Zagadki (Kraszewski, 1870)/Tom I/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zagadki
Wydawca Ludwik Merzbach
Data wyd. 1870
Druk Ludwik Merzbach
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Komukolwiek się trafiło przeglądać z uwagą długi szereg wizerunków, pochodzących z epok różnych, łatwo mógł zauważać, że każda epoka ma swe typy właściwe. Twarz ludzka odbija czas, na który patrzyła, którego boje ją stworzyły. Strój, włos, sam wyraz rysów napiętnowane są tak żywotem, nasiąkłe nim, iż wpatrzywszy się w nie, prawieby z nich ducha i historyą czasu przeczytać można. W konającym gladiatorze na Kapitolu, gdy się go obok leżącego posągu Agryppiny postawi — wypowiadają się dwojga narodów cywilizacye — tu heroizm barbarzyński, tam zdegenerowane wykształcenie; postawmy XVI wieku portret sławny, znany pod imieniem Borgii, obok peruki niemieckiéj z końca XVII wieku, pastel pani Pompadour przy złomku greckiego starego marmuru...
W bliższych siebie nawet okresach różnice życia, przeznaczeń, doli i myśli nacechowane są wyraziście... Polak końca XVIII wieku nie wygląda tak jak ostatni kontuszowiec z XIX... a emigracya z roku 1881 wcale nie jest do emigracyi z 1864 podobną. W samych twarzach czuć przeżytą epokę, wypiętnowały się na nich idee... oczy patrzą inaczéj, usta się śmieją odmiennie, a troska, po wsze czasy jedna, inaczéj orze ich czoła... Uwagi te mogłyby były przyjść każdemu, znajdującemu się w salonie pewnym w Warszawie, jesienią 1862 r. Zgromadzone w nim osoby stanowiły liczną rodzinę i pokrewnych... w rysach obliczów było coś jednoczącego je, jakaś harmonia świadcząca, że były téż jeszcze myśli i uczucia im wspólne... ale każda z twarzy była innéj epoki świadectwem.
Jedno z pierwszych miejsc u stołu nakrytego do herbaty zajmował mężczyzna siwy, stary, ale krzepki jeszcze i z wzrokiem ognistym. Trzymał się on prosto, sztywno niemal, włos miał ostrzyżony krótko, wąs twardy do góry poddarty, ufarbowany nieco... Suknia na nim szczelno opięta, kroju skromnego, miała przy guziku wstążkę legii, virtuti i medalu św. Heleny... Palił fajkę z długiego cybucha, a ręka, która go podtrzymywała, była silna i żylasta, znać wyrobiona pałaszem i cuglami, które nosiła długo. Począwszy od czoła do środka prawego policzka przez twarz tę ogorzałą i pomarszczoną znać było pałaszowe cięcie, ogromne, zabliźnione, które raczéj zdobiło ją niż oszpecało. Oko jakimś cudem zostało całe...
Naprzeciw na krześle siedział nieco młodszy podobny nieco do pierwszego mężczyzna, mniejszego wzrostu, krępy, przysadzisty z wąsem także, ciemnym jeszcze i bakenbardami starannie podgolonemi w półksiężyce. Jak pierwszy na szyi miał chustkę na wysokim halstuchu zawiązaną, trzymał się wyprostowany i obracał z żołnierska. Palił powoli i uważnie cygaro, z którego kiedy niekiedy dobywał troszkę sinawego dymu.
Nieco daléj stał oparty o stolik młody piękny mężczyzna, ledwie dwudziestokilkoletni, którego czoło promieniało jakimś zapałem, dumą, odwagą, zuchwałém niemal wyzwaniem rzuconém życiu. Patrzał on na dwie siedzące opodal kobiety i jak inni był milczący, ale wyraz twarzy mówił wiele. Nie bez pewnego poszanowania spoglądał na dwóch starszych, ale w uśmiechu przylgłym do jego ust przebijała się niby litość jakaś. Zdawał się mówić — przeżyliście się starzy poczciwce... teraźniejszość do nas należy.
