Przejdź do zawartości

Zagadki (Kraszewski, 1870)/Tom II/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zagadki
Wydawca Ludwik Merzbach
Data wyd. 1870
Druk Ludwik Merzbach
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Wieczorem tegoż dnia smutna się po mieście wieść rozeszła, że jenerał Stanisław Zbyski, z przeziębienia dostawszy cholery, mimo największego starania lekarzy, których kilku wzywano... niedożywszy doby, zmarł nagle... Ponieważ zwłoki cholerycznych zwykle co najprędzéj, w interesie powszechnego zdrowia, chowane bywają, mówiono, iż w nocy przewieziono zaraz trumnę na cmentarz Powązkowski a nazajutrz miało się tylko odbyć nabożeństwo żałobne...
Wiadomość ta więcéj przeraziła cholerą, niż strapiła ogół, mało kto bliżéj znał jenerała... miano go powszechnie za Moskala, żałowano tylko biednéj matki...
W istocie ku wieczorowi Maciéj cały załzawiony, doktor skłopotany, oznajmili śmierć, posłali po dwie trumny, a że się nikt tak dalece do zmarłego nie napierał z obawy cholery, złożyli sami zwłoki w przyniesionym wspaniałym sarkofagu, który tylko na chwilę wystawiony został w sali przyległéj...
Pokój chorego przedstawiał obraz najstraszniejszego nieładu, okna były pootwierane... rzeczy rozrzucone... zapach chlorku rozchodził się po całym domu...
Z rozkazu policyi miano natychmiast wywozić zwłoki, wszystko się odbywało z pospiechem gorączkowym... gdy w chwili prawie ostatniéj czarno ubrana kobieta z włosami rozrzuconemi, z wyrazem strasznéj rozpaczy wpadła do sali i przy trumnie z krzykiem legła. Ręce jéj chwyciły wieko... spazmatyczny jęk rozległ się po cichém mieszkaniu...
W ślad za nią aż do wschodów biegł mężczyzna, ale z obawą jakąś zatrzymał się w progu...
Stary Maciéj strwożony niezmiernie, blady jak trup, z załamanemi rękami, patrzał niemy...
— Otwórzcie mi trumnę! ja go raz jeszcze widzieć muszę! zawołała kobieta... Doktorze...
Doktor podszedł.
— Pani, rzekł grzecznie, to niepodobieństwo... przepisy policyjne się temu sprzeciwiają... jenerał zmarł z cholery... niepodobna otworzyć...
— Co chcecie za to? zawołała kobieta — wszak za pieniądze wszystko kupić można? Sumienia ludzi, miłość ludzi... poczciwość... co chcecie? A jeśli sto... tysiąc umrze... to cóż? wy mi musicie tę trumnę otworzyć! Ja napiszę do cesarza... ja...
Maciéj drżał od początku téj sprawy, którą w tak dziwny sposób poprowadził, nie było chwili niebezpieczniejszéj nad tę... Ufał on, że postrach cholery nie dopuści ostateczności... ale znając Maryą Pawłownę i jéj miłość dla jenerała i wpływy jéj... trwożył się...
Po chwili płaczu... jenerałowa zerwała się i pobiegła do sypialnego pokoju... stała w progu chwilę... poczęła jak obłąkana latać po mieszkaniu, zdawało się, że szuka kogoś.
— I nikogo przy umierającym! nikogo przy trumnie! zawołała wracając — ani matki, ani narzeczonéj, ani przyjaciela... ani mnie nie było...
Usiadła znowu i płakała, oparłszy się o wieko trumny...
Towarzysz a raczéj nieproszony opiekun, który z nią przybył, trzymał się zawsze progu i chustki od ust nie puszczał.
W chwili, gdy jeszcze Marya upadłszy łkała, chwytając za drzewo, jak gdyby rozerwać chciała trumnę, nadeszli ludzie, którzy zabrać ją mieli, doktor zbliżył się do kobiety i w łagodnych słowach starał się ukoić jéj boleść.
