, tylko jeszcze długi czarny płaszcz wisiał mu niedbale na ramionach. Ponure, surowe jego rysy nosiły w tej chwili wyraz jakiegoś głębokiego rozmarzenia, tylko oczy migotały zawsze tym dzikim, niespokojnym, tajemniczym blaskiem.
— Ulewa nie spadnie tak prędko — szepnął na zapytanie córki, rozglądając się do koła — przyprowadzę ci gościa jeszcze przed deszczem.
— Więc ja go koniecznie muszę widzieć tak późno?
— Wiem żebyś mi nie przebaczyła, gdybym go sam tylko przyjął.
— Mój ojcze... — szepnęła dziewczyna zkonfundowana.
Maziarz pochwycił ją nagle w swe ramiona i przyciskając do piersi, ucałował i uściskał milcząc jej śliczną, jasnowłosą główkę.
— Do widzenia moje dziecię — szepnął nareszcie. Za pół godziny przybędzie nas dwóch!
Dziewczę wzdrygnęło się z lekka.
— Nie wiem co mi jest, ale boję się dziś czegoś zostać samą.
— Dzieckoś — odparł prędko maziarz. — Całe dnie i noce przepędzałaś sama bez trwogi, a dziś lękasz się pół godziny.
I jeszcze raz pocałował ją w czoło, a potem z lekka wepchnął do sieni.
— Zamknij się moja duszko i oczekuj nas bez troski.
I połę płaszcza po bandycku zarzucił na ramię, poskoszył z progu i z pospiechem pomknął ku furtce ogrodowej.
Dziewczę znikło w sieniach, a za przymkniętemi drzwiami żelazna zaskrzypiała zasuwa.
Prawie w tejże samej chwili zatrzeszczała laskowa brama, a na jej szczycie zarysowała się śród ciemności jakaś postać ludzka.
Lekka błyskawica mignęła w tej chwili na dalekim zachodzie nieba, a przy jej blasku poznać złowrogie rysy Mykity Ołańczuka!
Siedział na szczycie bramy i pilnie rozglądał się na wszystkie strony.
Nagle w cichy, przytłumiony a mimo to strasznie jakiś dziki wybuchł śmiech.
— Psy się ani ruszą! — szepnął. — Wronie oko skutkowało! Złodziej żyd tak długo mi odmawiał tej odrobiny trutki! — dodał jakby z żalem ukrytym.
I zręcznie i zwinnie w jednem mgnieniu oka zsunął się na dół.
Sięgnął za pazuchę, a w ręku długi błysnął mu nóż.
— No Kośtiu Buliju — mruknął półgłosem — porachujemy się raz z tobą! Kogut już zapiał, twój djabeł ci nie pomoże, psij synu!
I nędznik zgrzytnął zębami, jak głodny wilk, na widok zdobyczy.
Nagle drgnął i niespokojnie obejrzał się dokoła.
— Będzie słota — mruknął — a jam już potruł psy i nie mogę odwlekać dłużej!
— Cicho, głucho — poszepnął uspokojony po krótkiej chwili. — Słota nie nadejdzie i za godzinę! Mam czas!
Wstrząsł się i rzucił z ramion jakiś spory ciężar.
Byłto pęk silnych kołów bukowych i gruby powróz z lipowego łyka.
Chyłkiem na plecach postąpił ku chacie, koły przyparł pod ścianę, a z łykiem posunął ku drzwiom.
Zasilił powróz w około żelaznej klamki, a potem odstąpił szybko i przywiązał go mocno do grubego jesiona, co piął się o kilka kroków od chaty.
— Teraz niech sobie z wewnątrz otworzy drzwi — mruknął nędznik i uśmiechnął się zadowolony, a potem prędko pochwycił za koły i postąpił pod okno.
— Jest w domu — mruknął — widząc że światło przebija się zza okiennic.
I znów w ów głuchy, przytłumiony wybuchł śmiech.
— Pozabijałeś sobie okiennice, aby cię nikt nie podejrzał jak z upiorem i djabłem wchodzisz w konszachty. Poczekajno bratku!
I wtykając kół silnie w ziemię, przyparł go silnie do okiennic.
— Teraz ją sobie otwórz! — poszepnął z dzikiem szyderstwem.
I to samo powtórzył przy dwóch dalszych oknach chaty.
Potem przystanął i odetchnął ciężko.
