Zacisze/XXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Zacisze
Podtytuł Powieść
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1931
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXII.

— Zrana hantle i kąpiel. Potem „Logika“, bo to jest najważniejsza nauka, nauka myślenia. Następnie „Lewes“ i „Buchner“ — do obiadu. Po obiedzie mała przechadzka dla zdrowia, potem Lelewel, znowu kąpiel, hantle, albo ćwiczenia na reku, przechadzka, rozmowa, zajęcia towarzyskie... Tu można urozmaicać: skakanie, konna jazda, i wszystko... Wreszcie wieczorem do poduszki Smiles, dla pokrzepienia charakteru... Chociaż zostało wszystkiego dziesięć dni, ale zawsze opłaci się! Jeżeli dziennie przeczytam każdej rzeczy choć po pięć stronic, to będzie razem dwieście stronic... Wcale więc nieźle — rozważał Kazio, leżąc rano w łóżku.
Koledzy spali, przewracając się niespokojnie i broniąc od dokuczliwych much. Kazio wstał niezwłocznie, choć było bardzo wcześnie i, wypełniając zamiary, wywlókł z pod łóżka zakurzone hantle. Jego oddech, gwałtowne ruchy i skoki obudziły Antosia. Patrzał z pod kołdry na wściekły rozmach członków przyjaciela i bąknął, napoły drwiąco, napoły żałośnie:
— Więc nie jedziesz, stanowczo?
— Nie — nie jadę. Dość warcholstwa i próżnowania. Dojdziemy w ten sposób wprost do saskich czasów: jedz, pij i popuszczaj pasa! Dałem sobie słowo!...
— Ostatni raz, Kaziu... Przysięgam ci! Nie można nie być u Żarskich na imieninach, obrażą się, ty nie znasz tej wiedźmy!... I matka nie poz woli!
— Róbcie, jak chcecie!... Ja słowa złamać nie mogę... Możem go dał nieopatrznie, ale już muszę dotrzymać!
Nie uległ nawet namowom pani Ramockiej, którą trochę zdziwił niewytłumaczony jego upór.
— Jak uważasz, jak uważasz, chłopcze. Nikt cię, moje dziecko, gwałtem nie zabierze! — mówiła cokolwiek rozżalona.
Kazio spojrzał na nią wilgotnemi oczami; miał wielką ochotę przypaść jej do kolan, utopić swą czochratą głowę w jej sukniach i wyznać wszystkie grzechy, wady i ułomności, opowiedzieć o wyprawie do miasteczka, o miodzie u Borucha, o miłości do panny... Zofji, o wzrastającem upodobaniu do rozpustnych opowiadań Włodzia, o ogarniającej go zniewieściałości, o zaniedbaniu gimnastyki, o bezcelowem marnowaniu czasu, o swem wzrastającem łakomstwie, lenistwie, gniewie, pysze... I następnie, o niezłomnym postanowieniu poprawy i zamierzonym umartwieniu. Lecz ponieważ postanowił również skonczyć raz na zawsze z wszelkiemi sentymentami i oduczyć się od gadatliwości, więc w milczeniu wysłuchał wszelkich „niesprawiedliwych“ uwag i z opuszczoną posępnie głową wymknął się do starego dworu spełniać swój plan.
Tutaj przekonał się, że dusza ludzka istotnie musi się składać z wielu chemicznych atomów... Czuł ich nawet w sobie, jakgdyby za dużo. Podczas gdy z trudem zmuszał jedne do zagłębiania się w niezmiernie subtelnych dociekaniach o różnicy między „czerwonym" i „nieczerwonym“, inne wybiegały niesfornie nazewnątrz i szeptały mu wieści z ganku, z dziedzińca, z nad stawów...
...Oto poszli do stajni... zaraz wyprowadzą konie!... Nie, pojadą bryką... Karpowicz też jedzie z nimi... Józio gniewa się na furmana... Czego te ogary tak ujadają?... Izyda stroi żarty... śmieje się... Aha, panny... Idą tutaj... wszyscy idą... Tego tylko brakowało!... Nie, to Antoś i Włodzio...
Zrobił surową minę i nos głębiej wsunął do książki.
— Więc stanowczo nie jedziesz?... Cóż robić!... Bywaj zdrów, Sokratesie, i trzymaj się ciepło!... Jutro przyłączymy się do ciebie!... — żegnał go Antoś, opierając mu rękę na karku.
— Daj mi pokój, proszę cię!
— Doprawdy, Kaziu, nie gniewaj się! Masz rację, trzeba się wziąć w kluby. Ale tym razem mama każe! Będzie pewnie egipska nuda! Samo uroczyste nabożeństwo — to już rozkosz niemała, a proboszczulek nie omieszka jeszcze palnąć kazańka!... A jakże!... Pani Żarska nie przepuści. Imieniny zawsze zaczyna wizytą galową u Pana Boga, no, i całą parafję rozumie się, tam ze sobą prowadzi... Gdyby mama pojechała z pannami, to za tym szańcem możeby się udało wykręcić, spóźnić, uciec... tego ten! Ale tak będziemy, Włodziu, musieli śpiewać: „Te Deum laudamus, Regina Bronislausa de Żarska!“ — zanucił basem.