Ale była w takim stanie, że nie słyszała nic oprócz tego, co w niéj mówiło saméj... po chwili natrętny ten szmer wyrazów, z których rzadkie dochodziły jéj uszu, zwrócił nareszcie uwagę, podniosła oczy, wpatrzyła się śmiało w obcego człowieka...
— Czy ty wiesz, czém on był dla mnie? zawołała, czy rozumiesz ten ból, który chcesz uleczyć — któż ty jesteś?
— Ja, doktor jestem, rzekł Frycz.
— I jako doktor chciałbyś przez litość... dodała z ironicznym uśmiechem, uleczyć szaloną?
— Byłeś przy jego śmierci? podchwyciła nagle.
— Byłem.
— Jak on umierał? mów mi! czy na jego ustach nie było żadnego imienia? czy nie wołał... czy nie wspomniał?
— Pani, rzekł lekarz, choroba, z któréj on umarł, jest jedną z tych piorunujących, które odejmują człowiekowi wszelką przytomność... nie mówił nic, bo nie mógł mówić...
— I przy nim nie było...??...
— Nikogo oprócz mnie i starego wiernego sługi... matce, krewnym nie mogliśmy dać znać... bo słabość zaraźliwa... a ratunkuby mu nie przynieśli...
— Zkądże wy to wiecie! zawołała z gniewem. Nie rozumiecie choroby, nie znacie na nią lekarstwa... jak możecie wyrokować, co ratuje a co zabija? Możeby go wyleczyło wejrzenie, może rozbudziło słowo... ale wy jesteście zbójcy okrutni... Ażeby nie zadać kłamu nauce waszéj, wolicie zabić człowieka...
Czemuście nie próbowali wszystkiego? Jak ten człowiek w sile wieku i zdrowia mógł tak paść bez walki z życiem... piorunem rażony... Nie! nie! wyście go dobili!! Was wszystkich pod sąd!! I zaczęła płakać...
Czarni ludzie stali dokoła, czekając rychłoli będą mogli zabrać trumnę... jenerałowa nie puszczała ich, doktor stał zmięszany... Maciéj poszedł do Arsena Prokopowicza...
— Pan zna dobrze panią jenerałową, odezwał się cicho... to jest rzecz niebezpieczna... niech pan pójdzie, zrefiektuje ją, odciągnie... nieboszczyka trzeba wynosić...
— Ale pocóż ja tam pójdę w to powietrze? rzekł Moskal dość zmięszany.
— Przecież trzeba, żeby jéj kto podał rękę i zmusił... jużcić ja nie mogę!!
Arsen Prokopowicz, acz z obawą wielką, widząc na siebie zwrócone powołujące go téż oczy doktora... przemógł się i zbliżył... Oba z lekarzem ujęli płaczącą, nieprzytomną, i niemal siłą pociągnęli ją do powozu, który stał za czarnym karawanem.
W téjże chwili pogrzebowi słudzy pochwycili na barki trumnę, skarżąc się na jéj ciężar niezwyczajny i poczęli ją znosić po wschodach... Gdy już była na dole prawie, władza wojskowa, starsi urzędnicy nadjechali dla formy i bardzo byli radzi, że ich to uwolniło od wchodzenia do mieszkania. — Natychmiast dano rozkaz wyruszenia karawanowi... Marya Pawłowna siedziała w swoim powozie, do którego wcisnął się, nie wiedzieć jakiém prawem, Arsen...
— Pani jedzie do domu?
— Ja jadę, gdzie jego wiozą! za nim! zawołała — za nim!! do mogiły...
— A! Maryo Pawłowno — począł słodziuchno natrętny pocieszyciel — gdybyście pozwolili...
Idźcie mi z oczów! przerwała zrywając się — precz! precz! I wstała z taką gwałtownością groźną, że Arsen, choć już konie ruszyły, musiał, otworzywszy drzwiczki, wyskoczyć — zostawiając ją samą...