Na kanapie siedziała z pończoszką w ręku smutna, znajoma nam już z Petersburga pułkownikowa Zbyska... Cała zdawała się zajęta robotą, chociaż machinalny ruch rąk odbywał się bez pomocy myśli. Niekiedy kończące drut i wysuwając go westchnęła, zatrzymała się... a po chwili, jakby szukając roztargnienia, powracała do pończochy.
Przy niéj na chwilkę tylko była przysiadła oczekując podania samowaru panienka... typ polski... którego, niestety, żaden artysta jeszcze pochwycić nie umiał — nawet Grottger.. tknąć go unikał.
Kobieta polska w całym rozkwicie i blasku młodości jest zupełnie inną od spotykanych po szerokim świecie... Taką ona była — choć dziś — dziś niestety, więcéj już mamy dziewic europejskich i lalek z żurnalu niż tych panien, któreśmy znali za młodu.
W Polce wdzięk, naiwność, uczucie łączyło się z rozsądkiem prawie chłodnym, umiała być najpraktyczniejszą z istot i największą bohaterką... Jéj heroizm nie miał w sobie nic komedyanckiego, był swobodnym i naturalnym — nie wątpił o sobie, szedł śmiało z podniesioném czołem, ale był tak potężny, że się powiększać i ubierać na pokaz nie potrzebował. Znać było w téj dziewicy córkę kilku pokoleń chrześciańskich rodzin, żon rycerzy, Rzymianek Północy, co len przędły i grodów broniły.
Do téj piersi i serca nigdy cierpienie nie zastukało na próżno, nigdy szlachetne uczucie nie obiło się o nią bez odbrzmienia.
Ale po cóż zciemniać teraźniejszość, malując czego już nie ma!
Siedząca przy pułkownikowéj panienka podobną była do skreślonego obrazu — była piękną ale zarazem straszną. Płoche serce nie przylgnęłoby do niéj, takim tchnęła majestatem... Czytałeś z jéj głębokiego wejrzenia, że serce, co przez nie mówiło, raz się dać miało — na zawsze.
Dziś w oczy naszych niewiast przeszedł ten niepokój żywota, to szukanie wrażeń, ta życia ciekawość i nienasyt wiekuisty, który pożera kosmopolityczną płeć piękną — z wejrzenia naszéj panienki błyskał promyk wiary, nadziei i rezygnacyi szczęśliwéj. Znać ani zanadto spodziewała się od życia, ani okupić chciała drobinę szczęścia — zboczeniem z drogi wytkniętéj. Na ustach miała ten uśmiech błogi, który u stóp ołtarza, w więzieniu, przy łożu chorego, na kobiercu ślubnym, nigdzieby nie był nadto, nigdzieby się kryć nie potrzebował...
Towarzystwo z tych pięciu osób złożone w téj chwili milczało, po twarzach można było zmiarkować, że umilknienie sprowadziła jakaś zdań różnica. Nie chcieli mówić, by się nie drażnić wzajemnie. Tylko młodzieniec niespokojny czekał na nowo mającéj się rozpocząć rozmowy.
Kobiety spoglądały to na siedzącego na kanapie z cybuchem wojskowego, to na jego towarzysza ukradkiem...
Mężczyzna, siedzący na kanapie, skończył fajkę, postawił cybuch i półgłosem zanucił niewyraźnie.
— Jeszcze Polska nie zginęła...
Młody chłopak się rozśmiał.
— A widzi stryjaszek... a co? zawołał — cóż znaczy mazurek Dąbrowskiego, jeźli nie potwierdzenie mojego przekonania — Polska nie zginęła i zginąć nie może.
— Alboż asindziéj to myślisz, że ja o Polsce wątpię? Toś mnie nie dobrze zrozumiał i wątpię o was i o waszym zdrowym rozsądku a nie o zbawieniu Polski. — Polska — mój panie Władysławie to idea — a idee nie umierają... Tylko że ja nie mam was za zdolnych do poddźwignięcia jéj ciężaru..
— Tak! tak! stryjaszkowi potrzeba koalicyi Europy, albo olbrzyma Napoleona I, któremu synowiec nie dorósł do kolan. Ten jest może rozumniejszy, tamten miał czego rozum nie daje — geniusz! Stryjcio nie rozumie wojny bez regularnego wojska, artyleryi, sztabu, kasy, magazynów... a my...