— Djabeł mu nie pomoże bo już po pół nocy, a ucieknąć mi nie ucieknie!
I sięgnąwszy za pazuchę, szastnął nagle po swej odzieży, a w ręku zajęło mu się kilka zapałek.
Przeczekał spokojnie aż zgorzała siarka, a potem przytkał zapałki do sporego pęku wyjętych z kieszeni kłaków i wszystko razem rzucił na dach chaty....
— Nareszcie zapłacę ci stary zbóju za moich sto kijów i moje doby zmarnowane! — rzekł głośniej i nowy rozżarzywszy ogień rzucił na dach przyległej stodoły.
A potem kapelusz głęboko zasunął na czoło jak strzała pomknął ku bramie.
Wdrapawszy się zwinnie jak kot na szczyt bramy, rzucił jeszcze raz okiem po za siebie, a na widok jasnych płomieni, wybuchających zwolna na dachu, na nowo dzikim zawył śmiechem i skoczył na drugą stronę.
Znamy przyczynę, dla której Mykita Ołańczuk tak zaciekłą, dla starego kozaka żywił nienawiść.
Dla zuchwałego oporu i targnięcia się na starościca, poniósł on za surową, może nawet za okrutną i nieludzką karę.
Starościc w pierwszym wybuchu swej gwałtowności nie umiał się powściągnąć, a nim jeszcze wyrzekł słowo, już gorliwi słudzy spełniali jego rozkazy.
Mykita Ołańczuk należał do tych dzikich, zaciekłych natur, których nieprzebłagana nienawiść i mściwość stopniuje się tylko upływem czasu, a kończy się z życiem samem.
Pokrzywdzony rzeczywiście przez starościca, zakipiał srogą ku niemu złością, a daremne skargi i procesa, jakoteż wynikła ztąd nędza i ubóstwo podsycały, rozżarzały tem więcej pierwotną żądzę zemsty.
Ołańczuk przysiągł sobie, jak mówił „nie darować swego“ i trwał zawzięcie w swem postanowieniu.
Śmierć starościca nie uśmierzyła, a nawet nie złagodziła jego zaciekłej złości. Przeniósł ją tylko w całej pełni na Kośtia Bulija, ślepego wykonawcę okrutnej woli nieboszczyka.
W starym kozaku nienawidził w jednej osobie niesłusznego sędziego i zanadto gorliwego kata.
A każdy rok nowy utwierdzał go tylko w tej nienawiści, która w końcu doszła do jakiegoś delirycznego zapomnienia, do szalonej nieprzytomnej zaciekłości.
Napróbowawczy się napróżno zaspokoić swą dziką żądzę zemsty legalnemi środkami, zaniechał zniechęcony dalszych skarg i procesów i nie wzdrygał się już dłużej przed zbrodnią samą.
Ogień u naszego ludu prostego jest niestety najzwyczajniejszą a prawie jedyną bronią zemsty, podpalenie najpowszedniejszą najczęstszą po złodziejstwie zbrodnią.
— Puszczę cię z dymem! — grozi za lada drobnostkę najbliższy sąsiad sąsiadowi.
A jak często pogróżka taka w okrutny spełnia się czyn!
To też i Mykita Ołańczuk postanowił podpalić Kośtia Bulija. Wierząc jednak że Kost’ Bulij zostaje w tajemniczych związkach z nieboszczykiem starościcem a nawet z djabłem samym poczytywał ten rodzaj zemsty za niedostateczny.
— Djabeł mu chatę duchem odbuduje, ale od śmierci go nie ocali, bo nad śmiercią sam Pan Bóg tylko ma prawo — rozumował w swej grubej, ciemnej zabobonności.
I po krótkiej walce z samym sobą, postanowił dybać wprost na życie nieprzyjaciela i podpalić w taki sposób chatę, aby on sam znalazł śmierć w płomieniach.
Widnieliśmy jak zmyślne i okrutne porobił do tego przygotowania.
Dniem jeszcze naprzód usunął największą przeszkodę, czujność psów.
Wałęsając się po całej okolicy, poznał w pobliskim miasteczku jakiegoś osławionego żyda przechowywacza kradzieży, a pod pozorem że do wielce zyskownej przysposabia się wyprawy, wyłudził od niego truciznę na oba czujne i wierne psy.
Dokonawszy teraz zbrodni, uciekł co tchu przez pola i łąki.