— Wy to wszystko bierzecie zaraz bardzo do serca, a ja pocichutko zdrzemnę się na ławce, i nikt nawet tego nie zauważy. Potem na całą noc jestem świeży jak rydz — przekładał Włodzio.
— A pfe, a pfe!... panie Solidalisie Marianusie! To ty tak oszukujesz Pana Boga?
— Wcale nie! Nikogo nie oszukuję i nikomu to nie szkodzi... Nikomu nie dowodzę, że świat powstał z ameby!...
Odeszli, spierając się o podstawy moralności. Kazio został sam.
I naraz w starym dworze, w ogrodzie, w całym ogromnym zewnętrznym świecie taka nastała cisza, że weszła mu nareszcie do głowy i serca.
Gdy zadzwonili na obiad, czuł wielki przyrost wiedzy i z niezmierną powagą skierował się do jadalni. Spostrzegł wszakże przez uchylone drzwi, że jeszcze wazy niema na stole, że pani Ramocka jeszcze nie przyszła, że są zato panny, i, co najgorsze, Izyda... Nie pojechał więc z chłopcami... Wygodniś... Zawsze wkręci się do powozu!...
Poczekał w bibljotece, aż wszyscy usiedli do stołu, wtedy ukłonił się w progu i zajął cichutko swe miejsce. Czuł, że czyste sumienie bardzo mu zaostrzyło apetyt. Panny miały głowy w papilotach, obiad był krótki, rozmowa toczyła się ospale przeważnie o falbankach, bluzkach, koronkach i rozmaitych kwestjach balowych. Chcąc uniknąć widoku wyjeżdżających, oraz ponownych kuszących namawiań, Kazio skorzystał, że nastała godzina „przechadzki dla zdrowia“, wziął strzelbę, tom Lelewela i tyłami ogrodu przemknął się na Sobień.
Chociaż znał bór doskonale, choć tylekroć przeplądrował jego ostępy razem z Antosiem, z Włodziem, z pannami, tym razem wydały mu się i drzewa, i sam las jakieś inne, piękniejsze, urokliwsze, bardziej tajemnicze. Podziwiał, jakgdyby po raz pierwszy spostrzegał ślimacze zakręty dróżek, ginących zagadkowo w szmaragdowych cieniach leszczynowej gęstwiny, ogarniał zachwyconym wzrokiem nieprzeliczone kolumnady złotych pni, strzelające ponad krzaczastem poszyciem: wsłuchiwał się ciekawie w cichy poszum wyniosłych koron, dzierzganych zgóry złotem, w łagodny świegot i poświstywanie ptaków, przebijane rytmicznie w głębi boru głuchem kuciem dzięciołów. Zastanawiał go i mile straszył łoskot szyszki, oblatującej niespodzianie z wyniosłego konaru, szelest kory, strąconej przez wiewiórką z nieruchomej rosochy, albo trzask sęka, obłamującego się niespodzianie ze starości. Z lubością śledził nagłe, przyczajone przeloty siwych turkawek. wśród miedzianych gałęzi ledwie kołyszących się szczytów, metaliczny błysk skrzydeł kraski w smudze słońca, czarny cień żołny, ginącej bezdźwięcznie w fioletowych przeborach lasu, zuchwałe ruchy mysiego królika, nie większego od motyla, uwijającego się tuż przed nim u kostropatych odziemków pni, u guzowatych korzenisk i wykrotów, ubranych jeżynami, paprociami, leśnym powojem i jagodnikiem. Zielony, cętkowany wąż przepełzł przez drożynę, sycząc cicho i kołysząc dumnie wzniesioną głową, szara jaszczurka zwinnie uciekła w zielska...
Szczęśliwy to był dzień — tyle miał wydarzeń, co żaden! Kazio błąkał się pełen radości, w poczuciu, że nic go nie niewoli, że nikt nań nie czeka... Szedł za okiem, za słuchem, nęcony to bursztynowym blaskiem żywicy, lśniącej świeżym wypotem na dalekiej przyciesi, to cudnym szafirem nieba, otwierającym się nagle w luce urwistego przesmyku...
Zapomniał, że miał strzelbę, i gdy niespodzianie naskoczył na zająca, który stanął słupka i wpatrywał się weń długo zmartwiałym z przerażenia okiem, zamiast strzelać, rozśmiał się jeno przyjaźnie i klasnął w ręce...
Tak posuwając się wolno, znalazł się niepostrzeżenie na krawędzi borsuczego parowu. — Doskonałe miejsce dla studjowania Lelewela!