— A wy jesteście des blancs-becs, Mości Dobrodzieju... przerwał stryj. — Co z wami gadać, kiedy jesteście zarozumiali nad wszelkie pojęcie, a zarozumiałość staje wam za wszystko czego wam braknie.
— A wie stryjcio co nam ją daje?
— Co? spytał stary, kiepskie szkoły i pieszczone wychowanie.
— Nie, stryjciu — potężna miłość ojczyzny... Ona cuda czyni dla nas możliwemi.
— Cuda! cuda, ale sac à papier, cudów nie ma na świecie, zawołał wojskowy... wszystko idzie porządkiem pewnym, tylko stare baby... (aj, do djabła! pułkownikowo!) tylko stare kucharki, chciałem powiedzieć, na loteryą stawiają...
— Dajżebo pokój, mój Władziu, przerwał drugi mężczyzna, brygadyer ma słuszność. Myśmy w roku 1881 mieli wojsko i jakie wojsko!! bah! armaty, stolicę... cały naród — a
— Jak to cały naród — przerwał ogniście Władysław — ludu, państwo nie mieliście nigdy.. W roku 18381 nie brał on najmniejszego udziału w powstaniu i wojnie... Rozgrzewały go wojska... dworskie czeladzie szły przez naśladownictwo panów, ale serca w tém nie było — bo niewolnik nie bije się o pozostanie w kajdanach.
— No! no! i posłuchaj go co plecie! oburzył się brygadyer — no! jakże się z nimi zrozumieć! To są demagogi! Lud! naród, tere fere. Sacré nom de Dieu... ten do Sasa ów do lasa. Jak tylko z téj beczki poczynacie, nie ma co i gadać.
— Za Kościuszkowskiéj rewolucyi, mówił śmiejąc się Władysław — był choć Bartosz Głowacki, a w roku 1831...
— Dosyć już tych rozpraw doprawdy, przerwała wstając panna. Władzio... inaczéj widzi, papa inaczéj, stryj inaczéj.
— A wy? spytał brygadyer.
— My! rozśmiała się panienka... to do nas nie należy.
— Tak! tak! powinnoby to do was nie należeć, powinnybyście szarpie dłubać i modlić się, zawołał stary — ale wy z nimi razem spiskujecie, a wasze oczy niebezpieczni rewolucyoniści! Jeżeli się głupstwo jakie zrobi... wy przynajmniéj tyle będziecie winne, co oni...
— Tatku najukochańszy, najdroższy, my nie mięszamy się do niczego... ale...
— Tak! tak... ale jesteście wszędzie! ot nalewałabyś herbatę. Pani pułkownikowa... czeka.
— Ale mój brygadyerze — ocknęła się pułkownikowa... ja o herbacie nie myślę.
Panna Michalina pobiegła do samowaru spiesznie, po drodze pocałowała ojca w rękę, szepnęła coś panu Władysławowi... i znowu posępne w salonie zapanowało milczenie.
Brygadyer westchnął głęboko i zbliżył się de pułkownikowéj.
— Moja Mościa Dobrodziejko... rzekł spokojniéj, człowiek do pewnego czasuby żyć tylko powinien... gdy się wszystko do koła niego zmieni, gdy przestaje rozumieć, czuć, co się dzieje, godzić się z otaczającém, Pan Bógby mu winien zesłać śmierć. Nic smutniejszego nad przeżycie swoich czasów. Stracić ludzi, przyjaciół, rodzinę — a! to nic jeszcze, ale potracić myśli wątek, stać obcym wśród tego, co się dzieje, zgorżkniałym, w opozycyi z dziećmi, z wnukami, z wiekiem... to życie zatruwa!
Przyznaję się, że oto właśnie tak prawie jest ze mną, ja tego nowego pokolenia z krwi naszéj nie rozumiem. Oni myślą wedle innych prawideł, argumentują inaczéj i postępują téż wcale różnie...
Cóż już na tym świecie robić!
Westchnął.
— Mnie się zdaje, kochany brygadyerze, odezwała się pułkownikowa, że trochę za gorąco rzeczy bierzecie, trochę ich sądzicie za surowo, trochę za mało macie wiary w ich siły.