W znacznem oddaleniu przystanął na chwilę i obejrzał się po za siebie.
Dom i stodoła stały w jasnych płomieniach.
Zbrodniarz dziko łysnął oczyma.
— Zaczyna się grzać nieboraczek — mruknął z okrutnem zadowoleniem.
W tej chwili w przyległych Buczałach ponuro i donośnie zagrzmiały dzwony.
Zbrodniarz przeżegnał się skwapliwie.
— Już biją na gwałt — poszepnął po chwili. — Tak prędko się spostrzegli...
— Nic nie szkodzi — pocieszał się po krótkiej pauzie — przybędą za późno.
I nie obzierając się, jął jakby gnany furją uciekać dalej.
Nędznik ani się domyślał, że ohydna jego żądza zemsty zupełnie obcą wybrała sobie ofiarę, okrutna zbrodnia nad wcale niewinną zawisła głową.
W blado oświetlonej chacie, siedziała Jadzia w kącie przy ścianie, głowę wsparła na śnieżnej dłoni, a myślom snąć wolny puściła obieg, bo w jej na pół przymrużonych oczach, i koło ust różanych malował się jakiś błogi, swobodny uśmiech.
Dziewczę roiło o przyszłem szczęściu, stawiało, zamki na lodzie, cieszyło się tęczowemi barwy baniek mydlannych.
Naraz znikł uśmiech, a twarz i oczy jakiś powabny i tęskny przybrały wyraz.
Dziewczę widocznie z marzeń na przeszłość wpadło w wspomnienia i wrażenia przyszłości.
Przypominała sobie ten domek i tę kuźnię w małem odległem miasteczku, gdzie upłynęły pierwsze lata jej dziecięcego wieku.
Stanęła jej żywo przed oczyma ta matka nieboszczka, której pieszczoty tak żywo tkwiły jej w pamięci, choć minęły tak dawno a trwały tak krótko.
Dziewczę westchnęło żałośnie.
Nie wiedzieć dla czego wszystkie późniejsze chwile, przebyte w szczęściu i dostatkach, nie miały dla niej tyle uroku, co te rzewne wspomnienia pierwszych pieszczot macierzyńskich.
— Biedna matka — szepnęła z westchnieniem — umarła nie widziawszy mię więcej!...
I gorąca łza zakręciła się w jej cudnem oku.
A tuż odżył w pamięci i ów kowal, ojczym ponury, zamyślony, który choć niemiłemi patrzał na nią oczyma, nigdy najmniejszej nie wyrządził jej krzywdy.
— On żyje zapewne do tej chwili! — poszepnęła dziewczyna, a główkę w głębokiem zamyśleniu pochyliła na piersi.
— Dlaczegóż muszę być tak obojętną mężowi mej matki? — zagadnęła się po chwili. — Dla czegóż matka moja nie mogła nigdy zgłosić się do mnie za życia?...
I napróżno zaczęła zaciekać się nad głęboką tajemnicą, która osłaniała jej urodzenie.
Do tej chwili nie wiedziała nawet, jakie właściwie nosiła nazwisko.
Ojciec wtajemniczył ją w swoje plany, swoje zamiary, ale nigdy nie wyjawił swego imienia.
Dlaczegóż jej druga, przybrana matka, ta zacna, dobra pani Tączewska nieumiała o nim powiedzieć nic więcej jak tylko, że był największym przyjacielem nieboszczyka starościca, Mikołaja Żwirskiego.
A ileż za to nagadała się jej staruszka o tym starościcu swym wychowanku, który obok najburzliwszej gwałtowności, najniesforniejszego uporu, łączył najlepsze serce, najszlachetniejszy charakter!
A i ten wierny, pełen poświęcenia kozak Kośt’ Bulij wspomniał zawsze z taką czcią, z takiem uwielbieniem nieboszczyka starościca, że nigdy nie mógł na większą pochwałę zdobyć się dla jej ojca jak tylko, „że był przyjacielem jego nieboszczyka pana.“
— Obadwaj byli jak jedna dusza i jedno ciało mawiał stary kozak.
I dla tej jednej przyczyny gotów był w każdej chwili dla jej ojca do najwyższego posunąć się po święcenia, dla tej przyczyny dzielił z nim najsroższe niebezpieczeństwa, narażał bez wachania wolność i życie, oddał się ślepo duszą i ciałem jego daleko sięgającym zamiarom.