Żałobny orszak, złożony z nie wielu powozów, puścił się ciemną nocą ku Powązkom... bez księdza, bez śpiewu... jak wstydzący się tego, którego prowadził.
Noc była zimna i wietrzna...
W progu domu ze zwieszonemi rękami stał poczciwy stary Maciéj... Sam on był sprawcą tego szyderstwa ze śmierci, lecz teraz, gdy zobaczył trumnę, żałobę, cały ten przybór straszny — zabobonny strach go ogarnął, czy nie popełnił świętokradztwa, czy na głowę tego, którego pragnął uratować, nie sprowadził — nieszczęścia. Zdawało mu się to całkiem zrazu poczciwém, dobrém, teraz się obawiał, by nie było grzechem śmiertelnym?... Śmierć zmyślona przerażała go jak prawdziwa, stary szalał momentami, nie mogąc zebrać myśli rozproszonych i ocenić tego, co sam przed chwilą zrobił.
Na górze tymczasem już była policya, która, nie wiadomo z czyjego rozkazu, opieczętować miała pozostałości... Lekarz służył za świadka, ale powołano téż i Macieja, który poszedł chmurny. Nie miał on obawy o tę formę prawną, gdyż jenerał przed wyjazdem papiery widocznie przebrał i popalił, a resztę ich sam już Maciéj był przechował...
Wkrótce i ta formalność dopełnioną została... stary sługa zszedł nareszcie do swéj izdebki...
— No, zawołał, teraz albo nigdy na mnie czas! On poszedł, trzeba i mnie iść! Nie mam tu czego czekać..
Chłopcy mi choć drogę pokażą...
Wprawdzie jenerał kazał zostać przy matce, ale ja tam nie mam co robić... ino pożegnać się i w drogę!! Zdjął szablę z kołka, począł pospiesznie dobywać swoich rzeczy, ubierać się jak w drogę i nazajutrz rano starego Macieja nie było w Warszawie.
Arsen Prokopowicz towarzyszył rad nie rad Maryi Pawłownie na Powązki...
Policya nie dozwoliła złożyć nawet ciała w kaplicy do jutra, tak obawa cholery była wielka, znalazł się ksiądz do pobłogosławienia grobu i trumnę natychmiast do niego spuszczono...
Przy wszystkich tych przygotowaniach Marya Pawłowna była przytomną, chwiała się, płakała, ale oddalić się nie chciała... Gdy ziemią przysypano grób... siadła na ziemi...
Potrzeba było znowu użyć siły niemal, aby ją zmusić siąść do powozu i wracać do domu... Arsen Prokopowicz jéj towarzyszył, czuł on, że ta chwila może mu być przyjazną... ale usposobienie jenerałowéj ku niema było dotąd jak najgorsze.
Zajechali tak do małego hoteliku przy Bednarskiéj ulicy, w którym się jenerałowa ukrywała... Poprowadzono ją na górę, Arsen po cichu poszedł za nią.
Starał się wybadać stan jéj ducha, znaleść jaki sposób przemówienia, wśliźnięcia się, uczynienia potrzebnym; mimo zręczności swéj wszakże... widział się w położeniu nader trudném. Rachował najwięcéj na tę skłonność serca ludzkiego, która w ucisku szuka towarzysza, pragnie podziału, a w obec śmierci często rozpaczliwie życie chwyta.
Ale Marya Pawłowna była cała w sobie... wybuchała na krótko i znów nieprzytomna padała płacząc a myśli jéj widocznie odbiegały gdzieś daleko. Arsen rozpoczynał razy kilka mówić i nie otrzymał odpowiedzi. To go nie zrażało... Siedział w progu pokornie i czekał.
Marya Pawłowna nie rychło go spostrzegła, popatrzyła nań oczyma osłupiałemi, weszła do drugiéj izdebki i zamknęła się na klucz. Boleść jéj wstydziła się oczów zimnych. Arsen znużony, ułożywszy się o coś ze służącą, wysunął się cicho, dosyć smutny i zamyślony...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.