— Ja! żadnéj nie mam! przerwał brygadyer. Wszystko to samopaśnie wyrosło, bez subordynacyi, napoiło się tą polewką niby naukową, którą przyrządzają Moskale, nauczyło się, nienawidząc ich, nieszanować żadnéj władzy, nawet swéj własnéj... w mózgach się im poprzewracało!
I co z tego dobrego być może!
— Ale kochamy brygadyerze, usiłowała łagodząc go — pośredniczyć pułkownikowa... doprawdy tak źle nie jest...
Możecie się dziwić wy, co pamiętacie wszystkie poświęcenia i prace dla ojczyzny, Bar, Kościuszkowską, Legiony, Napoleońskie wojny, rok 1831, że młodzież rwie się także poświadczyć, że jest polską, że i ona chce walczyć?
— Z czém? z kijami? zawołał brygadyer, bez znajomości wojskowego rzemiosła? Ale do stu tysięcy kaduków, żyjemy, moja Dobrodziejko, w wieku, w którym najgorętsza miłość ojczyzny dobrego sztućca i gwintowanego działa nie zastąpi...
Lud powołają! co oni z ludem zrobią? lud ciemny i pójdzie za nimi dziś a jutro z Moskalami...
— Ależ jeszcze nie ma dotąd rewolucyi... i... rzekła pułkownikowa, może nie być wcale...
— Nie może się bez niéj obejść! zawołał śmiejąc się gorżko brygadyer — nadto ona Moskaliskom na rękę... Zrobią ją sami, jeżeli my nie potrafimy. Im w to graj! Myślicie, żeśmy ślepi i nie widziemy, do czego to idzie! Oni zakrywają oczy, udają, że nie widzą, komedye grają, że słabi... czasem chcą nas przekonać, że stchórzyli... ale widocznie pchają do awantury... i śmieją się po cichu.
— Stryjby tego nie mówił, przerwał gorąco Władysław — gdyby wiedział to, co my wiemy.
— Naprzykład? spytał brygadyer...
— Nie wszystko da się mówić głośno, ale mogę zaręczyć stryjowi, że Moskale swoję także pieczeń myślą upiec u tego ognia i że idziemy — w porozumieniu z nimi.
Brygadyer parsknął od śmiechu.
— O mój chłopcze kochany, zawołał — jak wy krótką pamięć macie, czy was historyi uczono! Przypomnijcie sobie, ile to razy oni byli z nami i jakeśmy na tém wychodzili! Byli ze Szczęsnym... byli ze wszystkimi, którzy się na lep ich przyjaźni wziąść dali. Są z panem margrabią... są z wami... są zawsze, gdzie zdradzić i oszukać się spodziewają. Nie zmienił się ich charakter narodowy, nie wyszlachetnieli wcale, ci sami są, co poprzysięgali, że nie myślą o rozbiorze i zaręczali całość Polski w wigilią pochłonięcia. Podstawą ich charakteru jest chytrość i zdradliwość... fałsz... Nigdy dobréj wiary... Cnotę praktykują dla oka, występek pełnią przez posłuszeństwo, pięćset lat uczyli się łgać i kłamać... i z tego nie wyjdą.
— Rozróżnijmy rząd od ludu.
— A gdzież tam lud? spytał brygadyer — i któż ten lud wychowuje i moralizuje, uczy, kształci jeżli nie rząd, co weń przelał całego ducha swego?
Władek uśmiechnął się z politowaniem nad zaślepieniem stryja.
— Niechże mi wolno będzie raz w życiu stanąć w obronie Moskali, odezwał się — przecież to ludzie, przecie między nimi są liberalni, postępowi...
Croyez-y et buver de l’eau! rozśmiał się brygadyer.
— Herbata nalana i dosyć polityki, stukając w stół łyżeczką poczęła nawoływać panna Michalina — a ponieważ ja jestem gospodynią, proszę o inną rozmowę. Tatko mi się wieczorem nagniewa, nadraźni, potém w nocy źle śpi i będzie jutro chory... Dosyć tego.
Pułkownikowa zbliżywszy się, pocałowała ją w czoło.