Przykląkł cichutko, a potem położył się na krawędzi osypiska i otworzył książkę. Nie czytał jednak, lecz patrzał chciwie przed siebie na otwory nor, czerniejące, niby paszcze dział, z tamtej strony jaru w kopanicach żółtych piasków...
— A co, gdyby tak wyszedł który!...
Nawet wydawało mu się, że w jednej z dziur mignęła ostra mordka. Postanowił więc sprawdzić, czy z wylotu nie wieje „ciepło“ i zsunął się ostrożnie na dół wądołu, gdzie ukryty pod splątanym kożuchem wiklin, bluszczów leśnych, paproci, skrzypów, nawpół zmurszałego chróśniaku, omijając omszałe głazy, szemrał maluchny ruczaj. Miejscami było go jeno słychać, jak gaworzył, pluskał, szeptał i wzdychał, sącząc się w niewidzialnych szczelinach, miejscami płynął wartko po otwartem łożysku z błyszczącego piasku, z okrągłych kamyków i wypłukanych muszelek; w jednem miejscu tworzył on maluchną łachę pozornie nieruchomej, prawie czarnej wody, która, niby żywe oko, odbijała srebrno okalającą ją rzęsę traw, oraz odwrócony strop dalekiego ciemnego boru, z smugą błękitnego nieba nad jarem.
Gdy chłopak pochylił się nad wodą, odbiła ona natychmiast i jego rumianą twarz z koralowemi ustami, za którym połyskiwała groźnie lufa dwururki.
Podziwiał się czas jakiś, i zdążył zauważyć, iż woda błyszczy dlatego, że nie stoi, lecz płynie, cicho, niepostrzeżenie, nieustannie, jak czas, że jak życie zwiewa wciąż z siebie opadły pył, że unosi z prądem drobne kruszyny, opadłe listeczki, proch stlałych korzonków, że jednocześnie porusza łagodnie włoski wyścielających dno porostów, i że tam w tych porostach tają się jakieś twory, jakieś niezmiernie zajmujące dziwadła, złoto nakrapiane, okropnie opancerzone żuczki, długie, jak węże, robaczki, wąsate i kosmate drapieżce...
Właśnie badał ich zdradzieckie pogonie, napady i myśliwskie fortele, gdy usłyszał niespodzianie nad głową głosy i, podniósłszy oczy, spostrzegł u powstańczej mogiły dwie ludzkie „mary“.
Na chwilę zdrętwiał z przerażenia, ale rychło poznał Józia z nieodstępnym Kalasantym, więc powstał uradowany.
— Aha, to ty, Kaziu! Więc nie pojechałeś? Prawda, prawda... Zapomniałem! A co ty tu robisz?
— Przyszedłem... czytać!... — odpowiedział nieśmiało.
— Aha, dobrze, dobrze!... W takim razie, widzisz... — Józio zamyślił się na chwilę, poczem palec do ust przyłożył i dodał z tajemniczą miną:
— Gdybyś wypadkiem usłyszał w lesie jakie stukanie, to podejdź ostrożnie i... zobacz co to... Rozumiesz: nic więcej — zobacz i... biegnij natychmiast do dworu! Pamiętaj! Nie zapomnisz?... Co?
— Tak, rychtyk... Ino należy zapamiętać dobrze, kto! — potwierdził Kalasanty.
Odeszli równie cicho, jak przyszli.
Kazio powtórnie wyjął książkę z zanadrza, ale nie mógł czytać; bliskość mogiły, której przedtem nie zauważył, psuła mu nastrój. Chrząkał, pogwizdywał, wreszcie zaczął głośno czytać. Nic nie pomagało: nieprzezwyciężona, niejasna trwoga mąciła mu uwagę, rwała oczy ku fatalnemu wzgórkowi.
Aż spojrzał otwarcie z przeraźliwem drgnięciem na rozpięty w zmroku krzyż mogiły.
Stał on tam poplamiony krwawą rdzą, osędziały od liszajników, na podłużnym kopcu czarnej ziemi, porosłym kępiastą trawą leśną, usypanym suto żółtem igliwiem i listopadem. Dwa czarne, wielkie żałobniki polatywały nad nim płochliwie.
Kazio podszedł ku balustradzie i przyglądnął się motylom, aż nagle uprzytomniał sobie, że tam u jego nóg, pod tą warstwą piasku i próchnicy, w oplotach korzeni, leżą szkielety ludzi, niegdyś pełnych życia młodzieńców, z błyszczącemi oczyma, ze zręcznemi, silnemi członkami, z krwią gorąco tętniącą w żyłach — śpią snem wiecznym, niegdyś dufni w siebie, zbrojni i odważni, jak on...
— Zabili ich!... zabili!
Zdjął kapelusz, opuścił głowę i odszedł wolno z sercem bijącem jak młot.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.