A te zamiary miały urzeczywistnieć się pomyślnie?...
Gdyby się wykryły przed czasem, albo rozbiły nieprzyjaźnie?...
Na tę myśl zimny dreszcz wstrząsł dziewczyną od stóp do głowy: nie śmiała się nawet zastanawiać dłużej nad tem i z największem natężeniem siliła się wadać inny zwrot, inny bieg swym rozbudzonym marzeniom.
I mimowolnie Juljusz nasunął jej się przed oczy.
Miała go widzieć dzisiaj, miała z mm mówić swobodnie, miała nawet przyczynić się jakoś do wybawienia go od groźnego ciosu.
Ojciec mówił coś o poświęceniu, o oddaniu ręki... zapytywał ją w tak dziwny sposób, mówił o młodzieńcu z takim jakimś szczególnym wyrazem i naciskiem!
Młoda dziewczyna zasnuwała się w coraz szersze i gęstsze pasmo najróżniejszych domniemywań. A myśl jej płynęła tak swobodnie, tak lekko, tak różne potrząsały struny uczucia, tak jakiś luby budziła urok, że oddawała jej się coraz bezpieczniej i niejako wbrew własnej woli i wiedzy przenosiła się w jakiś stan obcy, w jakąś inną, pełną najcudniejszej ułudy sferę.
Oczka zmrużyły się do reszty, główka dalej pochyliła się na piersi. Jakiś blask różany owionął ją dokoła, jakieś nieokreślone nadziemskie tony i akordy łudziły ucho, anioł w srebrzystej szacie ukazał się nad jej głową i rozpostarł skrzydła swe nad jej marzeniami niewinnemi....
Dziewczę usnęło...
A właśnie w tej chwili zaciekły zbrodniarz dokonał swego okrutnego zamachu, a podłożony ogień płomienistym językiem wystrzelił do góry i coraz szersze zakreślał koło.
Niebo chmurne i zagniewane spoglądało z swej wyżyny, a jakby w zawody z wybuchającym na dole płomieniem, zaczęło nagle coraz częstszemi rozjaśniać się błyskawicami.
A dziewczę drzemało spokojnie, uroczemi a niewinnemi ukołysane marzeniami.
Zdało jej się, że Juljusz stoi przed nią w oczach jego lśniły łzy, usta drżały z rozrzewnienia.... Coś mówił do niej wzruszonym głosem i wyciągnął rękę nieśmiałą....
Ona chciała odpowiedzieć.... serce jej biło gwałtownie twarz płomieniała... a nie miała siły ręke swą podnieść do ręki młodzieńca...
Aż nagle zbliżył się ojciec z promieniejącą od radości twarzą, własnemi dłońmi złączył ich ręce... chciał coś przemówić....
Ale w tem cudny obraz rozwiał się jak zaczarowany, jakiś dziwny, choastyczny nieład powstał dokoła, duszne, ołowiane powietrze spadło jej na piersi, jakieś czarne, okropne, złowrogie mary powstawały jedna po drugiej.... a tuż nagle jakiś potwor ochydny wyrósł z ziemi przed jej oczyma i wyciągnął ku niej straszne, monstrualne, błoną nietoperza spojone szpony i rozwarł paszczę, ziejącą krwią i ogniem.
Piekielny przestrach ogarnął dziewczynę, włosy najeżyły jej się na głowie, zimny dreszcz przenikał ją od stóp do głowy, krew zatrzymywała się w biegu, a oddech urywał w krtani.
Zbierając wszystkie swe siły, rzuciła się dziewczyna gwałtownie i wydała przeraźliwy wykrzyk.
I ocknęła się ze snu nareszcie.
Rozpierzchły się okropne mary i widziadła, ale został ów nieświadomy przestrach piekielny i owo straszne, ołowiane powietrze tłoczyło piersi jak we śnie.
Porwała się szybko z siedzenia i przetarła oczy nowy przeraźliwszy jeszcze wydała wykrzyk przestrachu i zgrozy.
Izbęg napełniała ciemność nieprzebita, gorąca gąszcz dymu paliła piersi, wierciła oczy, a nad głową rozlegał się jakiś dziwny złowrogi szelest, jakiś przerażający powiew wiatru, jakgdyby stado puchaczów i nietoperzów trzepotało bezustannie skrzydłami.