— Moja ty gosposiu, rzekł weseléj, zasiadając do stołu wojskowy — będziesz prawdziwie mądrą, jeżli potrafisz teraz politykę wypędzić z salonu, choćby na pięć minut...
Ale proszęż cię... ty z rana politykujesz w kościele, śpiewając — Boże coś Polskę, nosisz żałobę... twoja garderobiana także... Ignacy lokaj podobnie... nie ma dnia bez manifestacyi i demonstracyi i chcecie, żebyśmy o polityce zapomnieli.
— Tatku, szepnęła całując go w rękę panna Michalina, czyż patrząc na to i z twoich oczu łza nie pociekła, i z twéj piersi nie dobył się śpiew...
— A! tak! dziecko moje — rzewnie ozwał się stary a jakżeż serce polskie téj pokusie oprzeć się potrafi... Mój Boże, Misiu, gdy na Krakowskiém strzelano do ludu, widziałaś, że wybiegłem. Uczuciu, jakie w nas jest, żaden rozsądek oprzeć się nie potrafi. Ale do czego to wszystko prowadzi?
— Do zmartwychpowstania Polski, zawołał rękę podnosząc Władysław... my ją krwią naszą okupim...
Misia i pułkownikowa dały znak młodemu chłopcu, aby stryja nie draźnił. Ojciec milczący potwierdził rozkaz ten niemy, Władek zamilkł...
Brygadyera czoło odziało się smutkiem, rzekłby kto, że przyszłość oglądał... nie mówił już nic...
Panna Michalina umyślnie zwróciła rozmowę na rzeczy obojętne.
Zdawało się, że wszystko skończone, gdy milczącemu i zapijającemu herbatę ojcu Władzia, który się do rozmowy nie mięszał, starszy brat, pan brygadyer położył rękę na ramieniu.
— A ty stary... wojaku z 1831, gdy ja się z twoim synem ścieram, umyślnie milczysz, czy co? mógłbyś mnie ojcowską powagą podeprzeć?
— Niechcę z własném dzieckiem wojować, rzekł milczący.
— A może ty także marzysz jak on? spytał brygadyer.
— No, nie — odezwał się żołnierz z r. 1831, ale ja jestem więcéj pobłażający, bom pamiętny naszych uniesień, wzięcia arsenału i nocy listopadowéj... a — prawdą i Bogiem sądzę, że cała ta wrzawa rozejdzie się niczém. Wielopolski ma energią... niedopuści. Nahałasują, nademonstrują i pójdą spać.
Władzio się uśmiechnął — ale przeciwko ojcu nic nie odpowiedział.
— Stryjaszku — zawołała Michalina — powinniście dać fant, znowu ta polityka.
— Twój ojciec zaczął a nie ja! rozśmiał się zagadniony — a ja milczę.
W téj chwili pan Władysław, pospiesznie skończywszy swoję herbatę, podziękował pannie Michalinie za ofiarowaną drugą filiżankę, wstał i zabierał się do wyjścia.
— A to dokąd? zapytał ojciec.
— Mam pilny interes... szepnął.
— Zmiłuj się, godzina dziesiąta... idziesz? dokąd?
— Nie wychodzę... muszę tylko być u siebie, bo ktoś ze znajomych przyjdzie do mnie... muszę.
Ojciec ruszył ramionami.
— Ale co ty chcesz — wmięszał się stryj, to są puszczyki żyjące w nocy... spiskują... no... no... pojedziesz jeszcze na Sybir jak Albin...
Na to imię Władysław bystro spojrzał na stryja, pułkownikowa westchnęła.
— Dobrze, że stryj o nim wspomniał, byłbym może nie powiedział państwu, że — że — mam właśnie o nim wiadomość.
Pułkownikowa zerwała się, potrącając filiżankę, odsuwając krzesło.
— A! nielitościwy! niegodziwy! i nie mi nie mówisz — czy to się godzi. Ty wiesz jak ja go kocham. Chyba co złego cię doszło.
— Owszém, owszém, dziwnie jakoś uśmiechając się rzekł żywo Władysław, mogę pani pułkownikowéj zaręczyć, że Albin naprzód w Moskwie zatrzymany tajemniczym sposobem uszedł... Miał wprawdzie wiele trudności... bo go byli pochwycili... ale dostał się za granicę... i...jest wolny!
Pułkownikowa ręce załamała z radości.
— O zwiastunie dobréj nowiny! zawołała — ale czyż to pewno? czy pewno? tyle bajek plotą.
— O! że to co mówię jest najlepszą prawdą, mógłbym potwierdzić nawet przysięgą.
Tu mówiąc zawahał się, wstrzymał, chciał może powiedzieć więcéj, patrząc na rozjaśnione szczęściem lice pułkownikowéj, ale umiał zapał powstrzymać. Zbliżył się, ucałował jéj ręce... i zabierał żegnać.
Biedna kobieta szła wszakże za nim do drugiego pokoju.
— Mój panie Władysławie — mówiła — chwytając go za ręce — przecież mnie powiedzieć możesz zkąd o tém wiesz? przecież ja nie zdradzę! Jeżli chciałeś przysiądz, musisz mieć pewność.
— Najzupełniejszą — odpowiedział młody człowiek — za to ręczę.
— Ale powiedzże mi...
Władysław obejrzał się, postąpił krok... chciał znowu mówić coś więcéj i znowu coś go wstrzymało.
— Ty bo mi nie chcesz wszystkiego powiedzieć! nagliła pułkownikowa.
— Bo nie mogę! szepnął Władzio...
— Mnie!!! dodała z takim wyrazem wyrzutu, błagania i uczucia głębokiego kobieta, że chłopak się prawie zawstydził. Zmięszany począł ją całować po rękach.
— Daruj mi pani!
— O nie! nie! nie mogę ci nieufności przebaczyć... Albin... gdzie jest Albin...
Władzio potarł czoło ręką, myśłał.
— Nie mógłem przecie powiedzieć tego przy wszystkich... niepotrzebnie straszyć i niepokoić... ale daj mi pani słowo, że niepowiesz nikomu.
— Ja ci przysięgam... nawet Misi —
— Albin — jest tutaj! szepnął Władysław. Pułkownikowa zatuliła mu usta ręką... a po chwili padła bezsilna na krzesło.
— Ale to szaleństwo — poczęła głosem stłumionym... On! tu! gdzie go znają wszyscy? gdzie może go lada policyant poznać, wydać... to szaleństwo...
— Widzi pani! z wymówką odparł Władek... pani nie masz odwagi... ten zacny, święty młodzieniec był nam potrzebnym. On jest ukryty, nie ukazuje się tylko najbliżéj z nim związanym... w nocy. Obawiać się nie ma o co... Zresztą dla uspokojenia pani powiedzieć muszę, że wkrótce go ztąd znowu wyprawimy...
Chciał odchodzić, pułkownikowa go wstrzymała gwałtownie.
— Na miłość bozką cię zaklinam, ja widzieć go muszę.
— A! to niepodobna! wyszedłbym na zdrajcę... Pani! nie wymagaj tego...
— Mam prawo — odparła kobieta — bądź co bądź muszę się z nim widzieć, chwilę, minutę... Nie puszczę cię... padnę ci do nóg! Albin to drugie dziecko moje...
Władek był złamany, zobaczył łzy, uczuł ręce wyciągnięte ku sobie — zesłabł.
— Wyjdź pani tak, aby się nie domyślano... ja przeprowadzę... Albin dziś tu będzie u mnie — ale — na miłość Boga — niech nikt nie wie.
— Bądź spokojny, wrócę do salonu, powiem im, że się czuję wzruszoną i chcę pójść do domu, a ciebie prosiłam żebyś mnie przeprowadził... Zatrzymaj się chwilkę...
Nierad swojéj wielomówności, Władysław został sam i nakładając rękawiczki, chodził czyniąc sobie srogie wyrzuty. Zapóźno jednak... cofnąć się było niepodobna. Wkrótce Michalina ukazała się, przeprowadzająca pułkownikową... wyszli...
Władysław stał w tym samym domu na drugiém piętrze wraz z ojcem... Ściana tylko dzieliła jego mieszkanie od rodzicielskiego; dom cały należał do brygadyera. Władek więc pożegnawszy stryjeczną siostrę, podał rękę pułkownikowéj i znalazłszy się na wschodach, szybko powiódł ją na górę...