— Wielki Boże?!... co to jest, co to znaczy! — krzyknęła dziewczyna.
I jeszcze raz rzuciła sobą gwałtownie i potarła oczy, jakgdyby nie wierzyła sama sobie, że ocknęła się z swego snu okropnego.
— O nie! ja nie śpię, ja czuwam! — krzyknęła na pół nie żywa z przestrachu.
Nad głową tymczasem coraz bliżej i głośniej odzywał się ów straszny szum — szum falujących płomieni, a od pory do pory z przerażającym łomotem trzeszczały palące się belki i krokwie.
Dziewczyna poskoczyła do okna.
— To ogień, to pożar wielki Boże! — krzyknęła i upadła na kolana.
Gorący gąszcz dymu wzmagała się coraz bardziej.
Jadwiga nie mogła odetchnąć, okropny zaksztusił ją kaszel a w głowie zakręciło się jak w kołowrocie.
— Ratunku! — pomocy — wyjęknęła śród kaszlu.
Ale któż ją mógł usłyszeć?
Maziarz w lipowej ulicy pod Buczałami oczekiwał Juljusza, Kośt’ Bulij wybrał się wczoraj w dalszą jakąś podróż, a groza sąsiedztwa zaklętego dworu odstraszała z daleka każdego przechodnia.
Krótką chwilkę leżała Jadwiga bezprzytomnie na kolanach.
Nagle nadludzką kupiąc w sobie siłę, porwała się na nogi i uderzyła pięścią w okno.
Krew trysnęła z śnieżnej rączki, ale okiennica oparła się uderzeniu. Wszakże przez wyrżniętą w niej w kształcie serca dziurę, wionęło powietrze z zewnątrz.
Dziewczę odetchnęło i z największem wytężeniem odsunęło zasuwkę od okiennicy.
Ale podparta z drugiej strony okiennica trzymała się jak przykuta.
— Ratunku! pomocy!.. — zawołała dziewczyna trochę głośniej.
Ale cicho było na dworze, tylko nad jej głową huczało i trzeszczało coraz okropniej.
— Ratunku! pomocy!... — powtórzyła dziewczyna z dziką obłąkaną rozpaczą.
Okropny łomot walących się krokwi, odpowiedział na jej wołanie.
Jadwiga znowu bezsilnie padła na kolana i znowu straszny zakrztusił ją kaszel.
— Śmierć! Umierać!... — wyjąknęła.
I znowu jakby jakaś nadziemska wstąpiła w nią siła: porwała się prędko, rozdarła z gwałtownem wysileniem suknię na swych duszących się piersiach i poskoczyła do drugiego okna.
I w mgnieniu oka skrwawioną rączką drugą wybiła szybę, odsunęła zasuwę od okiennic i całą siłą próbowała wyłamać się na dwór...
Zdało się jej że okiennica ugina się pod jej naciskiem... że jedno tylko mgnienie oka a uratuje się szczęśliwie.... ale w tem okropnie coś zapiekło ją w głowę...
Właśnie tuż nad oknem przepaliła się powała, a płomienny język wdarł się do środka i wił się na wszystkie strony jak żądło gadziny...
Dziewczyna jęknęła okropnie...
Dzika rozpacz i zgroza ostatnie wstrząsła w niej siły.
Jednym susem poskoczyła do pierwszego okna i i całą mocą uderzyła w przypartą okiennicę...
Wtem znowu okropnie zachuczało, zatrzeszczało i załomotało nad jej głową...
Nieszczęśliwej zdało się, że śród tego huku i grzmotu rozległ się i jakiś donośny krzyk pomieszanych głosów ludzkich....
Pocisnęła jeszcze raz okiennicę.... I owa okrutna zapora ustąpiła z głuchym trzaskiem...
Ale tuż okropny rozległ się grzmot, straszny blask oślepił jej na wierzch z przestrachu wysadzone oczy... a przez otwarte okno buchnęły zewsząd płomienie.
Dziewczyna wydała rozdzierający wykrzyk... bezsilnie zatoczyła się w tył... jeszcze jeden urwany jęk wymknął się z jej piersi.... chciała coś wyszepnąć.. ale już wszelkie opuściły ją siły... padła na ziemię bez ducha.
A tu znowu okropny rozległ się grzmot, a płomienie ze wszystkich stron buchnęły do środka!....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Walery Łoziński.