Zakłopotany był nieco temi odwiedzinami w swojém kawałerskiém mieszkaniu dosyć młodzieńczo urządzoném, spodziewał się wszakże, iż Albin prędko nadejdzie i wyzwoli go z tego położenia. Przysunął fotel najlepszy dla pułkownikowéj, zapalił świecę, spojrzał na zegarek... czekali w milczeniu.
Po chwili chód dał się słyszeć na wschodach powolny, zapukano do drzwi trzy razy, Władek wybiegł.
W progu stał w istocie Albin, którego należało choć parą słowami uprzedzić. Pułkownikowa kochała to przybrane dziecko całém sieroctwem swojego serca, ale téż Albin miłował ją jak matkę. Rzucił się do pokoiku, dowiedziawszy o niéj i padł na kolana.
Popłakali się oboje, tłumiąc łzy i wyrywające się wyrazy. Kobieta lękała się zdradzić nieszczęśliwego. Dopiero po niemym tym uścisku macierzyńskim spojrzała na Albina.
Chłopak był straszliwie zmieniony, a choć umyślnie przetworzył sobie twarz, przefarbował włosy, widać było, jak głęboko cierpiał, jak żył gorączkowo, jak ten krótki przeciąg czasu wiele go kosztował.
Był heroicznie piękny... ale na twarzy zbolałéj, zniszczonéj obietnicy życia nie było... coś prorokującego śmierć blaskiem dziwnym lśniło w jego oczach.
— O mój Albinie! zawołała pułkownikowa — ja po to przyszłam tu tylko, ażeby ci pobłogosławić i prosić a błagać — uciekaj! gdzieindziéj równie pożytecznym być możesz krajowi, tu dnia jednego bezpiecznym nie jesteś.
Albin uśmiechnął się tryumfująco...
— Nie długo tu zabawię, rzekł — a jestem zupełnie spokojnym o siebie i mama niech się nie boi.
Spojrzeli na siebie z Władkiem.
Pułkownikowa poszeptała swemu ulubieńcowi coś na ucho, spłakała się, uściskała go i poprosiwszy gospodarza, ażeby ją na dół sprowadził, po półgodzinnéj rozmowie przerywanéj odeszła. Albin towarzyszył jéj także aż do drzwi domu... Nie zrobił najmniejszéj wymówki Władkowi za to, że go wydał, był szczęśliwym, że ją zobaczył. — Wrócili trzymając się pod ręce na górę...
— Wszystko idzie jak najlepiéj — odezwał się po cichu, gdy drzwi się za nimi zamknęły, Albin — stósunki, któreśmy zawiązali w Petersburgu, najświetniejsze dozwalają mieć nadzieje... Idziemy z partyą moskiewską liberalną, postępową ręka w rękę. Utworzył się wojskowy komitet będący z naszym w związku... działamy wspólnie. Nigdy jeszcze sprawa polska na tak pewnych nie była oparta podstawach...
Władek zatarł ręce i uściskał go.
— Jutro, zawołał Albin, przejeżdżający tędy pewien rewolucyonista moskiewski, ten sam, który mi życie ocalił, będzie u mnie dla porozumienia się z naszymi... Chcesz, to przyjdź, poznasz bardzo oryginalnego i znakomitego człowieka... Jest on w drodze do Petersburga... być może, ale to jeszcze niepewne, że ja z nim pojadę albo go wyprzedzę. Bądź co bądź... stósunek ten pielęgnować potrzeba...
Długo jeszcze dwaj pełni nadziei młodzi konspiratorowie mówili z sobą, śmiali się, planowali, nareszcie Albin, ułożywszy się o jutrzejsze spotkanie, wyszedł... Gdy był na wschodach już, stojącego ze świecą w górze towarzysza uderzył suchy, dziwny kaszel, który się wyrwał z jego piersi... Ale różowe nadzieje zważać na ten symptom nie dozwalały...
Albin zszedł ręką instynktowo uciskając piersi, w któréj już mieszkała śmierć...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.